TEŻ MAM KLAUZULĘ SUMIENIA

Ja mam taką klauzulę sumienia. Nie wpieprzam się w życie innych. Programowo. I nie życzę sobie, żeby inni wpieprzali się w życie moje, chyba że ich o to poproszę 🙂

Jestem odpowiedzialna za życie swoje i – póki nie osiągnie pełnoletniości – mojej córki. Mogę jej coś podpowiedzieć, wysłuchać, pokierować w stronę, która moim zdaniem będzie dla niej dobra, potowarzyszyć… Ale nawet jej nigdy, ale to nigdy nie powiem, jak ma żyć!

Bo kiedy ona będzie dorosła, to będzie jej życie, jej wybory, jej porażki i jej sukcesy. Mądry rodzic, nie – mądry człowiek może drugiemu człowiekowi jedynie towarzyszyć w jego wyborach, bo życia za nikogo nie przeżyjemy.

Mamy własne, bardzo cenne, bo tylko jedno, i powinniśmy je przeżyć tak, jak MY chcemy. Więc jeśli w moim przeszkadza mi antykoncepcja, to jej nie stosuję, ale nie mam prawa zakazywać tego komuś, komu ona nie przeszkadza. To jej/jego życie. A jeśli jestem zwolenniczką aborcji, to powinnam mieć do tego prawo i nikt nie może mi niczego zakazywać. To moje życie.

Krucjaty i święta inkwizycja już były i przyniosły ludzkości tylko hańbę. Tak, tak. My, chrześcijanie, też kiedyś byliśmy ekstremistami. Jak trudno się do tego przyznać, prawda?

A przecież tyle krwi ma na rękach świat chrześcijan, nie tylko „pogańskiej”, ale i własnej. Cały Nowy Świat został zbudowany na ziemi przesiąkniętej krwią. W wyprawach krzyżowych nie wahaliśmy się nawet posłać na krucjatę własnych dzieci, bo chcieliśmy, by do Ziemi Świętej poszli „rycerze” nieobciążeni grzechem. Jakie to bezduszne i małe, żeby w imię religii…

A dziś nie chcemy przyjąć uchodźców ze świata ogarniętego ekstremizmem, który nie różni się absolutnie niczym od tamtego sprzed wieków, szerzonego przez nas, chrześcijan – członków religii miłości…

Dlatego dziś, kiedy słyszę brednie o klauzuli sumienia fizjoterapeutów i nie wiadomo, kogo jeszcze, zastanawiam się dokąd zmierzamy. Aż prosi się parafraza tytułu słynnej – notabene chrześcijańskiej – powieści Sienkiewicza – „Quo vadis, Polsko?”

Czy za rok, dwa, będziemy żyć w kraju, o którym Bono powiedział, że zmierza ku hipernacjonalizmowi? Czy będę się bała, że moje dziecko, wychowywane w wolnym kraju jako wolny człowiek i wolna dusza, będzie bało się rozmawiać z kolegami tak otwarcie jak rozmawia ze mną? Czy ja sama, czy my wszyscy będziemy inwigilowani w celu podporządkowania jedynie słusznej idei? Do niedawna myślałam, że przepowiedziany przez Orwella w „1984” Wielki Brat to Google. Ale teraz zaczynam powoli myśleć, że w Polsce to jest pewien mały brat. Mały wzrostem i duchem.

I choć naprawdę od wielu miesięcy staram się dystansować do takich spraw, jak polityka, chociaż wiem, że „my, naród, nie take Polske” przetrwaliśmy, i wiem, że tę też przetrwamy, to jednak naprawdę czasem, kiedy poczytam albo usłyszę, co tu się wyrabia, w tej MOJEJ Polsce, w której całe dorosłe życie przeżyłam już po przełomie, obserwując te niesamowite zmiany, to robi mi się słabo. I przykro. I żal. I szlag mnie trafia!

Więc może stwórzmy inną klauzulę sumienia. Taką, w której to wpieprzanie się w czyjeś życie będzie czymś nagannym i sprzecznym z naszym sumieniem. Bo jakim prawem nakazujemy innym, jak żyć, skoro nie robimy tego za nich? Pozwólmy im popełniać ich własne grzechy. Niech mają szansę uczyć się na własnych błędach. Niech sami decydują, czy swoje intymne sprawy zachowają dla siebie, czy będą pisać o nich posty na Facebooku. TO ICH ŻYCIE!

#niewpieprzamsie

CZEGO SIĘ BOI PANI Z TOREBKĄ? :)

Ogólnie to jestem dzielną dziewczyną. Jak wdepnę w bagno, to wylezę. Jak mam kłopoty, to z nich wyjdę. Jak trzeba być odważną, to jestem. Nawet moich sąsiadów się nie boję, chociaż mi ostatnio obrobili auto dla radia wartego może jakieś dziesięć złotych 😉 Ale jest coś, co zawsze przyprawia mnie o drżenie rąk i sztywnienie nóg, powoduje, że krople potu występują mi na czoło, a jeśli mogę to odwlekać, odwlekam aż do ostatniej możliwej chwili. To SPRAWY URZĘDOWE.

Nienawidzę urzędów, procedur, stania w kolejkach, chodzenia od okienka do okienka, donoszenia dokumentów, o które nikt wcześniej nie prosił, a nawet tego, że składam wnioski o nowy paszport dla siebie i córki w tej samej minucie, a przychodzą w różne dni. Mam dystans do urzędników, zwłaszcza że wciąż jeszcze wielu z nich nie ma pojęcia, jakie cuda za biurkiem może zdziałać nawet niemrawy uśmiech – i dla jednej, i dla drugiej strony. Doprawdy, czasem czuję się jak małpa w cyrku, kiedy do „pani w okienku” próbuję zagadać coś wesołego, żeby przykryć własny urzędowy stres i trochę rozluźnić atmosferę, a w odpowiedzi widzę tylko taki belfrowski wzrok zza okularów 😉

To wszystko jednak pikuś wobec FORMULARZY! Nie cierpię ich wypełniać. Jak widzę te wszystkie okienka, małe literki, zwykle niezbyt jasne (nawet dla osób takich jak ja – które niejedno w życiu widziały) opcje wyboru, to robi mi się słabo, zaczyna brakować tchu, a na kark z szerokim uśmiechem wskakuje PANIKA! Siedzi i szepcze mi do ucha: „a może tego nie masz zaznaczać?”, „a tutaj to na pewno dobrze wypełniłaś?”, „sprawdź to jeszcze raz”, „wzięłaś drugą kopię formularza w razie gdybyś się pomyliła?”, „na pewno wpisałaś właściwą datę urodzenia?” itp. itd.

Od razu widzę Józefa K. z „Procesu” jak przemierza te straszne schody, pokoje itd. próbując załatwić prostą sprawę. Niech żyje biurokracja!

Jakoś tak się złożyło, że od połowy marca ciągle muszę wypełniać jakieś formularze, załatwiać dokumenty, wnosić opłaty, chodzić po urzędach i stać w okienkach. Część to niby normalka. Zmiana nazwiska, więc nowy dowód. Nowy dowód, więc nowy paszport. Skończyło się prawo jazdy, więc prawo jazdy. Ale jak by tego było mało, w międzyczasie jeszcze papierki do ubezpieczyciela sprawcy zniszczenia mojego auta. Ciągle jakieś papiery, procedury, dokumenty itd. Jakieś fatum.

Ale przeżyłam i może bym nawet zapomniała i nie poświęcała tej mojej ułomności więcej czasu, nie mówiąc o wpisie na blogu, gdyby nie wisienka na torcie, jaką było składanie wniosku o wizy do USA…

american-flag-373362_1920

Już samo wejście na platformę powoduje zawroty głowy – mnóstwo tekstu, linki do kolejnych tekstów, a tam kolejne linki do kolejnych. Jakby nie można było napisać: „wejdź tu i zrób to, a potem wejdź tu i zrób to”. Masakra! Musisz mieć profil, na którym wypełniasz dane i musisz wypełnić formularz (brrr!), w którym aż roi się od różnego rodzaju podchwytliwych pytań. Dane ojca, matki, nieżyjących krewnych, Twoja praca, ile zarabiasz, a potem cała lista pytań z odpowiedziami tak/nie, które można by załatwić w trzech pytaniach:

1. czy jesteś prostytutką albo sutenerem? tak / nie

2. czy jesteś chory na wszystkie zakaźne choroby świata? tak / nie

3. czy jesteś terrorystą? tak / nie

Dobrze, że nie dodali „nie wiem” hahaha 😀

Z wypiekami na twarzy, ze spoconymi rękami, z sercem bijącym jakoś tak w kierunku gardła wypełniałam stronę po stronie krok po kroku. Aż przyszło do płatności…

No, wiecie – rząd USA nie zwraca kasy w przypadku nieprzyznania wizy, ale może nie wiecie, że nie zwraca jej także jeśli została nieprawidłowo wysłana, a nawet może Cię pozwać, jeśli im za bardzo będziesz zawracać gitarę 😀

Challenge w sam raz dla mnie – laski, którą formularze i urzędy pokonują zanim jeszcze zacznie mieć z nimi do czynienia 😉

dollar-1362244_1920

Co ja się nagimnastykowałam, żeby się dowiedzieć, czy zrobiłam dobrze to, co mogłam zrobić źle. Naczytałam się kolejnych stron, podstron i podstronek. Wysłałam do nich zapytanie, a potem jeszcze pisałam na czacie z jakąś Natalią K. (podobno z ambasady, o czym miała świadczyć amerykańska flaga w oknie czatu).

