Skip to content

WELCOME TO AMERICA

– Welcome to United States of America – powiedziała jedna z nielicznych nie-Afroamerykanek na lotnisku Newark. Zanim wylądowaliśmy, z pokładu Lufthansy, zobaczyliśmy rzekę Hudson i słynne wieżowce Manhattanu. Na ten widok, tak znany z filmów, czekałam, odkąd regularnie byłam zapraszana do USA przez Larry’ego, mojego przyjaciela, którego poznałam w Świdnicy prawie 20 lat temu i któremu regularnie odmawiałam, bo ciągle coś… Tym razem sama zaproponowałam, że przylecę.
Ameryka. Ziemia Obiecana milionów ludzi z całego świata, którzy przybywali tu za chlebem i w poszukiwaniu lepszego życia. Kraj kultur i tradycji tak wielu, że z jednej strony trudno to ogarnąć, a z drugiej – kiedy w supermarkecie Big Y znajdujesz opakowanie bułek (ang. rolls) o wdzięcznej nazwie Bulkie albo pijesz wodę mineralną ze źrodła Poland Springs, czujesz, że także i “nasi” mają w tej tradycji i kulturze swój spory udział.

image
Samolot po polsku powiedziałabym „podmiejskiej” 😉 linii United z Newark do Hartford (Connecticut) przylatuje z dwugodzinnym opóźnieniem. Siedzimy w hali odlotów obserwując setki ludzi przemierzających ją w rożne strony świata, walcząc ze zmęczeniem i uświadamiając sobie, że jesteśmy na nogach od blisko 24 godzin, z niewielkimi przerwami na spanie, mimo wielkiej wygody Airbusa 340-600, którym dziewięć godzin przez Atlantyk wiozła nas Lufthansa.
Jakiś Afroamerykanin ogarnia liczne śmietniki, nie mniej czarnoskóra kobieta wozi pasażerów i bagaże, inny czarny mężczyzna obsługuje pobliski bar. Wsród obsługi lotniska doprawdy próżno szukać ludzi rasy – powiedzmy – europejskiej. (-Well, they don’t pay much, so the most of these jobs are taken by people from Jamaica and places like this – wyjaśni mi kilka dni pózniej Larry. Nie płacą tam zbyt dobrze, więc większość takich prac wykonują ludzie z Jamajki i podobnych miejsc).
Wreszcie poruszenie naszych przyszłych współpasażerów i posłuszne ustawienie się w kolejkę do wejścia na pokład daje nam do zrozumienia, że czas już zgarniać naszą uśmiechniętą różową torbę podręczną i resztę bajzlu i też stawać w kolejce. Wchodzimy do samolotu tak zmęczone, że gdy tylko zapinamy pasy, wszystko nam jedno, co się dzieje wokół. Nawet start samolotu, a wierzcie mi, że airbus to to nie był 😉 ani lodowata klimatyzacja nie zakłóciły nam snu. Dopiero jak podeszliśmy do lądowania, z ociąganiem zaczęłyśmy zbierać rzeczy i siebie.
Ale na lotnisku w Hartford czekali już Larry i jego córka Jennifer, więc zmęczenie ustąpiło miejsca ekscytacji. Godzina drogi do Amherst w Massachusettes, naszej bazy wypadowej, minęła na pilnym, mimo że było już chwilę po północy lustrowaniu drogi, budynków, znaków drogowych, ograniczeń prędkości podawanych w milach i rozmowie. Aż wreszcie Jennifer wyrzuciła nas przed uroczym, parterowym domem swojego ojca, położonym jak wiele domów w Amherst przy drodze, ale jakby w lesie. Niesamowite miejsce. I co ciekawe – kolejny mój przyjaciel okazuje się mieszkać w domu przy cmentarzu. To musi coś znaczyć 🙂

image
A więc jestem… Odpoczywam przed kolejnymi wojażami, bo przed nami i Boston, i Nowy Jork, i wiele innych ciekawych miejsc. I poznaję. Ludzi, kulturę, zwyczaje, Amherst… Szlifuję język, próbuję tutejszych potraw, z których chyba największym zaskoczeniem był popover u Judie’s – coś w rodzaju wytrawnego puddingu, który rwie się na kawałki, smaruje masłem, mimo że w procesie produkcji masła mu nie żałowano, albo Apple butter – masłem jabłkowym, znaczy po prostu marmoladą z jabłek. I można wcinać go sobie np. do sałatki. Warto spróbować!

image

Jak tu jest? Bo mnie o to pytacie. Poza tym, że odległości mierzy się w milach, paliwo i lody sprzedaje w galonach, w sklepach rzadkością jest gazowana woda bez smaku, a Connecticut, nazwę sąsiedniego stanu i rzeki, wymawia bez środkowego C, to zupełnie jak u nas. Tak jak u nas, są bezdomni i pijacy, których codziennie rano spotykam na swojej drodze biegając. Tak jak u nas ludzie spotkają się w restauracjach, barach, knajpach, robią zakupy, żyją codziennym życiem. My z Olą, dzięki temu, że nasz host wkrótce skończy 86 lat, wiedziemy – jak to nazwała Ola – spokojne życie emeryta. I baaardzo nam to teraz pasuje. Zbieramy siły, wygrzewamy się na patio, czytamy książki, spacerujemy po pobliskim starym cmentarzu, gdzie wczoraj znalazłyśmy bliskie naszemu nazwisko Dahowski, a dzisiaj – jak wszyscy Amerykanie – będziemy świętować Independence Day, no i moje urodziny, rzecz jasna. Idziemy na miejski festyn, z zawodami farmerów w jedzeniu apple pie, z pokazami żonglera, występem lokalnego bandu (a jak! Na bogato!) oraz całym tym amerykańskim stuffem, okraszonym na koniec fajerwerkami. Yeah!!!

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: