DZIEŃ MATKI INACZEJ, CZYLI MIĘDZY ORKIESTRĄ DĘTĄ A NIRVANĄ

Kiedy Twoje dziecko okazuje pierwsze oznaki dojrzałości? Wtedy, kiedy pyta Cię, dlaczego na muzyce w szkole w części „historia muzyki” nie uczą się np. o Nirvanie i o „Smells Like Teen Spirit” (a to też historia, i to taka, która ich interesuje), tylko o Halinie Kunickiej i „Orkiestrach dętych”. A przecież oni są „teen”, a nie „babcią stojącą na balkonie”. I jeszcze wtedy, kiedy uczy się matmy z vlogerem, który tłumaczy ją tak, że dziecko wychodzi z pokoju i pyta: „Mamo, czemu w szkole tak nie uczą?” I wtedy, kiedy pyta, czemu w podstawówce nie lubiło historii, bo przecież ona jest taka ciekawa.

I jeszcze wtedy kiedy w Dzień Matki pisze do Ciebie długą wiadomość na FB, z której dowiadujesz się, że jesteś tak wyjątkowa, że każdy prezent wydaje się za słaby… <3

To ostatnie rozwala Cię na łopatki i oddałabyś wszystkie prezenty świata w zamian za to, żeby częściej dostawać takie listy. Bo to nie jest normalne w świecie zbuntowanych nastolatków, więc albo sobie na to zapracowałam, albo… sobie na to zapracowałam 😉 A nie jest to praca łatwa. Każda matka doskonale wie, o czym mówię. Bo bycie matką to nie jeden zawód, ale kilka, jeśli nie kilkanaście czy kilkadziesiąt, w zależności od okoliczności. Jest się kucharką, psycholożką, nauczycielką, lekarką, pielęgniarką, korepetytorką, logistykiem, dietetyczką, stylistką, wizażystką, kierowcą, krawcową, sprzątaczką, praczką, czasem adwokatem, czasem sędzią, bywa, że i mediatorem. Oprócz tego pracuje się w swoim własnym zawodzie czy zawodach, ogarnia dom i resztę życia. Długo by wymieniać, co musi matka, więc nie będę tutaj rozsiewać truizmów, które i tak każdy wie. Dodam tylko, że nie ma większego szczęścia jak mieć dziecko, które to docenia 🙂

To się porozczulałam. A teraz do rzeczy. Czyli tej szkoły. „Mamo, będziesz coś dzisiaj pisać na blogu?” – pyta moje dziecko wieczorem. „Wygląda na to, że tak” – odpowiadam niepewnie, bo sporo mam tematów ostatnio, ale z czasem trochę słabiej. „Jakbyś nie miała co pisać, to pamiętaj o tej muzyce” – przypomina mi córka, która opowiadała mi o tym, jak wyglądają dziś w gimnazjum lekcje muzyki, podczas jakiejś ostatniej dłuższej jazdy samochodem.

Moje zdziwienie, szok i opadnięta szczęka najwyraźniej zrobiły wrażenie na Oli, że dopomina się wpisu na ten temat. A więc – dziś z okazji kończącego się właśnie Dnia Matki czas na historię muzyki widzianą oczami mojego dziecka.

Otóż wyobraźcie sobie, że nasze dzieci w gimnazjum uczą się historii muzyki śpiewając „Serce w plecaku” i „Orkiestry dęte”. Odśpiewują to na środku klasy pojedynczo na ocenę! Czujecie w XXI wieku śpiewać samodzielnie stojąc przed całą klasą hicior z czasów swojej babci? Jeszcze z tym charakterystycznym „papapa para para papara”!!!

https://www.youtube.com/watch?v=r_xB1PrIOHM

Od czasów mojej szkolnej edukacji muzycznej minęło 30 lat, a okazuje się, że zmieniło się niewiele. Może tyle, że my w głębokiej komunie musieliśmy na akademię z okazji Wielkiej Rewolucji Październikowej uczyć się „Pieśni o taczance”, a teraz dzieci „na zaliczenie” śpiewają żołnierską piosenkę sprzed II wojny światowej „Serce w plecaku”.

