UCZ SIĘ, UCZ, BO NAUKA TO… FRANCUSKI KLUCZ

Czasem wystarczy kilka sekund, by ktoś uświadomił Ci, że nie jesteś taki zajebisty, jak myślisz. Jakiś czas temu zatkał mi się kibelek. Pewne roboty hydrauliczne, jak np. prosta wymiana baterii, potrafię wykonać sama, ale do przetkania kibelka wiadomo – potrzebny nie tylko francuski klucz, ale i sprzęt. A ze sprzętem – fachowiec. Przyszło ich dwóch. Załatwili sprawę w trzy minuty i zażyczyli sobie 60 zł. „Za co? – wykrzyknęłam. – Za te kilka minut pracy?” Na to jeden z nich, który nie wiem, czemu skojarzył mi się z Janem Kobuszewskim, chociaż nijak do niego nie był podobny zaśmiał się z wyższością i powiedział: „Trzeba się było uczyć” 😀

Nie bez powodu polski hydraulik był swego czasu naszym dobrem narodowym i towarem eksportowym 😉

Bo kiedy masz w ręku fach, który nie jest powszechny, to jesteś gość. Jak ten facet, który przychodzi mi do awarii sprzętów AGD. Odkręci kilka śrubek, coś tam dokręci, skasuje za 10 minut roboty stówkę i wychodzi zostawiając po sobie opary tanich perfum, które się wietrzy pół dnia 😉 Albo budowlańcy, którzy „zamieszkiwali” moje mieszkanie przez dwa pierwsze miesiące tego roku. Przy nich wszystkich – Andrew, znajomy elektryk, który sam o sobie mówi, że jest drogi, tani jest jak barszcz.

I potem człowiek pyta: „Panie, czemu to tyle kosztuje?” A „pan” może się tylko uśmiechnąć. Kosztuje tyle, bo ty tego sama nie zrobisz. Płacisz więc temu, kto potrafi. Kto ma wiedzę. Kto się uczył. Co? Że ty też się uczyłaś? No, ale co ci po tym, że przeczytałaś setki książek i wiesz, co rzecze Zaratustra, jeśli sobie kibla nie przetkasz? 😉

Na szczęście, i mój fach czasem jest komuś potrzebny. I ja też, wzorem pana hydraulika, na pytanie, czemu to tyle kosztuje, mogę odpowiedzieć: „Trzeba się było uczyć” 😀 😀 😀

Wężykiem, wężykiem 😉

PAN AUTOGRAF

Pasja – jedno słowo, a tyle znaczeń… Jest szewska pasja – niepohamowany gniew, kiedy ktoś kogoś – mówiąc potocznie – wqrwi na maksa 😉 Jest pasja w postaci utworu przedstawiającego Mękę Chrystusa. Pasjonujący może być człowiek albo dajmy na to film. Jest też wielkie zamiłowanie do czegoś – można lubić/robić coś pasjami, pasjonować się, mieć pasję – czyli hobby na ostro, takie, któremu bywa, że podporządkowuje się całe życie.

Jesteśmy z Resibo na Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu. Ustalam wcześniej telefonicznie z operatorem to, co nas czeka, a on zastanawia się: „Ciekawe, czy będzie pan od autografów”. Nie kojarzę w pierwszej chwili, ale zaraz przypomina mi się TEN PAN. Pan Autograf. Pan, którego zna każdy świdniczanin, który kiedykolwiek przyszedł na jakąkolwiek imprezę, gdzie były co najmniej trochę znane postaci z życia publicznego. Jego cierpliwość jest godna podziwu.

W tej swojej szarej, kurtce z papierowym orężem w ręku, potrafi godzinami oczekiwać na ludzi, których autografu jeszcze nie ma w swojej kolekcji. Nie ma znaczenia, czy stoi, czy siedzi. Czy ma towarzystwo, czy nie. Czy pod dachem, czy na dworze.

On po prostu ma to swoje hobby, to kolekcjonowanie autografów (o ile dobrze pamiętam, to zbiera także długopisy) i pod żadnym pozorem nie zamierza z niego rezygnować. I jest w stanie poświęcić mu wiele.

Jedni zbierają znaczki, inni monety, jeszcze inni zaczytują się w książkach, ktoś robi zdjęcia, ktoś inny kręci wideo, ktoś gotuje, moczy kij w wodzie, robi na drutach, śpiewa, gra, tańczy, uprawia sport… Zbiera pluszowe misie, hoduje patyczaki, robi sobie selfie wszędzie, gdzie jest, nagrywa studzienki kanalizacyjne, świętuje Boże Narodzenie przez cały rok… Serio – są takie freaki 😉 A śp. babcia mojego śp. męża zbierała ze śmietników wszystko, co według niej nadawało się do powtórnego użycia, ewentualnie złożenia w coś nowego – np. kilka żelazek w jedno 😀

Ale do rzeczy. Hobby czy mówiąc mocniej – pasja (mówię o tych mniej szalonych) to świetny sposób na trening osobowości, na wyznaczanie sobie celów, na realizowanie siebie, często też bywa, że na spełnianie marzeń.

Okazuje się, że niektórzy nie mając własnego, szukają porad – jakie mogą mieć ciekawe hobby.

Wklepałam w Google „ciekawe hobby” i co wyskoczyło? „10 pomysłów na ciekawe hobby”, „75 fajnych hobby dla faceta” (niezła kopalnia: http://www.wykop.pl/ramka/1715584/75-fajnych-hobby-dla-faceta-odnajdz-swoja-nowa-pasje/), „Pomysły na darmowe hobby”, „Jak znaleźć swoje hobby?”, „Jakie mogę mieć ciekawe i oryginalne hobby?” (to jakaś nastolatka, która w wieku 15 lat i po obejrzeniu „Mam Talent” uznała, że jej życie jest nudne i musi znaleźć pasję) 😉 Jest tego znacznie więcej, co by chyba oznaczało, że mamy taką potrzebę.

Człowiek, który urodził się z jakąś pasją, dostał dar od losu, bo jego życie nigdy, ale to nigdy nie będzie nudne. Bo zawsze będzie miał jakiś cel. Bo realizacja jego pasji często będzie się wiązać z realizacją marzeń. Z pasji rodzą się wielkie talenty, wspaniali artyści, sportowcy, tancerze, aktorzy, pisarze… Długo można wymieniać. Nie zachęcam Was do poszukiwania pasji na siłę. Ale prawdopodobnie każdy ma coś, co lubi bardziej niż co innego. Co go kręci i podnieca, jak w tytule filmu Woody Allena (to też jeden z ludzi z pasją). Warto się chociaż nad tym zastanowić, choć bywa tak, jak u mnie – kręci i podnieca mnie wiele rzeczy, ale tylko niektóre to moje prawdziwe pasje.

No tak, ja tu zamulam, a Pan Autograf czeka… Oj, czeka cierpliwie – we foyer Dolnośląskiego Centrum Filmowego. Mariusz, nasz operator, miał rację! Był tam. Ten sam. W tej samej szarej kurtce. Nie zdziwię się, jak będzie tam także jutro, na Gali Zamknięcia 🙂 Prawdziwy człowiek z pasją.

NASZ KLIENT… NASZ PAN ;)

„Karta na punkciki?” – zapytała mnie obojętnym tonem kasjerka w Tesco. „Nie mam” – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo za zbieranie tych „punkcików” to ja ludzi szczerze podziwiam (ile trzeba nakupować, żeby potem jakiś kupon wymienić na rabat w wysokości 1 zł?), ale samozaparcia bym do tego nie miała 😉 Spakowałam zakupy i komunikuję: „Zapłacę kartą”. Pani z miną „bez kija nie podchodź” wyciąga do mnie rękę i mówi: „Proszę kartę”. Ja na to, że zbliżeniowo, a pani już nie mówi, tylko warczy „Nie można”. Zwykle bym kontynuowała dyskusję, pytając, dlaczego, skoro zawsze było można, ale mina tej kasjerki plus jej warczenie (nie wiem, może się utożsamiała z obchodzonym dzisiaj Światowym Dniem Zwierząt?) skutecznie mnie przyblokowały.

I nie po raz pierwszy zastanawiam się – kiedy wreszcie Polacy przestaną pracować za karę? I kiedy zaczną rozumieć, że to oni budują wizerunek swojej firmy. OK – kasjerce w Tesco może się nie chcieć, ale… A o tym za chwilę…

Bo żeby nie było – jest już coraz lepiej. Coraz więcej widzimy zza lady czy kasy uśmiechów. Coraz częściej wymieniamy między sobą uprzejmości. Coraz fajniej zasada „klient nasz pan” jest wdrażana w życie, i to z przekonaniem, a nie z przymusu. Ale wciąż jeszcze zdarzają się ludzie, którzy to właśnie w pracy wywalają wszystkie swoje problemy, co niestety umyka w takiej masówie, jaką są supermarkety, jednak zniechęca tak samo, jak i do mniejszych punktów, w których chcesz coś kupić, a masz do czynienia z murem niechęci.

Do niedawna jeszcze byłam przekonana, że w tych małych obiektach, gdzie nie ma anonimowości, nie ma już miejsca na takie rzeczy, ale… Jest taki fastfood w Świdnicy… nie powiem, jedzenie niezłe, świeże, ciekawe, w dobrych cenach… Aż chciałoby się coś tam zakupić częściej. Tyle że jak od progu czujesz, że jesteś tam niechciany, a nasila się to jeszcze w trakcie oczekiwania na zamówienie, to następnym razem już Ci się tam nie chce wracać. Nie qmam, jak można nie rozumieć tak prostych zasad, jak ta, że klienta się wita. Że nie musisz się nawet, znudzona i obrażona na cały świat lasko za ladą, uśmiechać, ale MUSISZ powiedzieć dzień dobry i przyjmować zamówienie tak, żeby klient czuł, że jesteś zainteresowana tym, co on chce zamówić i gotowa, by odpowiedzieć na jakieś nieoczekiwane jego pytanie co do menu. Że nie możesz w tym czasie pitolić sobie o farmazonach z koleżankami, chyba że to klient tę ogólną rozmowę wywołał, bo Ty jesteś w pracy, a Twoje zadanie to obsługa klienta. Że – wreszcie – to Ty odpowiadasz za wizerunek miejsca, w którym pracujesz.

Nie od dziś wiadomo, że atmosfera panująca przy jedzeniu ma ogromny wpływ na jakość posiłku i jego przyswajanie. Nie inaczej jest też i w tych miejscach, w których się je albo bierze jedzenie na wynos.

Kiedy więc wchodzę do knajpy i od progu wita mnie obojętność, a w trakcie rozmowy z obsługą mam wręcz wrażenie, że laska nie ma ochoty odpowiadać na moje pytania, a najbardziej to chciałaby, żebym zarówno ja, jak i pozostali klienci wyszli, bo wtedy będą mogły znów zająć się ploteczkami, to szlag mnie trafia.

Przypominają mi się w tym momencie peerelowskie książki skarg i zażaleń. Pamiętacie je? Niby to relikt przeszłości, ale dzisiaj wciąż bywa, że aż się prosi, żeby je przywrócić. Żebym mogła oczekując na to zamówienie w atmosferze, w której czuję się nie klientem, a intruzem, otworzyć ją i wpisać: „Jedzenie jest niezłe, ale co z tego, jak obsługa chujowa?” Albo przeciwnie: „Pyszne jedzenie, świetna obsługa, oby więcej takich miejsc!”

Na szczęście, dzisiaj mamy Facebook. I powiem Wam, że tu znajduję (jedyne chyba) uzasadnienie dla ikony „dislike”, którą Zuckerberg chce wprowadzić. Bo mam co najmniej kilka takich miejsc, którym aż się prosi, żeby przylepić taką naklejkę. Słaba obsługa? No to już – czekając na zamówienie wchodzę na fejsa i daję im dislike’a. Zanim… mnie nie wciągną na czarną listę i nie zaczną mi pluć do sałatki 😉 Bo niestety FB tym się różni od starej, poczciwej i znienawidzonej przez sektor handlu, usług oraz gastronomii, książki skarg i zażaleń, że nie mogę tego dislajka dać im anonimowo. Bo jedzenie, cholera, dobre, a czasem naprawdę nie ma kiedy gotować 🙁

Fakt, wpadki zdarzają się nawet najlepszym. Ostatnio w świetnej restauracji podano znajomym do obiadu spleśniały chleb. Ale ogólna atmosfera potrafi nawet taką skuchę przysłonić i szybko naprawić.

Mam więc taki pomysł! Wpisujcie w komentarzach miejsca, które w Waszych miastach zasługują na lajka, a które na dislajka. Zróbmy sobie mapę miejsc, które trzeba omijać szerokim łukiem. Może ich trochę podszkolimy, że chociaż nie ma już książki skarg i zażaleń, to klient wciąż jest nasz pan 😉

CYGANKA PRAWDĘ CI POWIE…

Daleko jeszcze do podsumowań roku (chociaż ani się obejrzymy, a będziemy – jak przypomina nam ciągle Paulina na fitnessie – szukać kreacji na sylwestra), a jednak… mnie co chwila dopada świadomość, jak niesamowity jest to w moim życiu rok i że chyba jeszcze tak intensywnego nigdy nie przeżyłam. Nie wiem, kiedy mijają tygodnie, a tym bardziej weekendy. Ale absolutnie, ani przez minutę, nie jestem z tego powodu rozczarowana, zawiedziona, zmęczona czy zniechęcona. Przeciwnie – chcę więcej i jeszcze bardziej intensywnie.

W wielu sprawach udało mi się poczynić kroki wręcz milowe, a kiedy siadam sobie z lampką wina w jakiś wolny (coraz rzadziej) sobotni wieczór, to ze zdwojoną siłą dociera do mnie świadomość, że w życiu naprawdę wszystko jest po coś. Fakt, że w danym momencie, zwłaszcza w tych trudnych chwilach, nie wiemy, po co, czyni je tylko ciekawszym.

I wiecie co? Nigdy, ale to nigdy nie chciałam ani nie chciałabym wiedzieć, co mnie jeszcze czeka.

Tu przypomina mi się pewna Cyganka, która dopadła nastoletnią mnie gdzieś na zakupach z mamą i zanim się obejrzałam, złapała mnie za rękę, żeby mi powróżyć. Mama w przypływie dobrego humoru (bo zwykle żyła trudnym, pełnym kłopotów życiem) nawet chciała zapłacić za tę „wróżbę”, ale ja… wyrwałam rękę i powiedziałam, że nie chcę. Byłam wtedy kimś w rodzaju emo, tyle że emo pojawiły się wiele, wiele lat później. Typ refleksyjno-melancholijny, momentami depresyjny. Teoretycznie, stojąc pod ścianą i nie widząc przed sobą żadnej przyszłości, a co dopiero pozytywnej (tak opisywałam mój stan swojej przyjaciółce), powinnam chcieć wiedzieć, „co jest za tym murem”? Ale nie chciałam. I tak już mam. Moje życie do łatwych, jak dotąd, nie należało, ale nigdy nie chciałam dowiedzieć się, co może mi się jeszcze w nim przydarzyć.

Wspomnienie Cyganki pojawiło się właściwie wcześniej, kiedy siedząc z koleżankami w moim ulubionym wrocławskim klubie Casa De La Musica słuchałam ich wspomnień z wizyt u wróżek.

Jedna miała nawet szklaną kulę! 😀

Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale wtedy zrozumiałam, że ja naprawdę nie chciałabym znać swojej przyszłości. Pomijając już fakt, że przepowiednie wróżek, które usłyszały moje koleżanki, wcale się nie sprawdziły… A więc – wróżki precz, Cyganki – ręce precz od mojej ręki, tarocistki do układania własnych tarotów (to wolny kraj), a ja… będę się cieszyć tym, co przyniesie los.