Fragment rozmowy:

opisałam na czacie problem i czekałam na to, żeby się odezwał konsultant

Natalia K. proszę podać numer uid

Anita Odachowska yyy, to znaczy ten, który wygenerowałam wypełniając formularz DS-160?

Natalia K. nie

Natalia K. jest rejestracja na stronie ustraveldocs.com?

Anita Odachowska no jest… aaaa… już wiem!

Anita Odachowska tu podałam numer

Natalia K. milczy przez 10 minut…

Anita Odachowska halo?

Natalia K. i w czym tkwi problem?…

Normalnie „Proces” Kafki, tyle że może trochę śmieszniejszy 😉

Wreszcie dowiedziałam się, że taki jeden namber, który mam wpisać, żeby umówić appointment w konsulacie w Krakowie, to właśnie ten, o którym najpierw myślałam. Tylko jakoś nikt nie wpadł na to, żeby napisać to gdziekolwiek jasno i wyraźnie. Rozumiecie, co się działo na moim karku, w uszach i jak bardzo panika miała używanie? W końcu właśnie przelałam 1248 potencjalnie przepadniętych pe-el-enów na konto rządu USA!… Ale na szczęście zrobiłam to prawidłowo.

Uff! Tak więc już śpię spokojnie i czekam na appointment. Ale powiem Wam jedno: jak ktoś mówi, że polskie prawo i procedury urzędowe są skomplikowane, to niech spróbuje wypełnić wnioski wizowe do USA. Good luck! 😀

JAK PRAGA WOŁAŁA MNIE I WYWOŁAŁA

Macie tak, że bardzo czegoś chcecie, ale ciągle wydaje Wam się, że rzeczywistość stawia Wam przeszkody w realizacji tego? No właśnie – WYDAJE WAM SIĘ! W gruncie rzeczy to Wy sami jesteście przeszkodą. A wystarczy na chwilę uwolnić umysł od zbędnego balastu i dać się ponieść.

Od trzech lat planowałam, że spędzę długi weekend w Pradze. Za pierwszym razem skończyło się na ZOO Safari w Dvur Kralowe, bo zagapiłam się z noclegami. Znaczy nie zarezerwowałam ich odpowiednio wcześniej, bo kto by tam myślał, że dwa miesiące mogą minąć tak szybko? Ale było fajnie 🙂 Za drugim razem – to samo. Co? Już za tydzień długi weekend? Trzeba poszukać noclegów w Pradze. Były. Ale kosztowały fortunę. Te tańsze już pozajmowane. Do trzech razy sztuka? Co to to nie 🙂 Jak ktoś nie ogarnia prywatnej rzeczywistości, bo pracuje jak wariat, to i trzeci raz nie zrobi tego, co powinien. Ale nie ma nic silniejszego niż siła przyciągania.

13094178_1140190732692231_8354611447704191263_n

Najpierw poznajesz kolegę (nie, to jeszcze nie jest tajemniczy Andrzej), który jest chwilowo tutaj, ale mieszka i pracuje w Pradze. Rozmawiacie o Czechach i znów zaczynasz myśleć, że kochasz ten kraj południowych sąsiadów i po prostu MUSISZ zobaczyć jego stolicę. No musisz! Ale jesteś dużą dziewczynką, więc rozsądnie odpuszczasz. Tylko że… nagle pisze do Ciebie Iza, Twoja przyjaciółka – Polka mieszkająca od dziecka w Czechach. „Może byś przyjechała, bo mamy tutaj taką małą wystawę gospodarczą. Zobaczysz, czy coś Cię tu może zainteresować”.

„To je napad!!!” – myślisz po czesku. Pojadę do Izy do Trutnova, a z Trutnova to już tylko dwie godziny do Pragi i… mogę się chociaż przez jeden dzień powłóczyć. Sprawdzam w iPhonie pogodę (zwykle się nie sprawdza, ale wtedy była nawet lepsza niż zapowiadał) i przedstawiam córce plan. Najpierw Trutnov. Tam odwiedzamy Izę, jemy coś dobrego, nocujemy i rano po śniadaniu jedziemy do Pragi. Plan zaakceptowany.

13062255_1138556366189001_5520245107226909486_n

No to pakujemy się i goooo 😉

Iza… to jeden z tych ludzi, których spotkałam na swojej drodze „po coś”. Dziś aż boimy się, jak wiele nas łączy. Ale były takie czasy, kiedy mówiłyśmy do siebie na „pani”. Izka, pamiętasz to? 😉

Więc spędzamy cudowny dzień w najlepszym towarzystwie, a jeszcze do tego okazuje się, że właśnie jest sabat, a w Czechach to fajna ludowa tradycja tzw. čarodejnic. Ludzie zbierają się razem, rozpalają ogniska, w których symbolicznie palą kukły czarownic. Dziewczynki przebierają się za nie. I każdy musi obowiązkowo upiec sobie tradycyjną kiełbaskę (pssst! nic nie mówcie, ale nie jest taka dobra jak polska). Tak więc i my ruszamy pod Młode Buki, stok narciarski znany także Polakom, żeby tradycji stało się zadość.

13096257_1140190679358903_7497985845335872606_n

 

Rano budzi nas słońce i z radością pakujemy się na moją planowaną od trzech lat wyprawę. Co prawda tylko jednodniową, ale jednak… Wiem przecież, że Praga zrobi na mnie piorunujące wrażenie. I nie mylę się…

Włóczęga po tym mieście to jedna z lepszych rzeczy, jakie można robić w wolnym czasie. Nie przeszkadzały mi nawet specjalnie tłumy takich jak ja. Nie wiem, czemu, ale każdy z nas tak ma, że jak gdzieś jest, to nie utożsamia się z turystami, chociaż przecież sam nim jest 😉 Ale jak dyskutować z ludzką naturą?

13124676_1140190642692240_5559248482600642819_n

Smażony ser i praska pieczeń z knedlikami w Trzech Dzwonkach, gdzie kelnerzy rozmawiają z Tobą jak z gościem we własnym domu, to chwila wytchnienia, ale też moment, w którym okazuje się, że jednak jesteśmy trochę inne. Wokół nas sami Polacy. Ci się upili w dosłownie 45 minut, ci się kłócą z córką (w wieku mojej), że musi coś zjeść, chociaż nic jej się w karcie nie podoba, tamci mają tylko szybki przystanek na drodze do „zaliczania” kolejnych zabytków. A my po prostu siedziałyśmy. I po prostu rozmawiałyśmy. I po prostu żartowałyśmy z obsługą. I po prostu, totalnie niezobowiązująco, bez żadnych planów i celów, włóczyłyśmy się po Pradze.

13124582_1140190606025577_1089103003111485893_n

Zakochana w tym pięknym mieście, postanowiłam na koniec oddać się w ręce Andrzeja, żeby nas z niego wyprowadził. Andrzej to imię pana z nawigacji Google, który został tak naprędce ochrzczony przez moją córkę. Otóż tenże Andrzej tak nas popędzał przy zjeździe na autostradę na Wrocław, żebyśmy już teraz koniecznie skręciły, że wyprowadził nas w jakieś centrum handlowe, a że chciałam jak najszybciej zawrócić, to nie zobaczywszy znaku wjechałam pod zakaz, co bardzo nie spodobało się przemiłym czeskim policjantom.

– Za to powinna pani dostać dwa tysiące koron – mówi do mnie pan policjant. Ni w ząb po polsku, ale rozumiem czeski jak nigdy dotąd. Adrenalinka skoczyła 😉

– Proszę… nie tyle. Jesteśmy zmęczone i głupia nawigacja źle nas poprowadziła. Spokojnie. Nie dam pani aż tyle, ale mamy kamerę, więc mandat wypisać muszę. A gdzie pani jedzie?

– Na Wrocław.

– Nerozumim.

– Na Hradec.

– To my panią wyprowadzimy.

– Dekuju…

W ten oto sposób wyjeżdżam z Pragi w eskorcie policji. Zmęczona, wqrwiona na własną głupotę, co ostro skupiam na osobie Andrzeja, bo przecież najlepiej zwalić na kogoś i… przeszczęśliwa, bo przecież… włóczyłam się po Pradze! I jeszcze tam wrócę. Na dłużej, więc…

13123420_812260532212593_6135206327195462481_o

Ahoj, przygodo!

Tymczasem jednak pracujemy nad innym wymarzonym wyjazdem. Spędzić własne urodziny 4 lipca na paradzie w Nowym Jorku to by było coś, nie? 😉

CO CHCE CI POWIEDZIEĆ TWOJE AUTO? ;)

Też tak macie, że materia nieożywiona do Was przemawia? Nie mówię o jakichś omamach, że np. prasujecie sobie spodnie i żelazko zaczyna nagle do Was gadać, bo w takim przypadku to zalecałabym wizytę u psychiatry. Mówię o nagromadzeniu zdarzeń, które każą Wam myśleć, że np. Wasze auto CHCE WAM COŚ POWIEDZIEĆ.

Jakieś półtora roku temu miałam tak z moim mieszkaniem. Nagle wysiadło wszystko, co pozwalało jako-tako funkcjonować. Nie było już czasu na wymówki, że nie stać mnie na remont. Trzeba było zacisnąć zęby i zrobić tak, żeby było mnie stać. Oj, jak się w takich sytuacjach docenia przyjaciół! 🙂 Dziś mieszkam komfortowo, bezstresowo i nawet w międzyczasie udało się uniknąć wylecenia w powietrze! 😉

Ale jest jeszcze jedna materia, trochę mniej nieożywiona niż mieszkanie, która od dłuższego czasu do mnie przemawia. Przyznam, że jest to wyjątkowo trudna dyskusja. Bo tą materią jest mój książę – który ma srebrną zbroję i wozi mnie od lat na swoich koniach mechanicznych. Mój samochód. Więc on mówi, że stary i już nie może. A ja mówię, że mu jakąś samochodową viagrę u mechanika kupię i jeszcze będzie mógł. No i może przez jakiś czas, a potem znowu swoje. Że stary i że nie może. No to ja znowu – podwójną dawkę. No to on, że już w ogóle TEGO nie może. No to ja – że go tak kocham, że nawet i bez TEGO to też muszę go mieć. No to on – że dobra, ale nie wie, jak długo pociągnie.