Potem śpiewali jeszcze „Dni, których nie znamy” Grechuty i podobno to już im się podobało, zwłaszcza że często słyszą tego evergreena w radiu. Pozostałe piosenki zdecydowanie evergreenami nie są, a w dodatku – do diabła! – czego niby mają nauczyć nasze dzieci?! Coś, do cholery, jest nie tak z polską szkołą? W literaturze też nie potrafi nadążyć za tym, co się dzieje.

I potem nauczyciele dziwią się, że dzieci czytają Harry’ego Pottera, a nie chcą czytać „Chłopców z Placu Broni”. Albo moje dziecko się dziwi, że vloger potrafi lepiej wytłumaczyć matmę niż nauczyciel.

Dzieje się tak, dlatego że kiedy świat wokół pędzi z prędkością japońskiego magleva, polski system edukacji popyla ciągnięty przez lokomotywę parową. I gdy każdy człowiek, każdy urząd, każda firma, sklep, radio, telewizja – wszyscy wokół – muszą się codziennie dostosowywać do tego pędzącego świata, szkoła tkwi w skansenie, z którego chyba tylko rewolucja mogłaby ją wyciągnąć.

Nie dziwi więc, że młodzież sobie robi tak zwaną bekę ze szkoły, nauczycieli i tego, czego muszą się uczyć. Nie dziwi też, gdy tytuł książki do historii „Śladami przeszłości” gimnazjaliści przerabiają sobie na „Siadam ze złości” 😀 Też powoli momentami siadam – jako matka, jako z wykształcenia nauczycielka i jako wciąż uczący się człowiek 😉

PS Dla porządku dodam, że moja Ola chodzi do świetnego Gimnazjum nr 2 w Świdnicy, którego dyrekcja ma wyjątkowo prouczniowskie podejście. No ale podstaw programowych nawet oni nie przeskoczą. To jest już skok wzwyż 😉

ŻYĆ SZYBKO, UMRZEĆ STARO ;)

Co się z nami dzieje, kiedy dorastamy? Co robi z nami los? Życie? I ile możemy przeżyć ciesząc się nim? Dosłownie w dwa dni zrozumiałam, że przesłanie przyklejone do Jamesa Deana, zgodnie z którym trzeba żyć szybko i umrzeć młodo, może nabrać nowego znaczenia. Niekoniecznie się z nim zgadzam, bo jednak wolę żyć szybko i umrzeć staro, ale… Do rzeczy.

Mój bratanek Hubert, który ledwo co skończył trzy lata i jest najsłodszym dzieckiem na świecie, doskonale wie, czego chce. Gdy wpada do mnie, to choć jest jak Fred – postrach kotów (sierściuchy alarmowane jego radosnym piskiem na ich widok chowają się w najmniejsze możliwe dziury, a gdyby mogły, to pewnie wskoczyłyby do kibelka i spuściły za sobą wodę), jednocześnie wprowadza do domu nową jakość, w której wszystko jest możliwe. Mazanie palcem po oknie balkonowym – jedynym, jakie jest w zasięgu jego wzrostu – proszę bardzo. Bo w czasie remontu sama pokazałam mu, że można, a on świetnie zapamiętał. Wynoszenie wszystkich poduszek z salonu do mojej sypialni w celu „spania” – proszę bardzo, bo nie zaoponowałam, kiedy zrobił tak po raz pierwszy. Grzebanie w koszyku z owocami, który stoi na stoliku, i wybieranie tego, na co akurat ma ochotę – jak najbardziej. I zawsze, ale to zawsze Hubert wie, czego chce. A że te chcenia zmieniają się 9273418746318796 razy na minutę? To co? Kto dziecku zabroni poznawać świat?