Tylko że… jest jednak taki jeden przypadek, kiedy poznajesz tę przyszłość, kompletnie tego nie chcąc. Dzieje się tak wtedy, kiedy dopada Cię nieuleczalna choroba. Nie wiem, jak zachowałabym się w takiej sytuacji. Czy stworzyłabym sobie swoją Bucket List i jak Jack Nicholson z Morganem Freemanem w cudownym filmie Roba Reinera realizowałabym krok po kroku rzeczy, o których zawsze marzyłam, ale z różnych powodów nie spełniłam? Czy zapragnęłabym spędzić ten czas z kimś, kogo kocham, bez względu na wszystko, bo miłość jest najważniejsza? A może zamknęłabym się w sobie, we własnym cierpieniu, nie umiejąc odnaleźć się w obliczu ostateczności? Albo wypierałabym istnienie choroby, za wszelką cenę próbując żyć normalnie, tak jak do tej pory? Nikt z nas nie ma pojęcia, jak zachowałby się w takiej sytuacji. A może wtedy… poszłabym do wróżki? Może chciałabym usłyszeć od niej, że stanie się cud.

Bo przecież cuda się zdarzają. Wielkie, małe i zupełnie mikroskopijne. A najlepsze są te, które związane są z drugim człowiekiem.

Szukajcie więc swoich cudów. A jeśli je znaleźliście, trzymajcie je przy sobie za wszelką cenę. Zwłaszcza te związane z kimś drugim. Bo nie ma w życiu niczego cenniejszego…

CZY JAK JESTEM MATKĄ, TO MAM SIĘ ZAPUŚCIĆ?

Media forsują wzór idealnego ciała, więc młoda matka nie może wyglądać jak matka, nie może się „zapuścić”. Ten nurt wpisuje się w ogólnoświatowy kult młodości i wiarę, że współczesna medycyna daje nam władzę nad ciałem i pozwala je kształtować. 

Przeczytałam te słowa dzisiaj przy śniadaniu w „Polityce” i się na dzień dobry wqrwiłam. Media forsują i młode matki co?… Ulegają medialnej hipnozie? Chciałyby się „zapuścić”, ale nie mogą, bo… media? Serio? A może po prostu chcą dobrze wyglądać, żeby za kilka lat nie wyładowywać na dziecku, z powodu którego „się zapuściły”, swoich frustracji? Może chcą czuć się dobrze w swoim ciele i akurat lubią być szczupłe? Może dla nich ruch to najzwyczajniej w świecie zdrowie, dobre samopoczucie, pogoda duch, a nie kult młodości itp. itd. Naprawdę się wqrwiłam. Zwłaszcza że to cytat psycholożki dr Elżbiety Korolczuk, feministki, która chyba nie rozumie, że świadome kobiety chcą dobrze wyglądać same dla siebie, a nie dlatego, że media forsują wzór idealnego ciała.

Regularnie ćwiczę, bo całe życie byłam szczupła i jak mi coś zaczęło przybywać, to się z tym po prostu źle czuję. Do tego lubię ruch i czuję się dzięki niemu sto razy lepiej. Wczoraj ktoś mnie zapytał, jak wytrzymuję takie tempo. Praca na etacie, sporo dodatkowych zleceń, matkowanie, zajmowanie się domem itp. itd. To proste – bo mam energię. A mam ją dzięki temu, że zdrowo się odżywiam, że regularnie trenuję, a dzięki temu czuję się dobrze w swoim ciele i jestem pogodna. Wchodzę po południu do domu i nie padam na twarz, tylko mam ochotę jeszcze coś fajnego zrobić. Poczytać. Pogadać z córką. Gdzieś wyjść. Coś ugotować. Albo… iść do Energia Fitness Klub na Słobódzkiego w Świdnicy (lokuję produkt mojej koleżanki Pauliny), gdzie panuje genialna atmosfera, pachnąca potem, wyzwaniem i wzajemną pozytywną motywacją 🙂

Kiedy urodziłam córkę, byłam szczęściarą, bo stosunkowo szybko wróciłam do swojej wagi. Ale nasłuchałam się zwierzeń koleżanek, które w ciąży przytyły nawet i po dwadzieścia parę kilo (chociaż się nie objadały) i było im po prostu z tym źle, bo też zawsze były szczupłe. I to dla siebie chciały walczyć z nadmiarem kilogramów. Nie dla mężów. Nie z powodu presji społecznej. Nie dlatego że media lansują wzór idealnego ciała.

Była też jedna odwrotna sytuacja. Pewna moja koleżanka po ciąży tak się sobie spodobała z krągłościami (bo zawsze była przeraźliwie chuda), że zapragnęła pozostać taka na zawsze.

Bo „idealne ciało” to takie, w którym to my się dobrze czujemy. My! I tak jak nikt nie będzie nam dyktował, że mamy być szczupłe, tak nikt nie ma prawa namawiać nas to zapuszczania się i w dodatku nazywać to „wyglądaniem jak matka”. Masakra!

Na koniec zabawna historia z wczorajszych zajęć. Na fitnessie jedna z koleżanek, mama wygadanego i wyjątkowo rezolutnego malucha, zawzięcie i absolutnie z własnej nieprzymuszonej woli walcząca z nadmiarem kilogramów, opowiedziała nam w przerwie dwie anegdoty ze swojego matczynego życia.

Anegdota pierwsza

Pewnego dnia wraca z fitnessu (a chodzi od dwóch tygodni), a synek do niej: „Mamo, coś słaba jest ta twoja trenerka. Cały czas masz duży brzuch”.

Anegdota druga

Spaceruje sobie z synem, przed nimi chuda nastolatka w mini, z nogami aż po szyję i brzuchem na wierzchu. Syn patrzy na nią, na mamę, znowu na nią i znowu na mamę i pyta: „Mamo, dlaczego nie jesteś taka ładna jak ta pani?”

