Kogo obchodzi afera taśmowa?

Aferę taśmową przeleżałam na plaży, przejeździłam rowerem, przejadłam na rybce i przepiłam na piwie w nadmorskich knajpach bez podsłuchów. I jestem szczęśliwym człowiekiem. A teraz, gdy podobno wszyscy czekają na decyzję o wotum zaufania dla rządu (jacy wszyscy, to zaraz sobie o tym popiszemy), ja czekam na mój prezent urodzinowy, który sobie sprawiłam – nowy rower. I to oraz jutrzejszo-pojutrzejsze zakończenie nauki w podstawówce przez moje dziecko są dla mnie najważniejsze i najbardziej interesujące w tej chwili rzeczy na świecie.

I myślę, że moi sąsiedzi z poddasza w dupie mają aferę taśmową, a nawet – że nie mają o niej pojęcia. Myślę, że pani, która dzisiaj musiała zmagać się z kupą, jaką pewien obrzydliwy troglodyta zrobił w weekend na mojej klatce schodowej, też nie ma o niej pojęcia. Myślę, że pani z call centre, która do mnie dzisiaj dzwoniła chcąc mi oferować jakieś nowe usługi telefoniczne, też nie ma o niej pojęcia. Myślę, że wszystkie osoby, z którymi dzisiaj rozmawiałam przez telefon czy spotkałam się, mają całkiem inne sprawy na głowie niż afera taśmowa.

Jestem pewna, że moje dziecko, które się dopytuje o szczegóły tego, co od czasu do czasu oglądam na TVN24, dopytuje kurtuazyjnie. Jestem pewna, że ona i jej koleżanki żyją swoim finiszem nauki w podstawówce, polonezami, tańcami, świadectwami, a przede wszystkim – wakacjami.

Naprawdę… Prawdziwe życie toczy się całkiem gdzie indziej. A tym, czym wmawiały nam ostatnio media, że żyjemy, żyje tak naprawdę niewielka część społeczeństwa. Demokracja, jak mi powiedział ostatnio w czasie Festiwalu Reżyserii Filmowej, Ryszard Bugajski, to system bardzo niedoskonały. Ale lepszego nie wymyślono.

Niestety, demokracja, poza chyba ateńską, choć i ona była nieco wykoślawiona, czyli rządy ludu, nigdy de facto takimi rządami nie była, nie jest i nie będzie.

Z jednej strony to dobrze, bo pewnie ciężko byłoby rządzić za pomocą plebiscytów i referendów. Z drugiej – wychodzi na to, że lud nie ma wpływu na nic, poza wyborem swoich przedstawicieli, a tego wpływu mieć za bardzo nie chce, bo – podobnie jak moi sąsiedzi z góry – ma w dupie to, co się dzieje dookoła. Ważne jest ludu „tu i teraz”. Jego problemy codziennie. Jego poranna kawa czy herbata. Jego spokój w pracy. Jego obiad w domu. Jego urlop. Jego dzieci. Jego mecz w czasie Mundialu. Jego samochód (stary czy nowy). Jego mieszkanie wymagające remontu. Czy wystarczy na rachunki, czy uda się wysłać dzieci na wakacje, czy uda się sprawić im nowe ubrania… To są problemy Polaków! Nie afera taśmowa. Nie kryzys państwa. Nie kłopoty rządu (już teraz nieaktualne, bo właśnie dostał wotum zaufania).

Taki świat, w którym żyje się z przekonaniem, że to wszystko jest ważne dla wszystkich, kreują media i politycy pospołu. I tylko oni. Czwarta i pierwsza władza. I dziwię się, że media tak się bulwersują wulgaryzmami w rozmowach czy sprośnymi dowcipami. Sorry, ale wiem, w jaki sposób i na jakie tematy rozmawia się w środowiskach dziennikarskich. Wiem, co i jak się mówi o politykach (gdyby to podsłuchać, to byłby dopiero fun!).

Ale w sumie… czy to ważne? Niech sobie wszyscy żyją w poczuciu spełniania dziejowej misji. Ja czekam na mój rower. Na weekend zapowiadają piękną pogodę, a że dziś dostałam reklamę, że zostałam zakwalifikowana (mimo moich 51 kg przy 158 cm wzrostu) na kurację odchudzającą, to popracuję nad swoją wagą na rowerze.

I to są ważne sprawy! Najważniejsze, bo nasze własne.

Dancing queen, czyli PRL wiecznie żywy

Energetyk. Tak się mówi potocznie na napój, który po wypiciu powoduje, że chce Ci się tak jak Ci się nie chciało przed. W Świnoujściu odkryłam jednak jeszcze inne znaczenie tego słowa…

Energetyk to zlokalizowane po sąsiedzku Sanatorium Uzdrowiskowe Zrzeszenia Związków Zawodowych Energetyków w Warszawie (cóż za piękna dawna nomenklatura!). Czego oni tam nie leczą! Choroby serca i naczyń. Nadciśnienie i niedociśnienie. Miażdżyce tętnic. Astmę i rozedmę płuc. Nieżyty nosa, zatok i krtani. Cukrzyce. Tarczyce. Choroby kobiece, reumatologiczne i dermatologiczne, a nawet otyłość i osteoporozę. Już od samego patrzenia na listę zabiegów widniejącą na skwerze przed obiektem czułam się zdrowa jak ryba, którą codziennie konsumowałam na obiad. 

W Energetyku można zażyć kąpieli solankowych i perełkowych, okładów borowinowych , inhalacji, ultradźwięków, wszelkiego rodzaju lamp, masaży i wielu, wieeeelu innych atrakcji sanatoryjnych…

Nie wiem jednak, co lepiej działa na ciało, duszę i różne schorzenia – wszystkie te zabiegi czy… odbywający się tam codziennie DANCING…

Już pierwszego wieczoru, w ramach poznawania lokalnych atrakcji turystycznych, zostałam zaprowadzona do Energetyka, by ów dancing podglądnąć. Wsadziłam głowę przez drzwi prowadzące do ciemnej sali wypełnionej po brzegi przedziwną mieszanką ludzi w wieku 60+…

Pań odstrzelonych w szałowe kreacje, prezentujących modę począwszy gdzieś tak od lat 80. aż po czasy obecne, obwieszonych biżuterią, z mniej lub bardziej wyczesanymi fryzurami. Tańczących do „Zatańczysz ze mną jeszcze raz” Krawczyka. W parach, samotnie, w kółeczkach.

I panów, których strojów nie dostrzegłam, bo tonęły w chmurach taniej wody kolońskiej. Tulących panie lub przeciwnie – sztywno zdystansowanych. Nie tańczących jednak samotnie. Deficyt panów wyraźnie rzucał się w oczy, podobnie jak widoczne w każdym spojrzeniu pragnienia pań, które można by wyrazić granym tam innym hitem „Tylko mnie poproś do tańca” Anny Jantar.

I wreszcie, a trwało to moje podglądanie jakieś może dwie minuty, zobaczyłam didżeja (tak około 50-tki), który właśnie puszczał z płyty „A teraz idziemy na jednego”… Tancerze posłusznie zmierzali do stolików zasłanych zielonym bistorem i ozdobionych sztucznymi różami. Zamarłam… po czym wychodząc razem z całą ekipą wybuchnęłam śmiechem. Za kilka dni jednak miałam się przekonać, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni hahahaha 😀

Otóż po czterech dniach aktywnego plażowania (czyt. przewracania się z boku na bok jak kotlet na patelni, czytania książek i gazet oraz wpadania od czasu do czasu na loda, kawę, piwo lub cydr do baru przy plaży) moi przyjaciele rozpoczęli proces namawiania mnie na dancing w Energetyku. Sami wybrali się dnia piątego, by ośmielić jedną z osób w wieku zbliżonym do bywalców Energetyka. Ośmielanie przeszło najśmielsze oczekiwania wszystkich, więc następnego dnia namawianie mnie przybrało jeszcze intensywniejszy charakter. Z odsieczą przyszło moje dziecko, które powiedziało, że „Ruda musi zostać z nią, bo ona też potrzebuje towarzystwa”. I udało się oprzeć pokusie socjologicznych badań (to miał być wabik na mnie). Ale gdy kolejnego dnia ekipa powróciła w jeszcze bardziej szampańskich nastrojach, a ośmielana osoba „miała branie”, zrozumiałam, że muszę to zobaczyć na własne oczy, bo inaczej urlop będzie niepełny 😉

A więc na finał wczasów w kurorcie odstrzeliłam się w nową chabrową kieckę, wyszminkowałam usta na czerwono, pomodliłam się, żeby wino było dobre (niestety, chyba słabo się modliłam). I poszłam. Dancing w Energetyku trwa codziennie od 19.00 do 22.00. Przed 22.00 kelnerka obchodzi obsługiwane stoliki i zgarnia opłaty za wypite wino (tak nieprawdopodobnie kiepskiej jakości, że nawet słaby enolog nie postawiłby go i pod półką z winami, a co dopiero na niej) oraz inne trunki. I nie ma to tamto – punktualnie o dziesiątej wieczorem didżej puszcza jakiś wyraźnie weselnego pochodzenia hit pożegnalny, a tancerze posłusznie opuszczają lokal. Energetyk więc nie wqrwia wczasowiczów z sąsiedztwa, jak pierwsza lepsza knajpa w świdnickim Rynku w weekend, lecz zachęca ich, by też przyszli się przed snem pobawić.

I tak oto ja w ciągu dwóch godzin dancingu w Energetyku zweryfikowałam moje pierwsze dwuminutowe wrażenia.

Po pierwsze, panie były ubrane różnie. Od dżinsów i T-shirtów na opalone, całkiem jędrne ciało pewnej sympatycznie uśmiechniętej kobietki około sześćdziesiątki, która – samotna – podłączała się do naszego intensywnie balującego kółeczka, poprzez biel sukni do ziemi pewnej niewiele młodszej od tej sześćdziesiątki, ale z niepokojem patrzącej na nas, młodszych, a właściwie – na nas, MŁODSZE i kurczowo ściskającej w tańcu partnera innej kobiety, aż po elegancko skrojoną granatową bistorową kieckę ozdobioną długim sznurem sztucznych pereł 83-letniej (!) maleńkiej staruszki (stałej bywalczyni, jak mi powiedziano) z misternym kokiem na głowie i śmiejącymi się oczami, drepczącej w miejscu przy kolumnie (bo normalnie chodzi o kulach).

Po drugie, panowie faktycznie znajdowali się w mniejszości i faktycznie jechali wodą kolońską w klimacie „Brutala” (niecałe 15 zeta za 100 ml), ale sporo było wśród nich szlachetnych „obtańcowywaczy” wszystkich co ciekawszych kobiet po kolei. Ci mili panowie, jak poinformowali mnie „moi bywalcy” Energetyka, to w większości tubylcy, którzy w sezonie spędzają tam każdy wieczór (coś jak taki Maxi Kaz, tyle że ze Świnoujścia). Potańczą, potańczą, pomacają, czy aby jest za co złapać i od czasu do czasu pewnie wyrywają nie tylko do tańca 😉

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=tHdizc3KvLU[/embedyt]

Po trzecie, didżej (nadal koło 50-tki) nawet zdarzyło się, że i sam złapał za gitarę i coś zagrał oraz zaśpiewał, a w dodatku przeboje moich rodziców i dziadków oraz weselne evergreeny puszczał jednak rzadziej niż całkiem współczesne hity znane ze stacji radiowych oraz te, przy których ja zwykłam się bawić, gdy idę się bawić 😉

Po czwarte, towarzystwo było w tak różnym wieku, że… nagle okazało się, że ja i moja ekipa wcale nie jesteśmy tam najmłodsi, bo jeden ze stolików zajęły dwie młode, szalejące jak w dyskotece pary, które najwyraźniej przyszły – tak jak ja – podrzeć sobie łacha i poobserwować, a po chwili same wciągnęły się w energetyczny, całkowicie egalitarny klimat dancingu w Energetyku.

I tak oto moja obserwacja socjologiczna zamieniła się w całkiem energetyczną zabawę w klimacie, jakiego nie da się pewnie poczuć nigdzie indziej. Ja sama z kolei zamieniłam się w klasyczną dancing queen. You can dance, you can jive, having the time of your life… Ooo, yeah!  Może już nie seventeen, ale jeszcze nie seventy haha 😉

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=xFrGuyw1V8s&feature=kp[/embedyt]

I było się śmiać? 😀

Pół porcji, proszę!

Mój odwieczny problem w polskich restauracjach: kiedy pytam, czy można wziąć pół porcji, kelnerzy patrzą na mnie jak na kosmitkę, a mówiąc bardziej po ludzku – jak na biedaka, który chce smacznie zjeść, ale go nie stać, a czasem jak na skąpca, którego stać, ale sobie żałuje, więc chce tylko „spróbować”. Co ciekawe, jeszcze większe oczy robią, gdy mówię, że zapłacę jak za normalną porcję, tylko żeby przynieśli mi mniej. Myślicie, że przynoszą mniej? Nie! Nadal muszę z żalem patrzeć na to, co pozostaje na talerzu, bo mój żołądek więcej nie przyjmie.