Przepraszam, ale tym miejscu muszę przeprosić moją nastoletnią córkę, która jest najcudowniejszym dzieckiem na świecie, ale najsłodszym maluchem stanowczo nie była 😉 I ona dobrze wie, o czym mówię 😀

Hubert żyje krótko. A chłonie świat wszystkimi zmysłami. Wczoraj wystarczyło go postawić na murek, po którym z moją asekuracją szedł inaczej niż chodnikiem (to cudowne uczucie, sama je pamiętam z dzieciństwa), żeby wywołać wielką radość z tak banalnej rzeczy. Hubert doskonale wie, że chce zjeść jabłko, a nie banana. Banana nie chce. Chce jabłko. Hubert chce usiąść w moim aucie. Nawet wie, jaka to marka. Ale nie może pojechać, bo nie mam fotelika. Więc chociaż wsiądzie na chwilę. Hubert nie chce usiąść za kierownicą. Chce posiedzieć obok mnie i posłuchać muzyki. Ten mały, proszę Państwa, doskonale wie, czego chce!

A czy Wy wiecie, czego chcecie? Bo ja nie. Każdego dnia budzę się i zastanawiam się, co jest w życiu najważniejsze. Myślę, co przyniesie dzień i czy uda mi się wreszcie odnaleźć ten absolut.

Bo niby wydaje mi się, że wiem – że miłość, że rodzina, że bliskość i to, żeby miało się zawsze na kogo liczyć. I żeby być dobrym. I pomagać. I dzielić się. I mieć fajną pracę. Ale te wszystkie rzeczy z biegiem lat tak się strasznie komplikują, tyle do nich dobudowujemy ideologii, tyle wokół nich narasta wahań, tyle pytań… Ciągle zastanawiamy się, czy postąpić tak, czy tak. Czy podjąć ryzyko, czy nie. Zmienić pracę czy nie. Odejść czy zostać. Ale trudno nam odpowiedzieć na te pytanie, bo ciągle gdzieś gonimy.

Do mnie odpowiedź przyszła w niespodziewany sposób. Po męczącym weekendzie, w czasie którego wspólnie z mamą i córką, ale głównie sama montowałam wielką szafę (ZMONTOWAŁAM!), poszłam z przyjaciółkami na kinowy relaks. „Wiek Adaline”. Właściwie zwykłe romansidło z jakimś metafizycznym sci-fi w tle, wbrew zachwytom – żadne to arcydzieło. Ale dość ciekawe, bo opowiada o kobiecie, która przestała się starzeć. I z każdym rokiem, z każdym mijającym dziesięcioleciem było jej coraz ciężej. Żyła jak uciekinierka. Trochę jak my – pędząc przez życie, tyle że jej życie było o wiele dłuższe niż nasze. Aż wreszcie, w dramatycznych okolicznościach, postanowiła przestać biec. Zatrzymać się. Żyć. No i kochać. Jak dziecko. Bo jak dziecko wreszcie wiedziała dokładnie, czego chce.

Czego sobie i Wam życzę 🙂

TO ŻYCIE WAM LOTTO!

Mam taką szafkę w kuchni, której jednego skrzydła nigdy nie otwierałam do końca, bo zahaczałam drzwiczkami o wiszącą tam lampę. Po ponad dwóch miesiącach od zmian nadal łapię się na tym, że otwieram ją bardzo ostrożnie, żeby nie przywalić w tę lampę, której już tam nie ma. Ciasteczka w sieci mojego mózgu wciąż jeszcze przechowują ten odruch warunkowy, a ja za każdym razem uśmiecham się sama do siebie. Takie sytuacje przypominają nam jednak, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Nawet do ludzi się w ten sposób przyzwyczajamy i choć nam przeszkadzają, jak ta nieszczęsna lampa w mojej kuchni, trudno nam się z nimi rozstać.

System przyzwyczajeń trzyma przy sobie wiele małżeństw, które dawno powinny się rozpaść, wiele przyjaźni, które stały się zwyczajnie toksyczne, wiele innych związków, których gdyby nie było, jedna i druga strona po pewnym czasie odczułaby ulgę. System przyzwyczajeń rządzi naszym życiem. Zawsze wstajemy tak samo, jemy podobnie, czas wolny też spędzamy tak samo. Robimy zakupy w tych samych sklepach. Kupujemy te same produkty. Wyjeżdżamy w te same miejsca z tymi samymi ludźmi. Ubieramy się w tych samych sieciówkach. Kupujemy nowszy model tego samego samochodu. Telefon zawsze tej samej marki (rozgrzeszam tylko miłośników Apple’a ;)).

A zmian chcemy tylko wtedy, kiedy nie będą nas kosztowały żadnego wysiłku i nie będą niosły żadnego ryzyka. Albo kiedy nie będą miały na nas bezpośredniego wpływu (jak w wyborach – „zagłosuję na Kukiza, niech się coś dzieje”). Ale to że zmian nie chcemy, nie znaczy, że o nich nie marzymy.

Siedzi więc sobie taki Kowalski w fotelu z tym samym od lat pilotem, ogląda ten od lat sam serial w telewizji, na stoliku obok piwo tej samej od lat marki, w kuchni ta sama żona, z którą od lat uprawia ten sam seks (albo już nie uprawia), w pokoju obok te same dzieci. Siedzi i myśli: „Jak ja bym chciał tak nie siedzieć. Chciałbym tak polecieć gdzieś w świat, coś zwiedzić. Być jak ci ludzie z telewizji. Jak ja bym chciał napić się piwa/wina/wódki gdzieś w Brazylii, Kenii, Australii czy na Wyspach Wielkanocnych.  Jak chciałbym spróbować tamtego innego samochodu, drogiego w eksploatacji, ale za to jaka maszyna! Jak ja bym chciał wypróbować inny telefon… Jakbym chciał spróbować innego seksu…” Siedzi ten Kowalski i wie, że nic z tego nie zrobi, chyba że… wygra w totolotka. No, to jasne. To już się zrobi samo.

Tyle że historie lottomilionerów, ciekawie opisane niedawno w „Newsweeku”, wcale nie pokazują cudownego życia z chmurki marzeń Kowalskiego siedzącego przed telewizorem (http://polska.newsweek.pl/lotto–smutna-historia-zwyciezcow,98268,1,1.html). Bo nie tędy droga. Marzenia trzeba spełniać samemu. Konsekwentnie i z wielką wiarą, że się da. Bo da się.

Tymczasem my ciągle potrzebujemy jakiejś motywacji – coacha, trenera, demotywatora wrzuconego na FB przez znajomych albo samodzielnie. I tego coacha, trenera czy demotywatora nie potrafimy znaleźć w sobie.

Lubię czasem popatrzeć na świat oczami mojej córki. Bo to bardzo mądra nastolatka jest. W kuchni mam zwykle włączone radio. Przy posiłkach więc po prostu coś leci „w tle”. Akurat puszczali jakiś przebój, a moje dziecko mówi: „Jak mnie wkurzają te piosenki z tekstem jakby go napisał trener fitnessu – „nie poddawaj się, dasz radę, możesz to zrobić…” Do tej pory się uśmiecham na myśl o tych słowach. Ale smutna prawda jest taka, że te piosenki stają się przebojami, bo ludzie to właśnie kupują, tego chcą. A czemu smutna? Bo mimo tej muzycznej indoktrynacji ci Kowalscy nadal siedzą w tym fotelu i marzą. Z przyzwyczajenia. Marzenia to taki odruch bezwarunkowy. Żeby móc je spełniać, trzeba się najpierw zmienić.

A więc może jednak wstańcie z fotela, odłóżcie pilota, bo nim można tylko kanał zmienić, i… GO FOR IT, że pojadę tekstem trenera z klubu fitness 😉

CZASEM WIEDZA OBRACA SIĘ PRZECIWKO CZŁOWIEKOWI

Mnie nie dziwi, że Polacy w prowokacyjnej sondzie Filipa Chajzera nie potrafią rozpoznać symbolu SS. Polacy w ogóle wielu rzeczy nie wiedzą. Zapytajcie ich, akurat dziś, gdy jeszcze trwa majówka, co właściwie świętują. Ja obstawiam „święto grilla” albo „długi weekend” 😉 Nawet kościół dał wiernym w piątek dyspensę od niejedzenia mięsa.

Nie czytali „Ferdydurke” – nie wiem, czemu akurat wczoraj mi się przypomniała beznadziejna adaptacja Jerzego Skolimowskiego, w której próbował pokazać zagranicy to, co nawet nie każdy Polak rozumie ;), a z „Pana Tadeusza” znają Inwokację (bo jest w podręczniku). Wiedzą, że Roman Polański spał z nastolatką i dlatego jest ścigany, ale jego kilku genialnych filmów nie widzieli na oczy. A poproście ich, żeby przytoczyli jakiś tytuł 😉 Nie mają pojęcia o przełomowych datach w historii Polski, a okrągły stół kojarzy im się z królem Arturem i jego rycerzami  😀

Mówią przyszłem, poszłem, wziąść, włanczać, jeste… I żyją! I grillują! A jak! 😀

Ale czemu tu się dziwić, skoro czołowa dziennikarka od kultury z TVN-u Anna Wendzikowska nie wie, kto to był Grotowski, a ostatnio ponoć zgodziła się zrobić wywiad z pisarzem Charlesem Bukowskim. Nieżyjącym 🙂

http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/chajzer-sprawdzil-czy-polacy-wiedza-co-oznacza-symbol-ss,166576.html

Prawda jest taka, że zdobyta w polskiej szkole wiedza jest człowiekowi w większości do niczego nieprzydatna. Ludzie i tak żyją. I tak pracują (chociaż nie w Święto Pracy). I tak chodzą tymi ulicami. Jedzą w knajpach. Piją piwo. Grillują. Wyjeżdżają na wczasy. I dalej mówią: przyszłem, poszłem, wziąść, włanczać, jeste i… dopiszcie sobie jeszcze inne błędne słowa. I świat się kręci.

Powiem więcej – wiedza czasem obraca się przeciwko człowiekowi 😀 Weźcie mnie. Kilka lat temu niechcący zafundowałam szkolnym i ogólnoświdnickim uroczystościom śpiewanie wszystkich zwrotek „Mazurka” Dąbrowskiego.

Sorry, ludzie – nie wiedziałam, że mi się uda 😀

A było to to tak.

Zbliżała się okrągła rocznica 13 grudnia. Siedziałam na kolegium redakcyjnym w „Wiadomościach Świdnickich” i akurat przyszła moja kolej, żeby zgłaszać tematy. Zaproponowałam więc jakiś temat z tym związany. W tym momencie jedna z młodszych dziennikarek zrobiła wielkie oczy i zapytała, co było 13 grudnia. Wtedy ja i ówczesna naczelna zrobiłyśmy wielkie oczy. W odpowiedzi na nasze wielkie oczy jeszcze większe oczy zrobili inni młodsi dziennikarze. Zostali więc zapytani, czy wiedzą, co było 13 grudnia 1981 roku. Nie mieli pojęcia. Jako że ja pojęcie miałam, stałam się etatową redakcyjną patriotką, czyli dziennikarką „od narodowych świąt i rocznic”, więc gdy rok później zbliżał się 11 listopada, do mnie należało zgłoszenie tematu. Miałam już przemyślane inne ujęcie polskiego patriotyzmu – chciałam pójść do szkół i poprosić uczniów znienacka, żeby zaśpiewali kolejne zwrotki Hymnu RP, a potem opisać wrażenia. Była też sonda, w której podawaliśmy cytat:

Już tam ojciec do swej Basi mówi zapłakany:

Słuchaj, jeno, pono nasi biją w tarabany

i pytaliśmy, skąd to cytat 😀

Materiał wyszedł przecudnej urody, a świdnickie szkoły zaczęły od tamtej pory uczyć uczniów wszystkich zwrotek hymnu, ale też – niestety – wszystkie śpiewać, o czym miałam się niebawem przekonać będąc matką uczennicy w podstawówce 😉 Nie byłam zadowolona.

Dziś już bym tego nie zrobiła, bo sama muszę tak czasem stać i śpiewać, i wiem, jak to boli 😉 A wszystko przez to, że postanowiłam zanieść pod strzechy tzw. wiedzę bezużyteczną. Bo na cholerę takiemu człowiekowi wszystkie zwrotki narodowego hymnu? Najeść się nimi nie naje. Zarobku też mu nie przyniosą, chociaż… czekajcie – mnie przyniosły! Dostałam za tamten materiał całkiem niezłą jak na „WŚ” wierszówkę ha ha ha 😀

Spokojnie – nie zacznę mówić przyszłem, poszłem, wziąść, włanczać. Taka głupia to ja już nie jeste… 😀