 

KTO SZUKA STRACONEGO CZASU?

„Przepraszam bardzo, jaki dzisiaj jest dzień?” – zaczepiła mnie wczoraj w Rynku pewna kobieta patrząc na mnie dość nieobecnym wzrokiem. Mogłam na nią spojrzeć z niedowierzaniem albo dezaprobatą (jak można nie wiedzieć, jaki dzisiaj jest dzień?!), ale zaskoczenie spowodowało, że odpowiedziałam po prostu, że poniedziałek, 7 września. „Ojej – odpowiedziała. – To już siódmy? Dziękuję”. I odchodząc najpierw uśmiechnęła się jakby do siebie, a potem – do mnie, z podziękowaniem.

No, dobra – tak naprawdę pani ta zaczepiła mnie 24 sierpnia, bo zanotowałam sobie tę datę z myślą o wykorzystaniu tego epizodu na blogu, ale długo trwały moje przemyślenia na ten temat, więc udawajmy, że to było wczoraj 😉 Jeden i drugi dzień to poniedziałek, więc coś tam się zgadza 😉 Poza tym… jak często zdarza się i Wam zapytać kogoś o datę – w urzędzie, na poczcie, w pracy?… Czas przemija, a my o tym nie myślimy. Płata nam figle „zabierając” albo „dodając” jeden dzień tygodnia. Myślimy, że jest środa, a jest już czwartek. Albo odwrotnie – jest czwartek, a my myślimy, że to już piątek. I dzień do tyłu albo do przodu – bywa, że w zależności od sytuacji bardzo nam to pomaga 😉

Z czasem można wiele zrobić (spójrzcie wyżej – zmieniłam datę wydarzenia i nic to nie zmieniło). Ale tak naprawdę, mimo naszych starań, żyje on własnym życiem. To jedna z tych rzeczy, których nie można zatrzymać, cofnąć ani oszukać. Co prawda, moja kotka próbuje takich sztuczek z zegarem w kuchni, z którego wskazówkami często się droczy, siadając i patrząc na nie, jak się przesuwają, ale wciąż nie odniosła sukcesu. Kibicujemy jej z córką, ale jest to mniej więcej tak jak z kibicowaniem polskiej reprezentacji narodowej w piłce nożnej. „Nic się nie stało, hej, Roxy, nic się nie stało. Nic się nie staaaałoooo…” itd.

A jednak są takie miejsca, w których czas się zatrzymał. Jedno z nich – całkiem niedaleko mnie, w Rynku, tylko z innej strony. A wpadłam na nie tak:

Kilka lat temu, kiedy jeszcze miałam krótką grzywkę, szybko odrastała i wpadała mi do oczu. Dla krótkowidza to trudny problem, więc pewnego dnia na cito szukałam fryzjera, który mi ją przytnie. Było jakoś przed weekendem czy jakimś świętem i nikt nie miał czasu. Moja koleżanka przypomniała sobie, że jest jakiś fryzjer w którejś bramie. Poszłyśmy tam. A jak już weszłyśmy, to jakby ktoś nas zamknął w wehikule czasu – nudząca się akurat pani dopadła mnie i posadziła w fotelu rodem z peerelu przed lustrem rodem z peerelu, kilka metrów od zwykłej umywalki (rodem z peerelu), obok której na szafce wodę w metalowym kubku grzała grzałka (rodem z peerelu), a tuż obok mnie na fotelu (rodem z… no, właśnie) siedziała pani, której druga fryzjerka robiła pasemka tak, jak mnie robiono je w zamierzchłych czasach, kiedy pierwszy raz się na to zdecydowałam (wyciągając szydełkiem kępki włosów z podziurawionego pływackiego czepka).

FACEPALM!!! 😀

Cóż było robić? Siedziałam tam i modliłam się w duchu, żeby moja grzywka przetrwała peerelowskie nożyczki i cięcia fryzjerki, która mnie dopadła. Zarówno ona, jak i jej koleżanka, obie w niebieskich makijażach (rodem z peerelu) i poliestrowych fartuchach (rodem z… wiadomo), wykonywały jednak swoją pracę z pasją godną Antoniego Cierplikowskiego (to ten słynny Polak, który w Paryżu zmieniał oblicze fryzur największych gwiazd i całej branży fryzjerskiej). Zaufałam, chociaż gdy „moja” pani chwyciła nożyczki w ręce, serce mi zadrżało. Jakoś dała radę, choć do mistrzowskiego cięcia było temu daleko, ale przejrzałam wreszcie na oczy.

Mimo peerelowskiego wystroju i takiegoż image’u obu pań, skasowała mnie jednak iście po kapitalistycznemu, wprawiając mnie w tym w głupkowaty nastrój kilkudniowego przeżywania całej akcji, bo żaden inny fryzjer wcześniej nie skasował mnie za podcięcie grzywki 😉

Minęły lata. Grzywki już nie noszę, choć do fryzjera chadzam równie często. Zmieniło się życie moje. Zmienił się Rynek. Ale ostatnio poszukując czegoś właśnie w tamtej bramie… natknęłam się na ten właśnie zakład (bo przecież nie napiszę salon). Wciąż istnieje. Wciąż ten sam szyld. Wciąż ten sam wystrój. Dalej… bałam się zajrzeć… Bo kto szuka straconego czasu? Ja na pewno nie 😉

