Skip to content

W POSZUKIWANIU QUAN

O tym, że można przeżyć całe życie z jakimś człowiekiem i dopiero po jego odejściu przekonać się, że w rzeczywistości był kimś zupełnie innym niż myśleliśmy, przekonuje się wielu z nas. Ale o tym, że także z samym sobą można przeżyć całe życie i nie mieć pojęcia, o tym, jakim się naprawdę jest człowiekiem – już mniej.

Być z samym sobą świadomie to cholernie trudna sprawa i szczęściarzami są ci, którym pewnego dnia udaje się spojrzeć na siebie z dystansu. Znamy takie historie z książek i filmów. Jakiś duch z przeszłości zabiera nas w wirtualną podróż po naszym życiu, podczas której pokazuje, jak wyglądamy w oczach innych, jak konsekwencje naszych decyzji i wyborów odbijają się na życiu nie tylko naszym, ale też otaczających nas ludzi, o tym, jak nasze nieuświadamiane cechy charakteru wpływają na innych… Najczęściej bohater takiego filmu po powrocie do rzeczywistości i naprawia wszelkie zło, jakie wyrządził innym, zmienia siebie i swoje życie, odnajdując wreszcie wewnętrzny spokój, którego tak długo nie mógł znaleźć, choć tak naprawdę nigdy nie myślał, że coś takiego w ogóle jest mu potrzebne. Najczęściej mamy tutaj happy end.

W życiu o ten happy end dużo trudniej, bo mimo że to właśnie życie pisze najlepsze scenariusze, niewielu z nas ma taką szansę. Bo potrzebny jest do tego szczęśliwy, a właściwie nieszczęśliwy zbieg okoliczności – coś, co poruszy naszą czasoprzestrzeń, co zachwieje naszym światem i wyobrażeniem o nim, co wstrząśnie nami albo wręcz całkiem wyrzuci nas z drogi, którą podążamy. Nie bez powodu największe przemiany ludzie przechodzą w sytuacjach mocno angażujących emocjonalnie. Jak miłość. Jak śmierć. Jak nagła choroba czy wypadek.

Ale czasem to za mało.

Czasem prawdziwą robotę robią rzeczy z pozoru zwyczajne. Drobne nieporozumienia. Nagle wyjaśnione niedomówienia. Zwykłe rozmowy.

Piszę „zwykłe”, ale jeśli musieliście kiedyś z kimś naprawdę szczerze porozmawiać, dobrze wiecie, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Potrafi równie mocno zaangażować emocjonalnie jak burza hormonów, gdy się zakochasz, czy usuwający się spod nóg grunt, kiedy ktoś bliski ci umiera albo kiedy dowiadujesz się, że jesteś bardzo chory. A może nawet mocniej niż takie spektakularne sprawy.

Ja chyba jestem szczęściarą. Życie mnie nie oszczędzało, więc zawsze myślałam, że jestem całkiem świadoma siebie – swoich zalet i swoich wad. Zawsze uważałam, że sama dla siebie jestem całkiem niezłym psychologiem, terapeutą, coachem. Bo upadałam, ale się podnosiłam. Bo kiedy dawno temu wpadłam w depresję, wyszłam z niej całkiem sama – bez wsparcia leków, przyjaciół, rodziny… Bo nie potrafiłam im nawet o tym powiedzieć, więc musiałam sama. Zawsze coś właściwie „musiałam”. Być dzielna, dawać radę, nie mazgaić się, wstawać, otrzepywać się i iść dalej. Bo przecież nikt za mnie nie wstanie i nie pójdzie. Dopiero kilka lat temu przyjęłam pomocną dłoń, a nawet nie tyle przyjęłam, co sama wyciągnęłam do przyjaciół dłoń po pomoc. Pozwoliłam zadecydować za siebie, uwierzyłam, że to, co do tej pory wydawało mi się niemożliwe, jest możliwe. I naprawdę było!

I kiedy ostatnio pisałam o tym, jak to jest być wdową, wydawało mi się, że osiągnęłam TEN MOMENT.

Wewnętrzny spokój. Quan – czy jak to się pisze – o którym mówił Cuba Gooding Jr do Toma Cruise’a w jednym z najbardziej optymistycznych filmów świata „Jerry Maguire”. Pamiętacie tę scenę?

No więc nie osiągnęłam quan. Ale czuję, że jestem blisko. Bo zaczęłam rozmawiać naprawdę szczerze i uważnie słuchać, co kto ma mi do powiedzenia. Inaczej – słyszeć, a nie słuchać. Bo zrozumiałam, że nawet jak się jest całkiem dobrym człowiekiem i stara się wokół siebie robić jak najwięcej dobrych rzeczy, i nawet jak ciągle słyszysz, że jesteś zajebista, to nie wolno ci w to ślepo wierzyć. Bo

zawsze jest coś, co można w sobie zmienić, poprawić. Być lepszym – w domu, w pracy, w przyjaźni, w życiu – po prostu.

Paradoksalnie, okazuje się, że życie z samym sobą to taka sama ciężka praca, jak bycie w związku z kimś. W końcu nawet Jezus nawoływał do tego, żeby kochać siebie samego! A bliźniego – tak jak siebie. A więc nie może to być miłość byle jaka. Bo przecież nie chcemy kochać siebie byle jak 🙂

Ale quan jest blisko. Czuję to wtedy, kiedy z uśmiechem wstaję rano i omijając uruchomione moim przebudzeniem koty, budzę córkę do szkoły, a potem  biegnę szybko do prawdziwej piekarni (choć to nie ta pod moim domem), żeby kupić naprawdę dobry chleb. I kiedy w towarzystwie ulubionej muzyki jadę do pracy. I kiedy nie jest ona właściwie pracą, tylko przyjemnymi, kreatywnymi, chociaż bardzo pracowitymi chwilami spędzonymi w dobrym towarzystwie. I kiedy nieszczęśliwie upadam w czasie imprezy, o mało nie łamiąc wszystkich palców (wiem, co teraz myślicie – impreza + alkohol = się upadek, ale nic z tych rzeczy) i potem spędzam najlepsze pół godziny z całego i tak już bardzo udanego party w toalecie na jakimś osirze, mocząc dłoń w zimnej wodzie, żeby nie spuchła jak balon, w towarzystwie przyjaciół, którzy w przeciwieństwie do wielu mężów, naprawdę „nie opuszczają aż do śmierci”. I kiedy potem wracam do swojego azylu, który jeszcze nie tak dawno był totalnie nieprzyjaznym miejscem, a dziś – jestem po prostu domem, w którym żyje rodzina. Może trochę inna niż taka, o jakiej kiedyś marzyłam (że mąż, żona, miłość aż po grób, że dwoje dzieci, że wspólne niedzielne obiady, że pies i że kot i że co roku wczasy nad morzem…), ale właściwie przez to lepsza, bo nigdy nie jest nudno i nic nie jest przewidywalne. I co najważniejsze – jest w niej mnóstwo miłości. I szczerości. I marzeń. I nadziei. Znacznie więcej niż było przedtem. Tak, quan jest całkiem, całkiem blisko…

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: