Szuflada z glanami

Poszła Ola do… gimnazjum i od razu została zaszufladkowana. Nawet obce dzieciaki zaczepiają ją i pytają, czy jest metalem. A wszystko przez glany! No, takie wysokie, ciężkie, sznurowane buty na grubej podeszwie, ze wzmacnianym noskiem.

Dziecko chciało glany i ma. I jest szczęśliwe. I wygląda świetnie, bo umie się ubrać stosownie do nich. I mówi, że w życiu nie miało wygodniejszych butów. Tymczasem już któryś raz przychodzi ze szkoły z kolejnymi glanofobiami. Ostatnio jedna z nauczycielek zauważyła, że przez nie moje dziecko będzie w jej wieku jeździć na wózku…

Trudna sprawa z tymi glanami. Wpiszesz w Google „glany” i wyczytasz, że to buty budzące skrajne emocje, wyróżnik subkultur itd. A co, jeśli – tak jak w tym przypadku – komuś się po prostu podobają? A co, jeśli są dla niego po prostu wygodne? A co, jeśli nie chce nosić Nike Airmax jak 209384395239566512 znajomych dookoła?

Z każdą kolejną glanologiczną relacją z gimnazjum zaczęłam się zastanawiać, co powoduje, że ludzie się nawzajem szufladkują, przyczepiają sobie łatki i tworzą stereotypy. Moje dziecko nie jest przecież żadnym metalem (a nawet gdyby było, to co z tego?), a glany nie są obuwiem bardziej szkodzącym kręgosłupowi niż chińszczyzna z tanich sklepów (w dodatku przynajmniej są skórzane i nie śmierdzą).

Problemem ludzi szufladkujących innych, przyczepiających łatki i budujących stereotypy jest chyba INNOŚĆ. Ludzie, w tej całej swojej masie, lubią żyć w stadzie innych podobnych do nich. Lubią, kiedy nikt się nie wyróżnia i nie wychyla. Sami też się nie wychylają. Lubią się grzać w ciepełku tego stada i nie ma dla nich znaczenia, że każdy dzień jest podobny do poprzedniego, a oni, ze swoimi airmaksami są tacy sami jak inni. Wyróżniać się jest źle. Wyróżniający się to potencjalne zagrożenie. To ktoś, kto może chcieć więcej niż całe stado, kto może chcieć od życia czegoś innego niż cała reszta. Wróg godzący w dobro stada.

Od takiego myślenia już tylko krok do nietolerancji, ksenofobii i wszystkiego, co najgorsze w społeczeństwach całego świata. I jeśli dzieje się w to w szkole – protestuję!

Współczujmy hejterom – to kupa nieszczęścia

Dziś postanowiłam nie zatwierdzać już więcej idiotycznych i wymierzonych przeciwko mnie komentarzy na moim blogu. Żebyście mnie źle nie zrozumieli. Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że nie mam nic przeciwko komentarzom niezgadzającym się merytorycznie z tym, co piszę. Ani tym, w których ktoś zawiera konstruktywną krytykę. Niestety, w naszym wolnym kraju, gdzie obowiązuje wolność słowa, nawet i to bywa rozumiane opacznie. Idiotów nie brakuje. Zwłaszcza w sieci…

Siedzą przed komputerami tacy tłuści frustraci, których jedynym atutem jest anonimowość w sieci, a jedyna aktywność fizyczna to klikanie w klawiaturę lub pykanie myszką, i myślą, że jak tej frustracji trochę wyleją w sieci, to i tłuszczu się trochę ze złości przy okazji wytopi. No, niestety, tak to nie działa.

Ale do rzeczy. Budzę się dziś rano i sprawdzam pocztę. Jest powiadomienie o komentarzu do zatwierdzenia na moim blogu. Czytam i oczom własnym nie wierzę…

Pani z torebką, żenua… Jest pani wielkim chodzącym niespełnieniem i kompleksem. Malizną o rozdmuchanym ego. Niech pani częściej zerka w lustro i czasem puknie się w czolo zanim cos napisze. Już w czasach WS pani felietony były na poziomie hm… Trafiłem tu przez przypadek – ktoś upublicznił ten link. Niech pani da spokój i uwolni przestrzeń od swojej niskiej tworczości.

Nie mam kompleksów ani tym bardziej nie czuję się niespełniona – wręcz przeciwnie, choć oczywiście wiele jeszcze ciekawych wyzwań przede mną. Ale… popatrzcie, jaki biedny ten internauta (zapewne to ktoś, kogo znam, ale tchórzostwo nie pozwala mu podpisać się ani podać prawdziwego maila). Biedny, bo tłumaczy, że trafił tu przez przypadek, bo… ktoś upublicznił ten link. No, kupa nieszczęścia, doprawdy 😉 To tak, jakby rozpaczał, że trafił w telewizji na program, który mu się nie podoba, bo akurat nacisnął ten konkretny przycisk (czerwony był albo bardziej wypukły niż inne – bez znaczenia). I teraz nieszczęśnik musi oglądać ten program, chociaż w zasięgu ręki jest pilot i wystarczy nacisnąć inny przycisk, żeby zmienić kanał. Biedaczek… On jednak musi siedzieć i czytać to, co kliknął, bo ktoś to udostępnił.

Proponuje mi ten anonimowy ktoś uwolnienie przestrzeni od mojej niskiej twórczości. Hmmm… Tak się składa, że tak jak i ten człowieczek może sobie w sieci komentować do woli, tak ja mogę sobie pisać w sieci do woli. Nawet gdyby była to rozpaczliwa grafomania. Różnica jest taka, zresztą zasadnicza, że ja mam odwagę nie robić tego, co robię anonimowo, a ten malutki człowieczek – na swoje nieszczęście – tej odwagi nie ma. No i jeszcze taka, że on może sobie – owszem – napisać komentarz, ale zatwierdzam go JA! 😀

Dlatego właśnie posłuchałam rady tego nieszczęśnika i faktycznie puknęłam się w czoło. Dotąd zatwierdzałam nawet niepochlebne komentarze i polemizowałam z nimi, bo na tym polega dyskusja publiczna w sieci. Ale w sumie – po co? Szkoda życia na dyskutowanie z idiotami, którzy nie rozumieją podstawowych zasad panujących w Internecie. Nie chcę czegoś czytać, to i udostępniony przez kogoś publicznie link mnie do tego nie zmusi. Nie mam ochoty znajomić się z kimś na Facebooku, to się nie znajomię. Nie chcę się z kimś spotykać ani utrzymywać w kontaktów w realu, to się nie spotykam. To takie proste, a tylu ludzi tego nie rozumie 🙂

A co do poziomu moich felietonów w WŚ… No, cóż, gdyby internauta nie był anonimowy, moglibyśmy poznać poziom jego twórczości – bez względu na dziedzinę – i też ocenić. Ale nie możemy. Biedny, bo może jest zaje…ym artystą pióra, słowa, pędzla czy innego młotka. Ale się tego nie dowiemy, niestety… Pozostaje więc tylko współczuć takim nieszczęśnikom. Życie hejtera musi być doprawdy nędzne i puste, że chce im się pisać takie komentarze i nie potrafią się przy tym podpisać własnym nazwiskiem…

PS A w lustro patrzę codziennie z przyjemnością i co najważniejsze – nigdy nie boję się w nie spojrzeć 😉

Ja chcę misia!

– Ja chcę misia! Chcę misia! – krzyczał mały chłopiec w supermarkecie, kiedy kasjerka kasowała moje zakupy. – Misia! – nie dawał za wygraną, balansując na krawędzi krzyku i płaczu. Nie wiem, co było owym misiem – czy jakiś baton, czy może żelki… Na pewno coś słodkiego. Ale wiem, że w zamian za „mroczny przedmiot pożądania” w postaci misia mama przehandlowała ze swoim kilkuletnim synkiem kilka innych paczek słodyczy. Skoro chciał misia… 😀

Nieważne, że być może w domu zachce mu się czekoladę, lizaka, cukierka czy pianki (brrr!). Ważne, że wówczas mama będzie miała argument: „No, przecież sam wybrałeś misia”, „To była twoja decyzja”. Bo grunt to oddać dziecku głos. Nauczyć je decydować, wybierać. Pozwolić mu mieć coś do powiedzenia. Poczuć, że liczymy się z jego zdaniem. Nawet jeśli potem nie będzie zadowolone z wyboru czy decyzji. To pierwsza i najlepsza lekcja wolności słowa i demokracji, ale też pokazanie naszego zaufania do dziecka.

Zaczęłam w zeszłym tygodniu cykl wykładów i warsztatów w ramach Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego (przy okazji dziękuję Monice, koleżance z dawnych lat, że sobie o mnie przypomniała). I mam teraz taką fajną grupę uczennic z III LO, z którą zgłębiamy tajniki partycypacji, samorządności, obywatelskich zachowań i obywatelskiego dziennikarstwa, oczywiście. Tematy w sumie dla młodzieży nudne. Jak na początku zapowiedziałam, że powiemy sobie m.in. trochę o partycypacji, to miałam wrażenie, że połowa nastolatek zaraz wyjdzie z sali ha ha 😉

Ale luzik – wystarczyło dać im się wypowiedzieć i samej wyznać, że to okropne słowo – w sensie brzmieniowym, ale jak dojdziemy do tego, co ono właściwie oznacza, to zrozumiemy, że partycypować, mieć w czymś udział, móc decydować, zrobić coś więcej niż tylko to, co robimy dla siebie – to fajna sprawa. Czy dziewczyny mi uwierzyły, na razie na słowo, i będą „partycypować” w kolejnych zajęciach – okaże się. Ale są na nich z własnej, nieprzymuszonej woli. Same zadecydowały. A więc i same mogą podjąć decyzję o tym, by nie przyjść. Przy okazji będzie to też sprawdzian moich umiejętności zainteresowania i zatrzymania uwagi. Na pierwszych zajęciach było całkiem nieźle – niektóre zrezygnowały z autobusu, by zostać do końca.

Ale to bardzo ważne, by młodych ludzi słuchać. Gdybym przez trzynaście lat nie słuchała mojego dziecka, dziś w trudnym przecież wieku gimnazjalnym, nie byłoby mi dane usłyszeć: „Mamo, koleżanki mi zazdroszczą tego, jaki mam z tobą kontakt”. Gdybym nie pozwalała mojemu dziecku decydować o jej własnych sprawach, nie dawała czasem (kontrolowanej) wolnej ręki, zawsze jednak uświadamiając jej możliwe konsekwencje, na pewno ten kontakt byłby inny. Gdybym jej pewnych rzeczy zakazywała, nie ufała jej – nie byłabym mamą, do której można przyjść z każdym problemem i opowieścią o całkiem czasem błahych sprawach. Bo nie zbudowałabym zaufania. A gdybym czasem sama nie stawała się dzieckiem i nie pozwalała sobie na wygłupy z dzieckiem moim, nie byłoby między nami tego luzu, jakiego zapewne zazdroszczą te koleżanki.

A gdyby z kolei nie było normalności i luzu przetrenowanego z własnym dzieckiem – nie byłoby fajnych, naturalnych i często pełnych śmiechu i zabawy kontaktów z młodzieżą z Naszej Świdnicy, z którą trwają one ciągle i zapewne się nie skończą. Bo w kontaktach z dziećmi i młodzieżą najważniejsze to najpierw widzieć w nich ludzi, a dopiero potem – ludzi sporo młodszych. Wtedy i oni widzą w nas najpierw ludzi, a później dopiero – ludzi sporo starszych.

Dziwi mnie, że dorośli, i to w większości, w pewnym momencie przestają traktować swoje dzieci jak partnerów. Ba! Niektórzy (jeśli nie większość) nawet nigdy nie zaczynają. Chociaż są i chlubne wyjątki – ostatnio jeden znajomy powiedział mi, że jak nie rozumie swoich dzieci, to sobie siada i przypomina, jaki był w ich wieku. I już rozumie. Można?

I tu wracamy do misia, partycypacji, samorządności itd. Bo dziś, zestawiając sobie tych kilka faktów, o których napisałam powyżej, wiem, że to dorośli odpowiadają za brak chęci młodych ludzi do obywatelskich zachowań, do udziału w życiu społecznym, do partycypacji (brrr! – tak powinny się nazywać słodkie pianki ha ha :D). To mama czy tata, którzy odgradzają świat dzieci i dorosłych murem, wstawiając coraz to kolejne „bricks in the wall”, zniechęcają dzieci, a potem młodzież do udziału w tym świecie. Rodzice są nudni. To jaki ma być ich świat? Nudny. Nie da się z nimi pogadać, nie słuchają. To jak ich świat ma usłyszeć, co mają do powiedzenia młodzi? Jak świat ma usłyszeć, że oni chcą misia, a nie coś innego? 😉

Dlatego, kochana moja młodzieży, której coraz więcej poznaję, która jest fantastyczna i z której od prawie dwóch lat regularnie wysysam świeżą krew ha ha 🙂 – walczcie o swojego misia. Na pewno każdy jakiegoś ma 😀 A jeśli okaże się, że miś to błąd? To też niezła życiowa nauka 😉

Tymczasem macie w Świdnicy mały „misiowy” sprawdzian – budżet obywatelski. Zagłosujecie?…

Wracam do przyszłości

Czasem coś, co w całej życiowej perspektywie okazuje się tylko epizodem, owocuje przez lata, choć nie zawsze zdrowo. Nie zdajemy sobie z tego sprawy do momentu, gdy nie znajdziemy się znów w okolicy tego drzewa, pod którym dawniej znaleźliśmy krótkotrwałe schronienie.

Widzimy wyryte na korze nasze inicjały, jakieś „Tu byłem”, jakieś „Love Cię, Kaśka”, jakieś „A + E = WNM”, jakieś serca przebite i nieprzebite strzałą czy różne inne esy floresy, które kiedyś przyszły do głowy ludziom pod tym drzewem się chroniącym. Nie wiedząc o tym, wciąż nosimy ze sobą owoce tego drzewa, w postaci wspomnień. I wracając – właśnie z nimi się zderzamy.

Bo gdy wracamy, okazuje się, że „Tu byłem” to nasz własny wpis. Po 13 latach nieco pociemniały, ale wciąż czytelny, przypomina dzisiejsze meldunki na Facebooku w czasie naszych kolejnych krótszych i dłuższych podróży. A „Love Cię, Kaśka” to wyznanie miłości tej pary, która pod drzewem się poznała i pokochała. A dziś jest małżeństwem i ma dwójkę dzieci. Ten wpis sprzed lat jest jak dzisiaj status „w związku małżeńskim”, który czasem zamieszczają fejsbukowicze potrzebujący się wyraźnie pod tym względem określić. „A + E = WNM (przypomnijmy niewtajemniczonym, że oznacza to Wielką Nieskończoną Miłość” to ta Asia i ten Emil, którzy szaleli za sobą i ogłaszali to całemu światu dłubiąc rylcem w dębowej korze, a dziś – w erze FB – oznajmiają wszem i wobec, że ich status to „rozwiedziony”. Serc przebitych i nieprzebitych strzałą jest jakby więcej niż wtedy, kiedy widzieliśmy to drzewo ostatnio, a esy floresy okazują się kolejnymi wyrytymi w korze historiami życia osób, które chwilowe schronienie znalazły pod drzewem.

Stoisz tak po latach pod tym okaleczonym drzewem, którego konary niejedną ludzką historię mogłyby opowiedzieć, a scenarzyści świata łamaliby swoje pióra, rozwalali maszyny do pisania i ciskali o ściankę klawiaturami komputerów albo całymi laptopami, z rozpaczy, że to nie oni wpadli na te tematy… Bo życie przecież pisze najlepsze scenariusze. Stoisz i choć wracałeś pod nie tyle razy, po raz pierwszy myślisz: „Jak to cudownie, że mnie tu już nie ma”. Patrzysz do góry, a tam, pochowani w nielicznych już dziuplach siedzą ci, którzy bali się postawić stopę na ziemi, w złudnym poczuciu, że drzewo je chroni. Wciąż tacy sami, wciąż tkwiący w miejscu, żyjący historiami, które opowiada im drzewo. Bo innych nie znają.

Stoisz, patrzysz na to wszystko i nie możesz przestać uśmiechać się do siebie z radości, że jesteś wolnym człowiekiem. Pod drzewo możesz przyjść, jeśli będziesz miał ochotę. Ale nie musisz wspinać się na jego konary, by szukać dziupli dla siebie. Bo widziałeś już na świecie kolejne wspaniałe drzewa. Wiesz, że możesz wejść na najwyższe, wspiąć się nawet na takie, którego gałęzie rosną wysoko, odkryć drzewa, których nikt przed Tobą nie odkrył. Żyć!

Czasem jednak taki powrót do przeszłości jest potrzebny. Właśnie po to, by zrozumieć, że nie ma nic lepszego w życiu niż powrót do przYszłości. To, co było, już nie wróci. Możesz pooglądać „wpisy” na drzewie. Możesz porozmawiać z jego mieszkańcami. Możesz nawet miło spędzić czas. Ale potem… potem idź znów przed siebie. Bo owoce z drzewa, wspomnienia tego, co było, i tak nosisz ze sobą, czasem nawet się nimi podkarmisz. Ale jednak – to, co najpiękniejsze, zawsze jest przed nami. I jeśli ktoś myśli inaczej, niech szybko wraca obejrzeć swoje drzewo i pamięta, że ono stoi w miejscu. A czas płynie…

***

Ten wpis dedykuję wszystkim byłym pracownikom mojej byłej firmy, którzy odważyli się zejść z drzewa haha 😀 A także wszystkim tym, którzy się na to odważą. W szczególności jednak Ani – mojej przyjaciółce, którą poznałam pod drzewem i która schodzi z niego już za dwa tygodnie. Happy New… Life! 😉

Pani od polskiego

Na studiach przez dwa lata mieszkałam w akademiku z dziewczyną, która deklarowała, że chce zostać nauczycielem, żeby mścić się na dzieciach za swoje krzywdy. Było to tyleż zabawne co przerażające. Zwłaszcza że laska uczy dziś pewnie w jednej z wałbrzyskich szkół. Nie wiem, w jakiej. Nie śledzę jej losów. Łatwo się domyślić, czemu 🙂

Belfer, nauczyciel, „pani/pan od…” – tak ich określamy. Ale czy uświadamiamy sobie, jak ogromny wpływ mają na nasze życie? Ja wiem, co zawdzięczam niektórym nauczycielom i co mam za złe innym. I pewnie każdy z nas tak ma. Jednak czasem warto sobie uświadomić, jaki ci ludzie mają naprawdę na nas wpływ.

Temat ten, który czasem przewija się przez moje życie jak oblatujący je bumerang, powrócił do mnie ostatnio przy dwóch okazjach. Po pierwsze, moja córka rozpoczęła kolejny etap edukacji. Od ponad tygodnia codziennie słyszę o tym czy tamtym nauczycielu tego czy owego przedmiotu, który „jest fajny” lub beznadziejny. Wiem już, że – podobnie jak angielskiego w podstawówce – będzie się z powodu nauczyciela świetnie uczyła niemieckiego w gimnazjum. „Pani od niemieckiego” okazała się bowiem wyjątkowo fajna. Jest tak z jeszcze kilkoma innymi przedmiotami, ale nie będę ich ujawniać, bo zaraz nas zidentyfikują ci, których nie wymienię 😉 A po co mojemu dziecku kwasy w szkole?