No to ja… wiadomo… jak to baba – zaczynam się rozglądać za młodszym, a on wtedy – zazdrocha go zjada – daje się podejść jakiemuś wałbrzyskiemu jąkale, który mu wjeżdża w dupę dokładnie w chwili, kiedy mocno spóźniona jadę na fajną imprezę po gali, gdzie Ewelina, moja szefowa, odbiera kolejne wyróżnienia dla Resibo.

A mniej więcej wygląda to tak.

Ja – ustrojona jak to na galę przystało – na prawie 15-centymetrowych obcasach wsiadam za kierownicę i jadę. Na after party. Zasłużone. Wyczekane. Dawno nie byłam. Jadę sobie tak tymi brzydkimi wałbrzyskimi ulicami i nagle koleś przede mną hamuje. No to i ja hamuję. Refleks mam dobry. Książę się denerwuje, ale daje się okiełznać. Ale koleś przede mną nagle stoi. No to ja jeszcze mocniej naciskam na hamulec. Ufff! Udało się…

DUUUUUUUUUP!

Nie udało się. Inny koleś – za mną – nie ma refleksu i nie wyhamowuje. Wjeżdża mojemu księciu w dupę, wgniata mi nogę w hamulec, tłukę głową o zagłówek, słyszę brzęk tłuczonego szkła (to na szczęście nie szyba samochodu, tylko ładny dyplom dla Resibo za zajęcie trzeciego miejsca w swojej kategorii, chociaż ja się wtedy zastanawiam bardziej, czy to nie sok z torby z gadżetami, którą dostałam wychodząc z gali i czy przypadkiem nie mam już tego soku na całym tylnym siedzeniu). Siedzę z rękami na kierownicy i próbuję ogarnąć, co się dzieje. Odwracam się do tyłu. A tym czasie… koleś przede mną odjeżdża. Odjeżdża jak gdyby nigdy nic zostawiając konającego na drodze kota :/

Niech to szlag! Nawet nie zapamiętałam jego numeru ani nawet marki. Niczego! Był naprawdę daleko przede mną. I uciekł! Mam nadzieję, że dosięgnie go sprawiedliwość.

Ale to jest dopiero początek przygód, bo… koleś, który we mnie uderzył (nota bene samochodem takiej samej marki jak moja), kiedy z trudem, ze zwichniętą kostką, wychodzę z samochodu, gada przez telefon. I jąka się tak, że Owsiak przy nim to Mistrz Mowy Polskiej 😀 I nic sobie nie robi z tego, że ja gadam coś do niego. On GADA! Ja kuleję! Utykając zbieram z jezdni kawałki MOJEGO księcia… Jakaś kobieta mija nas i skręca w ulicę obok. Wysiada z samochodu i pyta, co się stało, czy w czymś nie pomóc. Jacyś ludzie zbierają kota z jezdni i przenoszą na pobocze. A mój SPRAWCA gada! I gada. I gada. I jąka się do tego telefonu…

– Cz…cz…cze-e-e-kaj m-m-u-u-szę k-kończyć, b-b-bo t-t-ta p-p-pani czeka… – wykrztusza wreszcie, gdy zdenerwowana krzyczę, czy zamierza w ogóle ze mną porozmawiać.

Okazuje się, że to młody chłopak, który jechał właśnie na nockę i musiał się usprawiedliwić szefowi. J-jakoś s-s-pisaliśmy 0-o-świadczenie i-i-i r-r-roz-zjechaliśm-my się. Koleś o nazwisku, którego nie powstydziłby się autor „Wiedźmina”, zdążył mi jeszcze powiedzieć, ż-że… t-t-to j-już d-d-dr-rugi r-r-raz w t-t-t-tym m-miesiącu m-ma t-t-taką s-stłuczkę 😀 😀 😀

Przypadek? Nie sądzę. T-to n-nie t-ten koleś mi ch-chciał c-coś p-powiedzieć. To mój książę. On mówi, że już chce skończyć służbę dla mnie. Też myślę, że skoro kończy w tym roku 18 lat, to czas najwyższy wypuścić go z domu 😉

PS W całej tej historii, mimo nerwów, gigantycznego siniaka na nodze, paru tygodni, jeśli nie miesięcy, walki z ubezpieczycielem przede mną, najsmutniejsze jest to, co de facto spowodowało to wszystko. Potrącony kot. Ale nawet nie to. Może się zdarzyć. Było ciemno, kot był mały… Najsmutniejsze jest to, że ten ktoś, kto tego kota potrącił, po prostu UCIEKŁ!

DROGA MENOPAUZO…

Jestem atopowcem. Prawdopodobnie od zawsze, ale mój organizm długo nie chciał przyjąć tego faktu do wiadomości i bronił się jak mógł. Całkiem dzielnie, skoro oficjalnie zostałam atopowcem w wieku lat czterdziestu i prawie trzech. Z faktem tym pogodziłam się o tyle bezdyskusyjnie, że wreszcie wyjaśniło się, skąd od dziecka mam takie czy inne kłopoty ze skórą. Wszystkie puzzle powędrowały na swoje miejsce, a ja wreszcie wiem, co robić, żeby mojej skórze (i sobie przy okazji ulżyć).

Problem w tym, że… przemiła pani doktor, która potwierdziła tylko to, czego sama się od pewnego czasu domyślałam, niezbyt delikatnie, aczkolwiek bardzo szczerze i uczciwie, wytłumaczyła mi, dlaczego jeszcze do niedawna odczuwałam to wszystko znacznie łagodniej niż teraz.

No cóż… Jest pani w wieku przedmenopauzalnym… Produkcja estrogenów spada…

Że co?! Że w jakim wieku jestem? Przed-jakim? Menopauzalnym?!!!!!!

Wyszłam z gabinetu z miną tak zrzedniętą jak dziecko, któremu odmówiono kupna pożądanej zabawki, i stojąc w windzie pomyślałam: „Są dwa wyjścia. Albo znajdziesz sobie młodszego faceta, albo urodzisz dziecko”. Co? Nie, nie… te dwa w jednym nie wchodzą w grę 😉 Drugie w zasadzie też nie, bo jak już się rzekło, jestem w wieku… I dzieci więcej mieć nie chcę, bo moja cudowna córka wystarcza mi za całą gromadkę 😉

Jak na ironię, dzisiaj moja kosmetyczka, mimo że była jeszcze bardziej zbulwersowana niż ja słysząc tę historię, kiedy moczyłam stopy do pedikiuru, dała mi do poczytania dodatek do jakiejś gazety, którego tematem głównym był… anti-aging! „Anka, czy Cię Bóg opuścił? Co Ty mi dajesz do czytania?” – zapytałam. Ale poszła do drugiej klientki…

Więc ja grzebiąc w tych wszystkich botoksach, wypełniaczach, skalpelach itp. itd. myślałam i myślałam. I myślałam, bo przecież takimi zbiegami okoliczności życie nam pewne rzeczy chce zawsze powiedzieć. I wymyśliłam! Zrozumiałam, że – jak mnie uczono na łacinie – tempus fugit. Nic go nie zatrzyma i możemy robić nie wiem co, żeby wyglądać młodziej, tylko… po co?

Prawdziwe piękno kryje się w duszy. I jasne, że „kupujemy oczami”, ale co z tego, kiedy po jakimś czasie stosowania ten produkt okazuje się beznadziejny?

Marzenka, koleżanka, z którą nie widziałam się kilka lat, a która właśnie na dobre powróciła do Polski i wczoraj rozkminiałyśmy polską i wyspiarską rzeczywistość przy piwie, opowiedziała mi historię jak z bajki. Z tym że księżniczka, choć młoda i piękna, była już po przejściach i z kilkuletnim dzieckiem. A książę był sporo od niej starszy i nie najpiękniejszy. Ale urodziło się z tego coś pięknego, co – kiedy się tego słucha – daje wiarę, że TAKIE RZECZY są naprawdę możliwe.

Bo jak stwierdził Antoine de Saint-Exupéry, autor „Małego Księcia”, „dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Prawda? Jak w tej piosence Grażyny Łobaszewskiej – „brzydka ona, brzydki on, a taka ładna miłość…” (pokazuję wersję cudownej Kasi Groniec)

I co ja właściwie chciałam przez to wszystko powiedzieć? 😉

Chciałam powiedzieć tak:

Droga Menopauzo,

Przychodź sobie, byle nie za prędko. Rób, co do Ciebie należy, byle delikatnie. Wiem, że taki stan rzeczy jest nieunikniony i nie zamierzam go siłą odwlekać. Nie pójdę pod żadne skalpele, nie zostanę glonojadem. Widzę te zmarszczki, którymi ozdabiają mnie życie i czas. I co z tego? Są sobie. I pokazują, że żyję 🙂 Daj mi jednak, droga Menopauzo, jeszcze chwilę, żeby poukładać sobie życie. Żebym nie zmagała się z Tobą sama. Bo moje dziecko wkrótce wyfrunie z tego gniazdka, w którym je wychowałam i byłoby miło, gdybym nie została w nim tylko z kotami 😉

A jeśli nie? Cóż, Menopauzo, jestem szczęśliwym człowiekiem. Życie mnie nigdy nie rozpieszczało, ale teraz jestem w tej jego lepszej, piękniejszej połowie. Jeszcze tylko brakuje mi tej brzydszej, więc… 

Tymczasem śpij dobrze (i jak najdłużej)… 😉

JAK DOBRZE MIEĆ SĄSIADA…

Z sąsiadami różnie bywa. Jeden ma takich znajomych, którzy co weekend zasikają ci klatkę schodową, a on w poniedziałek, jak gdyby nigdy nic przychodzi pożyczyć dychę. Drugi przemyka koło ciebie codziennie i burknie tylko „dzień dobry” albo nic nie burknie, bo ma akurat gorszy dzień. A inny, i to nie z Twojej klatki, tylko z sąsiedniej, niechcący pomaga Ci rozwikłać problem, który od kilku tygodni spędza Ci sen z powiek. I to tylko dlatego, że działa bezinteresownie.

A moja historia z sąsiadem zaczyna się jakieś półtora miesiąca temu, kiedy to rano wyszłam raźnym krokiem na parking i wsiadłam do auta, w którym ostatnim tchnieniem akumulatora otworzyłam centralny zamek, wsiadłam i… zadzwoniłam do szefa, że nie przyjadę do pracy, bo moje auto odmówiło posłuszeństwa. Mam świetnego szefa, więc nie pozwolił mi nie iść do pracy, znaczy… ekhm… sam przyjechał z narzędziami, wymontował akumulator, zawiózł mnie do pracy, pojechał po nowy, zamontował i przyjechał 😀

No i luz… Akumulator nowy, auto jeździ. Chce się żyć, bo ja to bez auta jestem jak bez ręki, nogi, głowy i w ogóle mózgu. No po prostu jest to mój przyjaciel 😉

Luz był do chwili, kiedy nie pojechaliśmy na targi w Bolonii i nie było mnie 10 dni 😉 W drodze powrotnej mówię do Piotrka (szefa), że mam nadzieję, że u mnie to TYLKO akumulator i normalnie odpalę następnego dnia, bo święta były tuż, tuż, a ja w lesie. Jak myślicie? No, jasne, że nie odpaliłam! A więc znowu – telefon do przyjaciela, czyli do szefa, i podobna procedura, tylko że zwieńczona nocnym ładowaniem NOWEGO akumulatora i porannym montowaniem. Potem wizyta u elektryka, grzebanie w bebechach i diagnoza, że wszystko jest ok.

Żeby było weselej – po kilku dniach po prostu nie odpaliłam samochodu po pracy. I znów cała akcja od nowa. I wizyta u sprzedawcy akumulatorów, bo to przecież NIEMOŻLIWE! I znów – diagnoza, że wszystko ok. A więc za każdym razem wsiadam do samochodu z duszą na ramieniu: odpali czy nie? Naprawdę mam super przyjaciół dookoła, ale niespecjalnie lubię ich obarczać moimi kłopotami, więc

chciałabym wreszcie wiedzieć, CO JEST NIE TAK!

No i proszę… Dziś wieczorem pukanie do drzwi. Sąsiad. Z sąsiedniej klatki. Melduje, że w moim aucie świeci się światło. Dziękuję, wskakuję w buty, biorę kluczyki, wychodzę na parking. Eeee, jakie światło? Gdzie? Że niby w moim aucie? Nieee, to chyba jakiś poblask od podwórkowych lamp… Ale otwieram, zamykam, otwieram, zamykam, wszystko gaśnie. No więc zamykam auto i jeszcze rundka dookoła i zaglądanie we wszystkie miejsca, w których coś się może świecić. Wreszcie jest! Maleńkie światełko przy tylnych drzwiach. Tak nikłe, że na oświetlonym podwórku ledwie je widać. W dzień pewnie nie widać wcale! Klik i koniec. Źródło problemów wykryte.

Akumulator ocalony (szkoda, że kupowałam nowy), a ja wreszcie nie będę szła do auta z duszą na ramieniu 😉

Jak dobrze mieć sąsiada,

Jak dobrze mieć sąsiada,

On wiosną się uśmiechnie,

Jesienią zagada…

Bo kiedy jest on po prostu człowiekiem, to mimo że znacie się tylko na „dzień dobry”, potrafi zachować się jak człowiek, kiedy drugiemu trzeba pomóc.

DZIĘKUJĘ PANU, KTÓREGO IMIENIA NAWET NIE ZNAM 🙂

FLORENCJA – MOJA MIŁOŚĆ

Dobrze jest czasem wrócić do miejsc, w których COŚ przeżyliśmy. To takie trochę zamknięcie koła, pewnego rozdziału w życiu, jakiegoś jego etapu. Żeby móc pójść dalej. Miałam wiele takich miejsc. Ale jedno jest szczególne. I właśnie dzisiaj do niego wróciłam. Po trzech latach… To Florencja.