We Włoszech, gdy mówiłam, że chcę mniejszą porcję, też patrzyli na mnie jak na upośledzoną. Ale dodawałam, że jem tak, jak wyglądam, i kiwali głowami ze smutnym zrozumieniem, może trochę współczuciem, haha! Ale mniejsza porcja nie była problemem. W Polsce jest inaczej…

Wczoraj kelner w Toscanie w Świnoujściu, gdzie właśnie wypoczywam, zapytany o możliwość wzięcia pół porcji zachował jednak, trzeba mu przyznać, stoicki spokój (w przeciwieństwie na przykład do kelnerki w świdnickiej włoskiej restauracji, która kiedyś powiedziała mi, że kucharz się obraża, jak go prosi o pół porcji!). Powiedział, że owszem, robią to – wtedy, gdy rodzic jest z małym dzieckiem i bierze normalną porcję, prosząc o dodatkowy talerz. Popatrzył przy tym znacząco na moją córkę, której małą już nazwać nie można, bo jest prawie mojego wzrostu. Nie da się ukryć – minęły już czasy, gdy można było zamówić jedną porcję i obie się najadałyśmy. Teraz moje dziecko w fazie intensywnego wzrostu potrzebuje więcej. Mój żołądek nadal jednak pozostał taki sam.

Ale cóż było robić? Propozycje w menu brzmiały smakowicie, wino z Toskanii w całkiem dobrej cenie zachęcało jeszcze bardziej, by w Toscanie pozostać, więc na naszym czteroosobowym stole wylądowały: tagliatele po toskańsku, tagliatele ze szpinakiem, tagliatele z grzybami i gigantyczna lasagne (dla mojej córki, rzecz jasna). Z pozoru porcje makaronu nie wyglądały na duże. „ZJEM!” – pomyślałam wojowniczo i złapałam za widelec (noże też nam podano, za co barman dostał mniejszy napiwek, no i jeszcze za brak terminalu płatniczego – w XXI wieku w naprawdę dobrej restauracji!). Tak mniej więcej w połowie porcji mój żołądek (ponoć wielkości pięści) zaczął się lekko rozciągać, jakbym na tę pięść naciągała grubą wełnianą rękawicę. „No, dobra, jutro jeżdżę rowerem godzinę dłużej” – pomyślałam, z każdym kęsem czując narastającą ciężkość, którą próbowałam niwelować kolejnymi łykami wina. I tak przez dłuższą chwilę. Rozmowa, kęs, łyk wina, rozmowa, rozmowa, kęs, łyk wina, rozmowa, łyk wina, kęs, łyk wina, rozmowa, rozmowa, rozmowa, łyk wina, łyk wina, kęs… Aż wreszcie pięść w wełnianej rękawicy wyprana jeszcze w Perwolu czy innym Lenorze powiedziała: „DOŚĆ!” I przypomniała mi jeden z tych obrazków z dzieciństwa, których nie lubię wspominać…

Siedzę przy stole w kuchni. Moja siostra właśnie dojada swoją porcję obiadu. A mnie już od dłuższej chwili wszystko rośnie – najpierw w żołądku, potem w przełyku, idzie do góry, jak woda w napełnianej pod kranem butelce, aż osiąga kres. Ale jem. Jem, bo nade mną stoi ojciec, który mówi o mnie „chuda” i wzrokiem śledzi każdy kęs, który wędruje do moich ust. Nic nie może się zmarnować. Jestem za chuda, więc mam jeść. Moja siostra właśnie kończy, a ja? „Jedz, chuda!” No to jem. Jem, choć na tym etapie powinnam już oddawać to, co w siebie wtłoczę. Ale ten wzrok… Wreszcie psychika przegrywa z fizjologią. Trzeba było kilku tysięcy takich obiadów, żebym wreszcie, po latach, już jako nastolatka, odważyłam się powiedzieć ojcu „nie”. Niewątpliwie była to moja pierwsza w życiu lekcja asertywności.

Kiedy to wspominam, sama na siebie jestem zła, że jestem zła na tych kelnerów. W końcu luksus pozostawienia na talerzu niedojedzonej porcji jedzenia powinien być idealną odtrutką na tę traumę z dzieciństwa. Nie mogę – nie jem. A jednak nie potrafię. Bo do diabła – kto tu dyktuje warunki? Ja, klientka, która płacę i chcę dostać to, co chcę i ile chcę? Czy kucharz, który być może dla swoich dzieci jest takim ojcem jak mój był dla mnie? Ja, która chętnie zapłacę za całą porcję (skoro już te kilkanaście złotych ma takie znaczenie), byleby dostać jej pół? Czy kucharz, który widocznie jest mało kreatywny, że nie potrafi sobie proporcji podzielić na pół i zrobić tej porcji dla mnie mniejszej? Te pytania wciąż pozostają nierozstrzygnięte. Ale muszę Wam powiedzieć, że z taką misją chodzę po restauracjach. Zawsze najpierw robię „test pół porcji”. Jak wypadają? Sprawdźcie, jeśli macie ten sam problem 😉

Who to fuck is…?