Druga okazja to kręcenie reklam Smart Learning Centre – firmy, z którą od niedawna współpracuję. Długie rozmowy z młodymi ludźmi na różne tematy, w tym – szkoła i ulubione przedmioty. Nawet nie sondowałam, ale wyszło, że 100 procent nielubianych przedmiotów jest nielubianych z powodu nauczycieli. I odwrotnie – te, które młodzież lubi, lubi z powodu nauczycieli.

Przypadek?

Na pewno nie.

Tak jak znaczenie ma to, jaki na tym ziemskim padole trafi Ci się rodzic i rodzina, tak ma znaczenie, na jakiego trafisz w szkole belfra. „Kto chce zapalać innych, sam musi płonąć” – mówił Ludwik Hirszfeld. Ja wiem, że gdyby nie paru z nich, nie byłabym dzisiaj tym kim jestem. W siódmej klasie podstawówki (ciekawe, że to ten sam budynek, w którym dziś mieści się gimnazjum mojej córki) odkryła mnie pani Gawałek. Dosłownie – odkryła, bo kto by zwrócił uwagę na wiecznie wystraszoną chudą dziewczynkę w drugiej ławce? Odkryła, bo napisałam coś, co ją zaintrygowało. Wysłała mnie na olimpiadę i jak matka prowadziła przez cały proces prawie za rękę. W liceum – prof. Grześkowiak, mimo że na lekcjach siedziałam cicho i najchętniej schowałabym się pod ławkę, żeby nie musieć nic mówić, odkrył we mnie to samo. Że pisać umiem. Też poszłam na olimpiadę, ale wyłożyłam się na gadaniu (zupełnie jak dzisiaj w teatrze – kto był, ten wie). I na studiach – doktor Bobowski, mój późniejszy promotor z teorii filmu… Gdy na czwartym roku napisałam pracę o „Pulp Fiction”, zapytał, czy sama ją pisałam. Był w szoku. Nic dziwnego – w końcu całymi miesiącami na zajęciach się nie odzywałam. Nieśmiałość blokowała mnie skutecznie.

A jednak ci ludzie, a potem jeszcze zawodowo Krzysiek Wierzęć, więcej niż nauczyciel, ktoś, kto odkrył mój talent i zobaczył we mnie więcej niż ja sama – to moje kamienie milowe. Moje drogowskazy i aniołowie stróże, których spotykałam na swojej drodze. Nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć, dlaczego oni, dlaczego wtedy i chyba do końca nie pojmę, ile im zawdzięczam. Ale wiem, że gdyby nie oni, moje życie dziś wyglądałoby inaczej. I na pewno nie byłoby tak wielobarwne jak teraz.

Dlatego kibicuję wszystkim nauczycielom z pasją, tym, którzy żyją swoją pracą i kochają młodzież. Jeśli potrafią zarażać, będą mieli na koncie tysiące tak wdzięcznych absolwentów jak ja. Taaak, wieeem… nie byłoby tego, gdyby nie moje wrodzone zdolności. Ale jednak – nie wyszłyby one na światło dzienne, gdybym nie spotkała na swojej drodze tych właśnie ludzi.

Przez mgnienie oka (dziewięć miesięcy) sama uczyłam w szkole. Byłam „panią od polskiego”. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nauczanie w szkolnym drylu to nie moje klimaty. Trzydziestoosobowa klasa, schemat, kanon lektur itd. Dałam radę, ale odchodząc wiedziałam już na pewno, że to nie dla mnie. A jednak… Gdy zdarza mi się po latach spotkać z moimi byłymi uczniami, słyszę od nich, że to były najlepsze lekcje polskiego, jakie mieli. Miłe 🙂 Bo chyba liczy się właśnie pasja. I normalność. Swoją panią od niemieckiego moja córka określiła właśnie jako „normalną”. A więc mimo że każdy z nas chciałby być oryginalny (i na swój sposób jest), to jednak po latach doświadczeń w różnych dziedzinach wiem, że „bycie normalnym”, że to największy komplement.

Co może niebieski ptak?

„Przepraszam…” Akurat wracałam do domu, gdy z zamyślenia wyrwał mnie głos siedzącego na schodach niebieskiego ptaka. Przytomniejącym wzrokiem spojrzałam na niego szybko włączając asertywność, aby odmówić 50 groszy brakujących zapewne na piwo, gdy z tym charakterystycznym, pijackim bełkotliwym L, usłyszałam: „aLe pani jest śLiczna”. Z zatkania wykrztusiłam „dziękuję” i poszłam dalej śmiejąc się w głos.

Zaczęłam rozmyślać, że mam jakieś niebywałe szczęście (zresztą nie tylko ja, bo moje koleżanki też zgłaszają takie przypadki) do zbierania komplementów ze strony miejskiego, wiejskiego czy jaki tam się trafi lumpenproletariatu. Być może wyczuwają z daleka moje zamiłowanie do dobrego wina, choć pewnie dla nich byłoby to coś, co przełknęliby tylko w sytuacji ostatecznej (czytaj: gdy suszy, a kwesta uliczna zakończyła się fiaskiem). A może po prostu jestem w ich typie, nawet jak mam na sobie sukienkę, którą moje dziecko nazywa futerałem hahaha 😀

W sumie trochę mnie to wkurza, że śliczną nie nazwie mnie na ulicy jakiś – na ten przykład – dobrze ubrany i pachnący przystojniak, tylko taki jeden z drugim lumpenproletariusz siedzący z kolegą na schodach pod bankiem czy stojący w bramie haha 😉

Ale w sumie tu nie ma się na co wkurzać, bo po pierwsze, dostaję przecież komplementy, a po drugie… w tej psychologicznej łamigłówce chyba o co innego chodzi…

Otóż dobrze ubrany i pachnący przystojniak nie powie kobiecie na ulicy, że jest śliczna, bo w najlepszym razie wyjdzie na podrywacza, a w najgorszym – na potencjalnego stalkera czy zboczeńca. Dobrze ubrany i pachnący przystojniak nie popatrzy na ładną kobietę bezczelnie, jak menel, tylko zerknie dyskretnie spod oka udając, że patrzy gdzie indziej, bo jeszcze kobieta „sobie coś pomyśli”. A taki niebieski ptak od rana nurzający się w oparach trunków, na które akurat tego dnia było go stać, w dupie ma, co kobieta sobie pomyśli i w ogóle co ktokolwiek sobie pomyśli, bo ten tekst do mnie na pewno słyszało kilka mijających się osób. No i w oparach takich trunków nawet kobieta w futerale może się przecież podobać haha 😀

Dobrze ubrany i pachnący przystojniak (a nawet nie-przystojniak, ale też pachnący itd.) będzie się obawiał reakcji kobiety (cholera wie, czy w futerale nie kryje się kałasznikow albo przynajmniej tłuczek), więc będzie wolał unikać bezpośredniej konfrontacji. A żul ma w serdecznym poważaniu, co kobieta zrobi, bo i tak wie, że w najlepszym razie – tak jak ja dzisiaj – podziękuje. A w najgorszym – zignoruje. Bo jaka kobieta by się siłowała słownie z takim lumpem? I po co?

Dobrze ubranemu i pachnącemu przystojniakowi (lub nie) nawet zresztą do głowy by nie przyszło, żeby taką kobietę zaczepić, nawet gdyby był spragniony jak rekin ludojad z Przylądka Dobrej Nadziei idący środkiem Pustyni Błędowskiej. A takiemu niebieskiemu ptakowi wsio rawno, bo i tak wie, że za wyrażeniem podziwu dla kobiecej urody nie pójdzie nic, bo nie raz już to robił i zawsze kończyło się tak samo. Czyli jak wyżej.

Próżno też wypatrywać dobrze ubranego i pachnącego przystojniaka na schodach pod bankiem czy w bramie, bo to facet odpowiedzialnie podchodzący do życia i w życiu nie będzie go trwonił na przesiadywanie z kolegą na schodach pod bankiem, bo tam nie wpłaci kasy na lokatę. A taki lumpenproletariusz może sobie przesiadywać na schodach pod bankiem, za bankiem (tak, z tyłu też tacy siedzą), w bramie, pod bramą, on w ogóle może przesiadywać i stać gdzie chce i może robić, co chce, bo nic nie musi. Może więc zaczepić dowolną kobietę i powiedzieć jej, że jest śliczna (albo ma śliczne nóżki – to tekst z zeszłego tygodnia od innego menela), bez obawy jakichkolwiek konsekwencji. No, może takich, że ta kobieta akurat jest blogerką i postanowi ten akt ulicznego zachwytu utrwalić na swoim blogu hahaha 😉

Białą lokomotywą w góry, czyli dzień zaskoczeń

Są takie miejsca, w całkiem bliskiej okolicy, które pozytywnie zaskakują innością. Wystarczyła krótka wycieczka w Góry Stołowe, które przecież niby znam od dziecka, by się o tym przekonać. 

Zaczęło się już po drodze, gdzie zatrzymała mnie… Biała Lokomotywa. A właściwie to ja wraz z moją przyjaciółką zatrzymałam się w niej, bo już od niejednej osoby słyszałam, że kawę podaje się  tam na tak oryginalne sposoby, jakich nie można spotkać nigdzie indziej. Nie ma tam czegoś takiego jak menu. Jeśli chcesz dostać kartę i z niej coś wybierać, nie jedź w tamto miejsce. Jeśli się gdzieś spieszysz, omijaj je z daleka. To nie jest Stop Cafe! Kelnerka lub sam właściciel, Leszek Kopcio – mistrz baristyki – zrobi z Tobą najpierw szczegółowy wywiad, a potem zasypie Cię propozycjami kaw i deserów tak zaskakujących, że najlepiej, żebyś był z kimś, aby zamówić różne wersje kaw i próbować razem.

Podstawą jest oczywiście dobra kawa – tutaj Lavazza. I nie żałuje się na żaden dodatek. Gorzka czekolada, w której utopione i zmrożone zostały maliny, otacza je grubą chrupiącą warstwą. Gałka lodów waniliowych w kawie z owocami leśnymi (serio!) jest gigantyczna i tak pyszna, że jedząc ją, wiesz na pewno, że zrobiono ją na miejscu i z pasją. Tę kawę kelnerka zaoferowała jako deser kawowy, ale już kawę z… jabłkami – jako kawę, taką normalną, do picia. Zamówiłam. Nie było opcji, żeby nie spróbować. Dostałam aromatyczne caffèllatte. Gdzie tu jakieś jabłka? Były – pyszne, przesmażone z odrobiną cukru i cynamonem kosteczki jabłek na dnie szklanki. Efekt smakowy – nieoczekiwanie i zaskakująco pyszny.

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=_Jczli_FVZw[/embedyt]

Sam lokal? Nie zaskakuje. Może tym, że choć położony w polskiej Nowej Rudzie, mieście mocno nadgryzionym zębem czasu i kopalnianą przeszłością, wygląda jak swojska włoska kawiarnia – z tarasami na kilku poziomach, częściowo w podwórku, na którym w słońcu wygrzewają się koty, a w głębi, na sznurkach – suszy pranie, z meblami, które zmuszają do zastanowienia, czy na nich usiąść, ale nie z powodu ich wyszukanej wytworności i strachu przed ich zniszczeniem lub zabrudzeniem, lecz dlatego że niektóre są trochę sfatygowane. Jak dla mnie – była to oznaka częstego ich używania. Białą Lokomotywę otwierają o 10.00 rano i goście są tam non-stop. Nie ma chyba lepszej rekomendacji.

Ale po kawie, z bananami na twarzy, jedziemy dalej. Celem jest Radków w Górach Stołowych, a właściwie tamtejszy akwen, w którym można popływać i popiknikować na brzegu. Są takie miejsca, w których na miejscu jest wszystko, co potrzebne do odpoczynku – czysta woda, w której można się popływać, zielona trawa, na której można poleżeć, góry, na które można popatrzeć albo w nie pójść, mało ludzi (!) i świetny pstrąg. I taki jest właśnie Radków. 

IMG_3312

Woda w zalewie radkowskim jest czysta, bo leje się z górskiego potoku, a sanepid bada ją regularnie. Trawa jest zielona i przyjemna do leżenia, bo regularnie ją ktoś pielęgnuje. Góry… no co ja będę mówić – są, i to jedne z najpiękniejszych w Europie, gdzie kręcono m.in. jedną z części „Opowieści z Narnii”. Ludzi faktycznie jest mało, jak na takie urokliwe i zadbane miejsce, bo choć byłam tam w sobotę, a przecież jest lato, to naprawdę można było zachować pełną intymność i dystans. A pstrąg po młynarsku w tamtejszym Agro Zajeździe, którego ktoś postanowił upiec w panierce z mąki i musztardy (!)… równie nieoczekiwanie pyszny jak oryginalne kawy w Białej Lokomotywie.

No, dobra. Przerwijmy na chwilę tę sielankę, bo już się zrobiło już mdło od lodów i kawy i ciężko od zbyt dużych ilości pochłoniętego pstrąga.

Agro Zajazdu nie znalazłybyśmy, gdyby nie to, że gmina Radków tego akurat dnia wspólnie z radiem RMF Maxxxx (czy ile tych iksów tam jest) nie postanowiła zorganizować jakieś impry muzycznej (że coś tam 5 lakes czy jakoś tak – nawet w sieci i na stronie radia tego nie znalazłam). Jak zwał, tak zwał. Problem w tym, że przez ten event nie można było wjechać na parking blisko akwenu, bo zamknęli wszystkie drogi. Oszołomiony liczbą aut chętnych, by tam jednak wjechać, miejski czy gminny strażnik pozwolił nam i paru innym osobom wjechać na teren imprezy, ale nie wyjaśnił, że po to, abyśmy zawrócili. Wyjaśnił to po chwili, goniąc za moim autem i waląc w dach, jakiś młody dupek, który nie chciał nawiązać żadnej konwersacji, tylko żądał opuszczenia terenu imprezy. Wyjeżdżając chciałam bo zapytać, czy dupkiem się już urodził, czy to cecha nabyta z wiekiem. Ale postanowiłam nie psuć sobie weekendowego nastroju.

I tak właśnie znalazłyśmy Agro Zajazd. Znaczy myślałyśmy, że parking. Ale nagle wyłonił się jak spod ziemi jeżdżący na rowerze (jak się miało okazać) właściciel i powiadomił, że możemy parkować, ale za dychu. No to powiedziałam, że ok, bylebym mogła zaparkować, bo było to miejsce najbliższe wejścia nad zalew. Ale rozejrzałam się i zobaczyłam, że facet ma stawy hodowlane. I zapytałam, czy serwuje pstrągi. „Jak pani do mnie przyjdzie na pstrąga, to oddam dychę z parking” – powiedział. Nie powiem, żeby to była jakaś zachęta, ale skoro auto już tam stało…

Wreszcie udało się dotrzeć nad zalew, ale na przeszkodzie stanął jeszcze pan Maciek, który przed wejściem sprzedawał wodoodporne, gustownie czerwone opaski na rękę. Znaczy po prostu kasował za wejście, bo zalew jest po prostu miejskim kąpieliskiem. To jakieś naprawdę drobne kwoty, ale po krótkiej, pełnej uśmiechów konwersacji sam zaproponował, że możemy tam wejść za 2 zł każda – czterokrotnie mniej niż na świdnicki basen letni! A okoliczności przyrody… Sami zobaczcie (foto)! No więc powiedziałam panu Maćkowi, że wspomnę o nim na swoim blogu. Nie wierzył, że istniej taki blog jak Pani z Torebką. Panie Maćku, jak Pan czyta, to niech Pan skomentuje 😉

A potem była znów sielanka… Dolce far niente… Woda, trawa, góry w tle ze wszystkich stron. Gazety, książki… Kilo ziębickich borówek…

Ale że późno się robiło i szykowała się ta impra (tak przynajmniej myślałyśmy, a ona de facto już trwała, tylko frekwencja była tak mizerna, że nie było dla kogo muzyki nawet podkręcać), i chmura jakaś nagle nadeszła z gór, to zwinęłyśmy wszystko i na pstrąga. Nieee… tak pięknie to znowu nie było. Bo z powodu tej właśnie impry zamknięto też most, przez który dotarłyśmy nad wodę, a pan ochroniarz (jeden z 109819874186432 – organizator bowiem zatrudnił ich więcej niż samych uczestników imprezy) powiedział, że za cholerę, że nie ma mowy, że nas nie przepuści, bo takie ma wytyczne. Mamy iść naokoło drogą. Cóż było robić? Jak ktoś widział tego małego chodzącego z groźną miną ochroniarza w świdnickim Tesco, to wie, że z ochroną nie ma co zadzierać 😉

IMG_3318

No więc ruszyłyśmy w 10-minutowy spacerek drogą na parking, gdzie dosłownie na 10 metrów przed autem złapał nas deszcz i tylko zdążyłyśmy wrzucić akcesoria plażowe i przeskoczyć do Agro Zajazdu, zanim rozszalała się ulewa.

Wyjeżdżając z satysfakcją zwróciłyśmy uwagę, że na płycie pod sceną bawi się garstka osób. Że więcej jest gości i dziennikarzy żłopiących piwo w sektorze VIP. A wisienką na torcie był widok, już całkiem na wyjeździe z zalewu 10237465372578 policjantów, policjantek, strażników miejskich i ochroniarzy stojących w kupie na skrzyżowaniu przy swoich wozach. Radków chyba rzucił dla ochrony wypasionej letniej imprezy wszystkie siły, jakie miał i ściągnął posiłki. Taaak, to stanowczo był dzień zaskoczeń 😉

Życie za zakrętem

Jeśli uważasz, że masz wielu przyjaciół, odważ się i pójdź raz własną drogą 🙂 Takie nowe przysłowie ukułam po dzisiejszej wieczornej rozmowie w moim aucie z przyjaciółką, która podobnie jak ja przechodzi od pewnego czasu fazę zmian. Uświadomiłam sobie to co prawda dopiero dzisiaj, ale jak tak spojrzę na ostatnie lata – to faktycznie. Sprawdza się!

Jeśli tkwisz w jakimś środowisku od lat, zmień cokolwiek, a już część osób zacznie się zastanawiać, czy wszystko z tobą w porządku i nie potrzebujesz przypadkiem pomocy psychologicznej. Gdy po śmierci mojego męża dość szybko „się ogarnęłam” i postanowiłam cieszyć się życiem (bo o to prosił mnie przed śmiercią mój mąż i w końcu nie ma nic gorszego, jak zafundować dorastającej nastolatce sfrustrowaną, rozgoryczoną i zamkniętą w sobie matkę) usłyszałam od „przyjaciół”, że się o mnie martwią. Martwili się, bo się uśmiechałam i wyglądałam na szczęśliwą! Dacie wiarę?! Pewnie jawiłam im się jak wariatka z piosenki Maryli Rodowicz (wolę w wersji Kasi Groniec).

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=7uC6skVWYcY[/embedyt]

Czytałam ostatnio w „Wysokich Obcasach Extra” wywiad z Anią Rusowicz. To naprawdę dziewczyna po przejściach. Powiedziała w nim, że ludzie najbardziej boją się zmiany. Lepsze znane zło niż nieznane nie-wiadomo-co. A każdy, kto chce czegoś więcej, coś zrobić inaczej, kto poszukuje, przede wszystkim siebie, jest uważany za wariata, kamikadze, bo po co iść nową drogą, jak nie wiadomo, co czai się za zakrętem?