CZIPSOWA PROHIBICJA. PLASTEREK NA OTWARTĄ RANĘ

Zakazanie sprzedawania w sklepikach szkolnych niezdrowej żywności to jak zaklejenie jątrzącej się rany plastrem i udawanie, że ma on działanie lecznicze. Co gorsza, takie działanie będzie dokładnie przeciwskuteczne. Wszak od zarania dziejów wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej. I przez tysiąclecia nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Prohibicja w Stanach Zjednoczonych uruchomiła czarny rynek alkoholowy kontrolowany przez zorganizowane grupy przestępcze, a nawet – według niektórych źródeł stała się przyczyną powstania mafii. Zakaz sprzedaży alkoholu w Polsce przed godziną 13.00 – spowodowała masowe pędzenie bimbru w domach i rozlokowane w Polsce liczniej niż teraz bankomaty meliny, w których można było kupić go nielegalnie. Jedna taka jeszcze kilka lat temu wciąż istniała u mojej sąsiadki w bramie, a policja poradziła sobie z nią i jej klientami dopiero wtedy, kiedy ona na to pozwoliła… umierając 😉

Bo zdobywanie tego, co zakazane, jest wpisane w ludzką naturę. Niby dlaczego Ewa zeżarła to jabłko w raju? „Co? Ktoś mi tu będzie czegoś zakazywał? Po moim trupie!” – myślała zapewne. No i trupem się ostatecznie za przyczyną tego jabłka stała, pociągając za sobą cały rodzaj ludzki.

Zakazy bez odpowiedniej edukacji nic nie dadzą. A edukacja w kwestii zdrowego żywienia jest w szkołach powierzchowna. Rysowanie plakacików, przynoszenie do szkoły owoców, pogadanki. Uaaaaa! Aż sama ziewnęłam. Zresztą – to nie szkoła się powinna o to troszczyć, bo takie nawyki to my wynosimy z domów.

sandwich-890823_1280

Jeśli w domu takiej jednej grubej Kasia czy Basi jada się tłusto, dużo i niezdrowo, popijając coca-colą, a one dostają czipsy i batoniki kiedy zechcą, to nie ma szans, żeby weszły do szkolnego sklepiku, z którego wycięto wszystko, co niezdrowe, i zakupiły kanapkę z ciemnego pieczywa i mineralną wodę, która według nich jest pozbawiona smaku. Gorzej –

one sobie te czipsy czy batoniki oraz coca-colę przyniosą z domu od razu, gdy tylko zorientują się, że ich w szkole nie kupią. I jeszcze wezmą dla koleżanek i kolegów.

Niby to ma być element walki z coraz częstszą u Polaków, już od dziecka, otyłością. Ale chyba nie tędy droga. A którędy? Nie wiem, ale wiem, że lepiej byłoby zainwestować w porządną, ciekawą, zabawną i wciągającą edukację w tej kwestii niż wprowadzać jakiekolwiek zakazy. Bo może sklepikarze szkolni, którym za lewego batonika z nadmiarem cukru grozi nawet 5 tysięcy grzywny, ich nie złamią, ale dzieciaki – z pewnością sobie poradzą. Jestem tego absolutnie pewna.

STANY LĘKOWE VS. JESIEŃ ŚREDNIOWIECZA

„W Świdnicy święte oburzenie. Późnym wieczorem, na Rynku ma być wyświetlony „Pulp Fiction” – genialny film Quentina Tarantino, w którym jednak – jak policzyli co niektórzy – słowo fuck pada aż 272 razy!  A do tego film przesycony jest brutalnością, krwią, a nawet rasizmem. Straszne!!! Dziwię się, że nikogo nie oburza fakt, że piękna Mia wciąga w nim kokę na kilogramy 🙂 ” – napisała dziś na FB moja przyjaciółka, dziennikarka. Nie wierzyłam w to, co czytam…

Bo czy na świdnickim Rynku, gdzie w letnie noce różne „kurwy”, „chuje” i wszystkie inne znane powszechnie (również i naszym dzieciom, bo chyba nie myślimy, że jest inaczej?) bluzgi lecą całymi setkami, umiejętnie stymulowane setkami w płynie, coś takiego może bulwersować. I kogo? Chyba tylko kolesia, który cierpi na jakieś stany lękowe połączone z nerwicą natręctw i słowo „fuck” działa na niego jak linie na Jacka Nicholsona w „Lepiej być nie może”…

Pamiętacie zabawę w „kto nadepnie na linię, ten całuje świnię”? 😀

W Rynku, gdzie weekendowe nocne życie jest w tej chwili w najwyższej fazie rozkwitu, co w poniedziałkowe poranki odzwierciedla moja klatka schodowa, służąca w równym stopniu za nocny bar „po godzinach” i wychodek, a sądząc po odgłosach – bywa, że i dom schadzek, słowo – nomen omen – fuck nie może budzić niczyjego oburzenia. Bo jak często mawiał na studiach profesor Miodek, jest słownik i jest uzus. Uzus (nie mylić z zusem) to inaczej utarty zwyczaj, ustalona praktyka, a w lingwistyce – powszechne istnienie jakiegoś słowa w mowie potocznej. To właśnie uzus sprawił, że mamy dziś komputery, internety, a nawet rowery. To dzięki niemu mówimy, że coś jest fajne.

I zapewniam, że już za kilka, kilkanaście lat słowo „zajebisty” będzie funkcjonować w słowniku jako dopuszczalne potocznie!

Jest uzus, więc żadne takie słowo nikogo nie powinno już dziwić. A skoro mówimy o filmie – to jest i konwencja. Bo czy widzieliście kiedyś kino gangsterskie bez przemocy? Czy „Ojciec chrzestny” byłby tak samo ekscytujący, gdyby Woltz zamiast z głową konia na poduszce obok obudził się rano z przekrojonym arbuzem? 😀 Czy „Dawno temu w Ameryce”, według mnie arcydzieło, byłby tym, czym jest, gdyby De Niro i inni rozprawiali się z konkurencją wyzywając na pojedynek 😉 Haha 😀

Albo wyobraźcie sobie ten emocjonalny dialog dwóch kultowych już w historii kina gangsterów Julesa i Vincenta:

Jules Winnfield: Co jest, kurwa?!

Vincent Vega: Kurwa, strzeliłem mu w ryj!

Jules Winnfield: Po jaką cholerę?!

Vincent Vega: Nie chciałem. To wypadek.

Jules Winnfield: Przegiąłeś, facet!

Vincent Vega: Wyluzuj się. Pewnie podskoczyliśmy na wyboju.

Jules Winnfield: Gówno, nie wybój!

Vincent Vega: Słuchaj, nie chciałem skurwiela zabić. Pistolet sam wypalił.

w takiej formie:

Jules Winnfield: Co się stało?

Vincent Vega: Ojej, strzeliłem mu w twarz!

Jules Winnfield: Och, dlaczego?

Vincent Vega: Nie chciałem. To był wypadek.

Jules Winnfield: Przesadziłeś, człowieku.

Vincent Vega: Nie denerwuj się. Pewnie podskoczyliśmy na wyboju.

Jules Winnfield: No co ty? Jaki wybój?

Vincent Vega: Słuchaj, nie chciałem tego pana zabić. Pistolet sam wypalił.

Hahaha 😀 Sama się uśmiałam 😉

No i co byśmy dzisiaj zrobili w internetach bez tekstu „zrobię ci z dupy jesień średniowiecza”? 😀

Konwencja, która w „Pulp Fiction” ma nieprawdopodobne znaczenie, bo cały film, począwszy od tytułu (którego dzięki Bogu i partii nikt nie zdecydował się przetłumaczyć na polski, bo słabo nam to wychodzi) jest łamaniem konwencji kina gangsterskiego, WYMAGA używania przekleństw. Widzieliście kryminalistę, który by nie przeklinał? 😀

Wracając do „święcie oburzonych” – nie wiem, ile razy w tym filmie pada słowo „fuck”, chociaż na samych tylko studiach pisząc o nim pracę, bo to dzieło w historii kina genialne, obejrzałam go setki razy, wielokrotnie klatka po klatce, ale wiem, że jest to jedna z lepszych propozycji na „kino pod chmurką”. Mądry, uniwersalny, kpiący z konwencji, łączący w sobie wszystkie niemal gatunki filmowe, zabawny, a do tego jeszcze świetnie napisany, nakręcony i zagrany. Organizatorom można tylko gratulować, a oburzonym – współczuć… zaściankowości 🙂

UPAŁ? I’M LOVIN’ IT! :D

Unikam dłuższych kolejek w sklepach. Jak jest za długa, to zwykle nie wchodzę. Szkoda mi czasu, więc wybieram inny sklep. Przekonałam się dzięki temu, że tam, gdzie nie ma kolejek, towar wcale nie jest gorszy (co więcej – często jest też tańszy). Zresztą w McDonaldzie też są kolejki, a koło restauracji (mimo nazwy) toto nawet nie stało 😉

Ale zdarzyło się tak, że musiałam zrobić szybkie zakupy w sieciówce z owadem w nazwie, i to konkretnie tam, bo jest kilka sprawdzonych produktów, które tylko tam są dostępne. I zdarzyło się tak, że akurat musiałam stać w kolejce do kasy (dodam, że był to piątek przed świętem), jednej z kilku długich kolejek do kilku kas. Kolejek coraz dłuższych, bo z powodu przegrzania systemu wysiadły terminale płatnicze, a my, Polacy, lubimy płacić kartą, więc nastąpiła solidna blokada.

I zamiast – tak jak ja – poprosić uprzejmą Panią stojącą z tyłu o zaopiekowanie się zakupami i wyskoczyć szybko do bankomatu, stali i narzekali.

Bo my, Polacy, bardzo lubimy narzekać. I powiem Wam, że to świetnie, że mamy upały. Dzięki temu kilkadziesiąt osób w kilku rosnących kolejkach pociło się, ale aktywnie i wyjątkowo zawzięcie narzekało. Że gorąco, że klima nie działa, że „niechby ktoś coś głośno ogłosił, co się dzieje, bo nikt nic nie wie”. No bo przecież zbyt nudne już było narzekanie, że lato za zimne. Teraz narzekają, że za gorące. Że terminale przegrzane. Że klima nie działa. Że nie pada. A przecież mógłby spaść deszcz. Ale… ostatnio sporo pada. Więc już w weekend stojąc na balkonie słyszę narzekania, że pada. Bo Polak, jak to Polak, narzekać musi. Zawsze będzie coś nie tak.

I to świetnie, że Polacy tak lubią narzekać. Gdyby nie to, media w sezonie ogórkowym też pewnie by odtwarzały potwora z Loch Ness w trzyDe. A tak… jest gorąco – jest temacik. Bo nie ma lepszego tematu w mediach na lato, jak… lato. Jak są upały, eksploatują upały. Jak nawałnice – roi się od zdjęć zniszczonych drzew, pływających samochodów itd. Jak jest gorąco, pytają meteorologów, kiedy będzie chłodniej. A jak będzie chłodno – to kiedy będzie wreszcie ciepło. Ogólnie – fantastycznie, że pogoda jak kobieta zmienną jest, bo temat się zawsze znajdzie. Bo w końcu media mają misję i muszą odpowiadać na zapotrzebowanie społeczne.

A taki jeden z drugim nadbałtycki parawaniarz nie zadowoli się przecież prognozą mówiącą o kolejnych upalnych dniach. No bo jak to tak? Żeby było tak jak w lecie być powinno?

To niemożliwe. To niewłaściwe. W Polsce zawsze musi być coś nie tak. Dlatego parawaniarzowi i jego kumplom będzie teraz za gorąco, za słonecznie, powie, że wystarczyłoby dwadzieścia parę Celsjuszy, a nie zaraz trzydzieści i że jakby chciał taki upał, to by za granicę pojechał 😀 A jak spadnie deszcz, to będzie wściekły, że mógł do Chorwacji pojechać – tam by miał pogodę gwarantowaną.

Polakowi nie dogodzisz. Zawsze coś będzie nie tak jak powinno, według jego wyobrażeń. Zawsze znajdzie się jakaś dziura w całym. Jakiś problem, który można rozdmuchać.

Narzekaniu czas jednak powiedzieć stanowcze „nie”. Bo ani się obejrzymy i będzie jesień, a potem zima i skrobanie szyb w samochodzie co rano, i zaspy śnieżne do przebrnięcia albo przeciwnie – śniegu brak. Oj, zawsze coś się znajdzie. Po co więc strzępić język? Zwłaszcza latem, kiedy życie jest tak piękne 😉

CIENIE DZIECIŃSTWA, CZYLI JAK POŻĄDAŁAM RADZIECKIEJ GWIAZDKI

Z tymi żołnierzami radzieckimi w Świdnicy to było tak. Niby wszyscy ich mieli dosyć, ale wszyscy żyli z nimi w symbiozie. Kto miał dostęp do ich słynnego sklepu w koszarach, ten był gość. Cytrusy, szynka, chałwa, kawa, masło itp., a nade wszystko kanfiety – to był mroczny przedmiot pożądania świdniczan w różnym wieku. Ja jednak pożądałam czego innego. No bo taki kanfiet to się zje i śladu nie ma. Mała Anitka pożądała więc „gwiazdki”. Ale nie takiej z nieba, tylko takiej całkiem namacalnej…

„Gwiazdka” to była po prostu wpinka do munduru (nie pytajcie, bo nie pamiętam, czy do epoletu, czy w jakieś inne miejsce). Grunt, że była czerwona, błyszcząca, często ze złotym sierpem i młotem, na jeszcze bardziej błyszczącym złotym czy srebrnym metalowym tle. Posiadanie „gwiazdki” dla nas, dzieciaków mieszkających po sąsiedzku z koszarami, gdzie od rana do wieczora aż roiło się od radzieckich żołnierzy, było wtedy czymś takim, jak dziś posiadanie najnowszego X-Boxa, PlayStation 4 albo przynajmniej „Wiedźmina” trójki.

IMG_6645Wpinaliśmy je sobie do bluzek jak biżuterię, a w miarę zwiększania stanu posiadania – przypinaliśmy na specjalne maty tworząc całe kolekcje. „Gwiazdka” była jak łup wojenny, zwłaszcza że zabawa w wojnę była jedną z lepszych naszych zabaw (no, ja się krótko lalkami bawiłam :D). Była jak trofeum myśliwskie. Jak złoty medal zdobyty podczas Olimpiady w Moskwie 😀

Jak miałeś „gwiazdkę”, byłeś gość. I w tym przekonaniu żyłam aż do dzisiaj…

Bo dzisiaj wybrałam się ze znajomymi na giełdę staroci. Że giełdę mam pod nosem co miesiąc, to wybieram się na nią wyłącznie towarzysko. I tak… spacerując wśród setek tysięcy przeróżnych staroci, osobliwości i zwykłych śmieci natknęłam się na… „gwiazdkę”. Właściwie kilka gwiazdek. A przy okazji opowiedziałam Asi (właścicielce najlepszego salonu optycznego w Galaktyce – Optyka Deka w Dzierżoniowie w Rynku :D), o moim dziecięcym przedmiocie pożądania. Asia szczerze zdziwiona zapytała, czemu nie chciałam „kanfietów”, ale szybko wyjaśniłam, że „kanfieta” to się zjadło i koniec. A gwiazdkę się „miało”. Jako kobieta, która ogląda korale, bo choć ich nie nosi, to „posiada” – zrozumiała 😀

Okazało się, że po tylu latach „gwiazdek” już posiadać nie chciałam. Poszłyśmy więc dalej, by przymierzać dawne okulary motocyklowe (zajrzyjcie wkrótce na fanpage’a Deki, to zobaczycie)

a tu… kolejne gwiazdki, całe stosy gwiazdek, całe pudełka gwiazdek nówka-nieśmiganych! Moje dziecięce wspomnienie legło w gruzach! 🙁

Coś, o co każdy musiał kiedyś zawalczyć, uskutecznić najsłodszy i najszczerszy ze szczerbatych uśmiechów skierowanych do radzieckiego żołnierza, wyuczyć się od starszych kolegów rosyjskiego zdania: „Дядя, дай гвяздку” („Dziadzia daj gwiazdku” – „Wujku, daj gwiazdkę”), można dziś kupić na kilogramy!

Ech…