No dobra, ja wiem, kto to jest Rudolph Giuliani (to ten koleś na zdjęciu poniżej). Ale dwójka moich znajomych, którym tłumaczyłam, że czegoś tam nie mogę, bo się spieszę, bo idę na sesję plenarną z nim, na samo stwierdzenie „sesja plenarna” robili oczy okrągłe i wielkie jak denka od mojego największego garnka, w którym gotuję czasem bigos na święta. A na nazwisko Giuliani reagowali mniej więcej tak: „jakiś Włoch?”, „a kto to jest?”

Jakby na potwierdzenie tych słów posłuchałam rozmowę dwóch parkingowych na parkingu przed lodowiskiem, gdzie miało się odbyć spotkanie z Giulianim – „szeryfem Nowego Jorku”:

– Ty, a co to za gość w ogóle jest, że taka ochrona? – mówi jeden.

– A ch… wie, płacą, to pilnuję – odpowiada drugi.

I to niestety pokazuje poziom zainteresowania ludzi polityką i stopień percepcji tego, co jest podawane w mediach.

4 czerwca robiłam w Studio Festiwalu Reżyserii Filmowej wywiad z Ryszardem Bugajskim. Rozmawialiśmy między innymi o tym, po co się robi takie zaangażowane filmy jak „Przesłuchanie” czy może mniej zaangażowane, ale takie wobec których – jak stwierdzili jurorzy przyznając mu nagrodę specjalną – nie można przejść obojętnie, jak „Układ zamknięty”. Pan Ryszard, przesympatyczny człowiek, o którym po kilku minutach rozmowy mogę z całą pewnością powiedzieć, że wie, czego chce, stwierdził, że fabuła „Układu zamkniętego”, oparta przecież na prawdziwej historii (niewtajemniczonych odsyłam tutaj: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,13688420,Na_podstawie_jego_losow_powstal__Uklad_zamkniety__.html), byłaby historią jedną z wielu znanych nam z mediów, gdyby nie powstał na jej kanwie film.

Pan Ryszard powiedział dokładnie tak: „Andrzej Wajda powiedział, że na świecie jest wiele rzeczy, których ludzie, tak zwany naród, sobie nie uświadamia, dopóki nie zobaczy ich w przetworzeniu artystycznym (…) i „Układ zamknięty” jest dokładnym tego przykładem. To historia znana z mediów, ale taka, która zniknęłaby wśród innych historii, zabitego dziecka, wypadku i tak dalej, gdyby nie przetworzenie artystyczne”.

Fakt. Patrząc na newsy ostatnich dni – co zostaje nam w głowach? 3-letnie dziecko zostawione przez ojca w samochodzie. Jakieś inne tematy? No, zastanówcie się przez chwilę. Specjalnie po wizycie na spotkaniu z Giulianim, które dzisiaj odbyło się w Świdnicy podczas Kongresu Regionów, bardzo uważnie obejrzałam Fakty TVN, a potem Wiadomości TVP. Wśród innych informacji specjalny nacisk położony był na to, o czym mówią wszyscy, czym żyje Facebook, wszystkie portale, gazet itp. itd. I nawet gdyby któreś z nie-lokalnych mediów podało informację, że „legendarny burmistrz Nowego Jorku jest z wizytą w Świdnicy”, to zginęłaby w całej masie „ugotowanych” dzieci i właściwie tylko ich, bo „przecieki na tajnym posiedzeniu Sejmu” badane przez prokuraturę już dla większości społeczeństwa nie mają znaczenia.

Tak właśnie jest i choćby nie wiem, jak się dziennikarz dwoił i troił, poza pewne granice nie wyskoczy, bo poza nimi nie ma już odbiorcy.

Po tych dzisiejszych doświadczeniach zabrzmiał mi w głowie kiczowaty na maksa, ale wciąż grany w niektórych stacjach, przebój „Who to Fuck is Alice?” jeszcze bardziej kiczowatej grupy Smokie. Bo większość społeczeństwa. ZDECYDOWANA WIĘKSZOŚĆ nie ma pojęcia „who to fuck is Giuliani”. Smutne, bo facet jest politykiem wybitnym i słuchanie o jego doświadczeniach było naprawdę ciekawym przeżyciem. Smutne, ale… jakże prawdziwe…

Foto: Źródło wikipedia.pl

Kmicic i jego kolubryna

Zdarza Wam się zrobić coś, co wydaje się przemyślane, co w danej chwili Waszym zdaniem ma sens i w czym widzicie jakiś określony cel, ale gdy klamka zapadnie, zaczynacie rozumieć, że dopadła Was zwykła ludzka głupota, i to Wasza własna? Na pewno.

Niejeden człowiek w życiu popełnił błąd, i to nie tylko ortograficzny (jak ja wieki temu na Olimpiadzie Polonistycznej, przez co zajęłam drugie miejsce, a pierwszego nie przyznano), niejeden zrobił coś szybciej niż pomyślał i niejeden myślał, że coś, w co uwierzył, odniesie odpowiedni skutek, a potem się mocno zdziwił. To jest właśnie zwykła ludzka głupota (nie ta, kiedy ktoś nie umie zliczyć do trzech, nie ta, kiedy ktoś ma tak niski iloraz inteligencji, że w życiu może już tylko biec jak Forrest Gump i nie ta, kiedy ktoś próbuje się wypowiadać na tematy, o których nie ma pojęcia, wychodząc po prostu na głupka).

Głupotę jednak, jak wszystko inne, dał nam Bóg także po coś.

Choćby po to, żebyśmy – gdy już opadnie bitewny kurz wywołany nieprzemyślanym ruchem naszych wojsk – zobaczyli, jak pole bitwy polaryzuje się. Stoimy w sztabie nad planem swojej życiowej walki, a na nim żołnierzyki – dotąd wymieszane, zielone – teraz żółte i niebieskie rozstępują się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i stoją wyraźnie po dwóch stronach. Możemy teraz z łatwością zobaczyć, który żołnierz jest naprawdę nasz, a który nie. Który – choć zmęczony ciągłymi wojennymi zmaganiami – pozostanie wierny i który nigdy nie był własnej wierności pewny. To niezwykle ważna wiedza.

Na tak skonstruowanym planie bitwy jak na dłoni widać także odniesione dotąd zwycięstwa i porażki, fałszywe ruchy nieprzyjaciela i każdą piątą kolumnę. Jest też, jak w każdej bitwie (no, nie mówimy o współczesnych, bo ja się naoglądałam w dzieciństwie filmów o II wojnie światowej i wcześniejszych, więc taki mam w głowie obraz bitew)… armata. Ooo, jaka wielka! – jak by powiedział Tuwim. Taka, która jak kolubryna z „Potopu”, przytaszczona została pod mury Częstochowy z misją ich ostatecznego zniszczenia. Tak samo ogromna, ciężka, irytująco ekspansywna do tego stopnia, że nawet najbardziej zatwardziały pacyfista, by nie wytrzymał, i hałaśliwa tak bardzo, że aż chce się – jako ten Kmicic – chwycić ładunek, wsadzić w tę gigantyczną lufę i podpalić ku chwale Rzeczypospolitej.

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=Nd0JhVEU8AQ[/embedyt]

Ukształtowana przez Paulo Coelho czasów pozytywizmu, czyli mówiąc po swojskiemu Henryka Sienkiewicza, który pisał ku pokrzepieniu serc, zawsze utożsamiałam się z Kmicicem, denerwując na tych, którzy zbudowali intrygę, by pozbawić go honoru, wkurzając na tę kretynkę Oleńkę, co nie chce takiego fajnego faceta i w ogóle… Daniel Olbrychski jako Kmicic… ehhh! 😉 (nie, żebym tylko film oglądała, ale sami rozumiecie). Dlatego wierzę, że prędzej czy później i z armaty można się z pola bitwy pozbyć.

I kolejna ważna nauka – myślę, że każdy ma swoją armatę. Przybiera ona różne kształty, towarzysząc nam w różnych okresach życia. Niektórzy mają tylko takie malutkie, made in China, wypluwające małe chińskie pociski za pomocą prochu, zresztą także chińskiego pochodzenia. Ja mam kolubrynę made in Poland. Ale każda kolubryna prędzej czy później trafi na swojego Kmicica. I może nim wcale nie będę ja, ale jakiś na pewno się znajdzie…