Ja jednak postanowiłam pójść tą własną drogą. I nie żałuję żadnego postawionego na niej kroku, ani jednej sekundy, którą na niej spędziłam, ani jednego potknięcia na nierównościach i ani jednej ominiętej czy pokonanej przeszkody. Wróćmy jednak do przyjaciół/znajomych. Gdy weszłam na własną drogę, nieliczni jeszcze pomachali, ktoś zadzwonił sprawdzić, czy dalej nią idę, ktoś inny – czy aby nie stłukłam sobie kolana na wybojach. Trwało to chwilę. Dosłownie mgnienie oka. I ustało. Nie zwracałam na to uwagi, aż do dzisiejszej rozmowy, bo okazało się, że moja przyjaciółka, która wyszła ze swojego środowiska, przeżywa dokładnie to samo. Umarł król, niech żyje król.

Ale po chwili uznałyśmy, że to właściwie dobrze. Ziarno od plew zostało oddzielone. Widać, kto był naprawdę przyjacielem czy dobrym znajomym, a kto tylko pasożytował na nas szukając wsparcia i pomocy, w rewanżu udając przyjaźń. A więc… jak mówi krążąca w sieci sentencja, nie oglądaj się za siebie – nie idziesz tą drogą.

Ja podążam dalej swoją. Całkiem nową, w której każdy dzień jest inny i na której w krótkim czasie dzieje się o wiele więcej niż wydarzyło się całymi latami na tej starej. Idąc tak, przekonuję się, co jest za kolejnymi zakrętami i jak wiele mnie w życiu ominęło tylko dlatego, że bałam się zmian. A życie za zakrętem okazało się taaakie piękne 🙂

Tymczasem najlepsze kino psychologiczne to kino drogi. Nie dowiesz się, kim jesteś, póki nie ruszysz własną drogą, która jest jednocześnie podróżą w głąb siebie. Nigdy nie poznasz smaku życia, jeśli zwykle będziesz jadł te same potrawy (bo znasz ich smak), jeśli będziesz zawsze jeździł w te same miejsca na urlop czy krótkie wypady, jeśli każdy twój dzień – w domu czy w pracy – będzie podobny do poprzedniego. A zwykle jest, nawet jeśli wydaje ci się, że jest inaczej. Będziesz siedział w swoim rowie przy drodze, wciąż tym samym, spoglądał na horyzont i myślał, że w sumie ciekawi cię, co jest za tym zakrętem, ale bezpieczniej jest siedzieć w znanym rowie. Tak to działa. I to niezależnie od statusu majątkowego, środowiska itp. itd.

Pewien znany świdnicki biznesmen, gdy skończył 60 lat, na imprezie urodzinowej zapytał swoich znajomych, co by na jego miejscu zrobili. Ma stabilizację finansową, dobrze prosperujące firmy. Właściwie żadnych zobowiązań. Po prostu nic już nie musi. Co więc zrobić dalej ze swoim życiem?

Sto procent gości odpowiedziało, że zaczęliby podróżować po świecie. Od tamtej pory biznesmen nie wyjechał w żadną daleką podróż. Bo po co coś zmieniać?…

Foto zrobiłam podczas mojej dzisiejszej wyprawy rowerowej

Wyjątkowo smaczne filmowe menu

Ang Lee, amerykański reżyser, autor „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” czy „Tajemnicy Brokeback Mountain”, powiedział kiedyś, że „jedzenie i seks to najważniejsze części składowe naszego życia, stanowiące klucz do naszych pragnień”. Może nie całkiem się z tym zgadzam, bo wymieniłabym jeszcze inne ważne składniki naszego życiowego przepisu, ale jednak z całą pewnością myślą tak twórcy coraz częściej pojawiających się na ekranie tzw. komedii kulinarnych, które – mam nieodparte wrażenie – wypierają komedie romantyczne.

Te ostatnie, na przełomie XX i XXI wieku tłuczone na tony na różnych poziomach filmowego warsztatu, od hollywoodzkiej klasy A, poprzez B, C i daleko w abecadło idąc, były uwielbiane przez publiczność. Za sprawą umiejętnie napisanych scenariuszy i światowej klasy gwiazd takie hity jak „Kiedy Harry poznał Sally”, „Pretty Woman”, „Bezsenność w Seattle”, „Ja cię kocham, a ty śpisz”, „Czego pragną kobiety”, „Francuski pocałunek”… (długo by wymieniać) podbijały serca widzów na całym świecie, zapewniając pełną kieszeń dystrybutorom, producentom i wszystkim, którzy czerpali z nich korzyści. Tylko że… ile można gadać o samej tylko miłości. Robi się płasko aż wstyd, jak zwykł mawiać o terenach nizinnych mój profesor od geografii. A właściwie – płytko, aż wstyd.

Nic dziwnego, że tym coraz bardziej mdłym ekranowym związkom trzeba było zacząć dodawać pikanterii. Pamiętam, że zaczęło się jeszcze w latach 80. – i to bardzo, bardzo ostro. Od obrazu Petera Greenawaya „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”, który po raz pierwszy oglądałam w czasie świdnickich Konfrontacji (ktoś jeszcze pamięta tę imprezę?). Potem adaptacja klasyki „Przepiórki w płatkach róży”, wreszcie mój ulubiony „film kulinarny” –  „Uczta Babette”, a potem poszło jak z tego różanego płatka. „Kobieta na topie” z Penelope Cruz, „Życie od kuchni” z Catherine Zeta-Jones i Aaronem Eckhartem, „Czekolada” z Juliette Binoche i Johny Deppem, „Julie i Julia” z boską jak zwykle Meryl Streep, „Faceci od kuchni” z Jeanem Reno…

Niedawno w sieci zauważyłam, że ukuto dla nich nazwę filmowego podgatunku „komedia kulinarna”. Niech i tak będzie, choć nie wiem, co komediowego można znaleźć na przykład w „Czekoladzie”. Ale w końcu jedzenie to radość, radość to uśmiech, a uśmiech i śmiech kojarzą się z komedią, więc niech będzie.

I powiem wam, że już się tak trochę mdło znów zaczęło robić, mimo tych wszystkich pięknych i niemal pachnących z ekranu potraw serwowanych na ekranie. Podobne schematy – „przez żołądek do serca”, „niedoceniany szef kuchni”, „rywalizacja kucharzy”…

Ale dziś zobaczyłam „Szefa”. Jon Favreau, facet od „Iron Mana”, proponuje w nim nie tylko absolutnie innowacyjne, jak na ten „podgatunek” filmowo-kulinarne menu, ale też przy okazji tak smaczne i kompletne, że przywraca wiarę w „komedie kulinarne”.

Reżyser sam wciela się w rolę głównego bohatera, rozwiedzionego, zakochanego w gotowaniu kucharza w rozmiarze XXL, który poza swoją pasją nie widzi niczego. Traci małżeństwo, nie potrafi nawiązać kontaktu z synem, od lat gotuje to samo w cudzej restauracji, choć robi to po mistrzowsku. I pewnie tak by żył dalej, gdyby nie pewien złośliwy, ale przede wszystkim także kochający jedzenie krytyk kulinarny, który jego niezmieniane od dekady (bo właściciel nie pozwala) menu objeżdża z góry na dół, a jego samego miesza z błotem, a nawet gorzej. „Szef” próbuje, owszem, wyjść przed szereg. Ale gdy przychodzi co do czego, kładzie uszy po sobie i wypełnia polecenia właściciela restauracji. Do czasu.

O fabule więcej nic nie powiem, bo to wspaniała uczta filmowo-kulinarno-emocjonalna, ze składnikami dobranymi w idealnych proporcjach. Mamy tu i dramat psychologiczny, i kino drogi, i film familijny, w którym ojciec nie może nawiązać więzi z synem, i romans, i komedię romantyczną. Wszystko to doskonale przyprawione nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, świetnymi dialogami, typową dla Stanów Zjednoczonych mieszanką kultur, a co za tym idzie – smaków i zapachów, perfekcyjnie dobraną muzyką (która także „gra w filmie”)  i wreszcie – niczym wisienkami na torcie – aktorami drugoplanowymi, jak zmysłowa kelnerka Scarlett Johansson (w wersji black), irytujący właściciel-dorobkiewicz Dustin Hoffman i  chyba najbardziej zapadający w pamięć neurotyczny eksmąż eksżony głównego bohatera Robert Downey Jr (znany także jako Iron Man haha ;)) To wszystko z lekkim dodatkiem… Twittera daje urzekającą całość.

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=UTvna5a1xwE[/embedyt]

Z pewnością nie jest to arcydzieło, jak „Uczta Babette”. Ale to naprawdę wyjątkowo smaczny film. Idźcie do kina, bo warto. Tylko nie na głodnego 😉

Jedz jabłka i śmiej się w głos

Za co lubię Internet? Za to, że globalna wioska, o której uczyłam się na polskim w liceum u profesora Grześkowiaka, stała się faktem, a nie podręcznikową teorią. Za jabłeczne hasztagi i świat integrujący się z uśmiechniętymi Turczynkami po ich cudownej reakcji na debilne stwierdzenie wicepremiera Bulenta Arinca (dobrze, że są Google, bobym nie potrafiła poprawnie napisać haha ;))

Za to, że cała Polska już nie tylko czyta dzieciom, ale też wpieprza jabłka, które – co wreszcie trzeba sobie powiedzieć jasno i wyraźnie – są naszym dobrem narodowym większym niż Wałęsa, oscypki czy Adam Małysz albo ostatnio Rafał Majka. Że po kretyńskim embargu wprowadzonym przez Putina nasza polska wioska (nie mylić z pojedynczymi wsiami) zintegrowała się i prześciga się w jedzeniu (i piciu – a jak!) jabłek pod różnymi postaciami. Właściwie powinniśmy się cieszyć z tego embarga, bo przecież jabłko jest owocem wyjątkowym, mającym tak wiele odżywczych składników, że tylko idioci eliminują je ze swojej diety. Myślicie, że czemu Ewa częstowała Adama jabłkiem, a nie – dajmy na to – winogronem? Gdybym miała wyliczać właściwości zdrowotne jabłka, musiałabym Was odesłać na jakiegoś żywieniowego bloga, ale sami sobie znajdziecie. Grunt to świadomość, że jabłko dziennie, a najlepiej dwa – rano dla urody, wieczorem dla zdrowia – to tani sposób na utrzymanie dobrego samopoczucia przez długie lata. Wiem, bo jem 😉

Ale jabłka i ogólnopolska akcja ich jedzenia pod różnymi postaciami na złość Putinowi to jedno. Bo myślę, że kto je jabłka (oraz inne owoce), kto żyje aktywnie, nie boi się wyzwań, zawsze patrzy na „jasną stronę życia”, kto uprawia jakiś sport, kto ma pasję, kto po prostu cieszy się życiem, ten musi się śmiać. A takich ludzi jest coraz więcej.

Tymczasem wicepremier Turcji raczył stwierdzić, że kobiety w miejscach publicznych nie powinny się głośno śmiać. HAHAHAHAHAHAHAHAHA! 😀 Mój blog, choć jest mój, to miejsce publiczne. Będę się śmiać, kiedy tylko będę miała ochotę i powód. Tu, na blogu i w życiu niewirtualnym. Będę rechotać z głupich żartów. Chichotać z żartów lekko sprośnych. Uśmiechać się do żartów nie do końca zabawnych albo dowcipów słabo opowiedzianych. Śmiech, tak jak i jabłka, to zdrowie. W najczystszej, bo naturalnej postaci.

Dlatego cieszę się (i w głos z radości śmieję) z akcji kobiet na całym świecie popierających Turczynki, które w odpowiedzi na słowa (czekajcie, muszę znów skopiować i wkleić) Bulenta Arinca zaczęły nie tylko się publicznie śmiać, ale też zamieszczać swoje roześmiane zdjęcia w Internecie, pokazując je mieszkańcom naszej globalnej wioski. Ci zareagowali pięknie – spontanicznie i masowo. Bo przecież, jak śpiewa ktoś ostatnio w jakimś radiu (sorry, nie pamiętam) WSZYSCY ŚMIEJEMY SIĘ W TYM SAMYM JĘZYKU. A niektórzy mają do tego przywilej jedzenia jabłek. Polskich – najlepszych na świecie.

A więc… jedzmy jabłka na tony i śmiejmy się całymi godzinami, tygodniami, miesiącami, latami. Niech uśmiech nie schodzi z naszych ust nigdy. I wracając do raju, skąd z całą pewnością pochodzi i jabłko, i śmiech. Ewa dobrze wiedziała, co robiła częstując Adama jabłkiem. Od tamtej pory gość z całą pewnością wiecznie się uśmiecha 😀 Bo co by taki facet jeden z drugim zrobił bez… no, wiecie… yyy… tego jabłka od Ewy? No właśnie – nawet nas by dziś nie było, a co dopiero tylu przyjemności hahaha 😉

PS Foto pochodzi z Facebookowego profilu ASZdziennika (https://www.facebook.com/ASZdziennik)