To niesamowite miasto było, jest i pewnie już zawsze będzie dla mnie miejscem wyjątkowym. Trzy lata temu wiele rzeczy się tutaj zakończyło i wiele nowych zaczęło. Byłam krótko po życiowym zakręcie, nie do końca jeszcze na prostej. Nie całkiem jeszcze ogarnięta w nowej rzeczywistości, ale bardzo ciekawa tego, co przede mną. Jak zawsze.

A jednak tutaj było inaczej…

Tak jak dzisiaj – wiosna była tu już w pełni rozkwitu. Wszystko odradzało się do życia na nowo, niemalże tak jak ja w tamtym czasie. Odkąd postawiłam wtedy stopę na płycie florenckiego lotniska, czułam wręcz, jak wszystko we mnie kwitnie. W dodatku w sercu była absolutna wariacja, jakiej nigdy przedtem i nigdy potem nie czułam. To dodawało smaku wszystkim smakom oferowanym przez włoską perłę renesansu. I tym wizualnym, które momentami zapierają dech w piersiach, i tym kulinarnym.

Stoisz u szczytu schodów w przepysznych ogrodach Palazzo Pitti, patrzysz na panoramę miasta i właściwie niczego więcej nie chcesz od życia. Albo siedzisz w trattorii, w której nikt nie mówi po angielsku, jesz ribollitę alla vecchia maniera, popijasz chianti, rozmawiasz z przyjaciółmi i nic ci więcej do szczęścia nie trzeba. Albo siedzisz w ruinach etruskiego teatru w uroczym Fiesole, pleciesz wianki z kwiatków, które właśnie zakwitły i czujesz, że życie jest piękne.

58843_557981150913195_1286101649_n

Trzy lata temu miałam to szczęście, że – inaczej niż to się dzieje zwykle po powrocie do „szarej rzeczywistości” – życie po powrocie w Świdnicy dalej było piękne. Nawet więcej – piękniejsze niż kiedykolwiek. I mimo różnych nieoczekiwanych zwrotów akcji, mniejszych i całkiem wielkich zmian, ciągłego na nowo poszukiwania siebie, nadal takie jest.

Szybkie – czasem aż do utraty tchu, ale takie właśnie lubię. Pełne – czasem aż do przesytu, ale właśnie takie ma sens. Piękne – czasem aż doprowadzające tym do mdłości, ale właśnie tak ma być.

62849_559821364062507_1446571791_n

Od tamtego czasu unosiłam się na skrzydłach i boleśnie upadałam wiele razy. Płynęłam przez życie jak ryba i tonęłam jak dziurawa łódź niejeden raz. Kochałam i nienawidziłam. Byłam szczęśliwa i cierpiałam. Miałam nadzieję i ją traciłam. Bezustannie. I w kółko. Ale kiedy dzisiaj, po trzech latach, weszłam na mój ukochany Piazza della Signoria, kiedy wkroczyłam na Ponte Vecchio i pospacerowałam do Palazzo Pitti… zrozumiałam, że ta część życia, ta ostatnia, te ostatnie trzy lata to najlepsze trzy lata życia, jakie udało mi się przeżyć. I że dziś jestem w takim punkcie, z którego nigdy nie chciałabym zawrócić ani niczego, co się w tym czasie wydarzyło, zmienić. No, może jest jedna rzecz, która chciałabym, żeby ułożyła się inaczej, ale… cóż, życie…

A przecież ono pisze najlepsze scenariusze. Czasem nawet dostają Oscary! Może i mój scenariusz kiedyś doczeka się jakieś nagrody 😉

44859_559323964112247_1905213296_n

Tamtej wiosny wracałam do Polski pełna nadziei, wiary w lepsze jutro i euforii. Jutro wracam w podobnym nastroju, ale dużo spokojniejsza, można powiedzieć, że nasycona życiem, pogodzona z tym, że nie wszystko w nim idzie tak, jak byśmy tego chcieli, a najlepsze rzeczy zdarzają się zupełnie nieoczekiwanie. I świadoma, że prawdopodobnie to jest ta najpiękniejsza jego część. Choć chyba większość z nas boi się to przyznać…

528167_558746320836678_2074591999_n

Trzy lata temu we Florencji się zakochałam. Dziś zakochałam się w niej po raz drugi. Być może pokochałabym też inne włoskie miasta, bo do pełni szczęścia potrzebuję tylko przyjaciół i bliskich, ciepłego klimatu, dobrego chleba, dobrej oliwy, sera, pomidorów i dobrego wina 😉 Niewiele, prawda? 😀 Jednak Florencja to takie moje miejsce na Ziemi. Miasto, które kojarzy mi się i już zawsze tak będzie, z najszczęśliwszymi chwilami w moim życiu i dużą, nieprawdopodobnie pozytywną zmianą. Na lepsze.

MĘŻCZYZNA NA ZAKUPACH

Obserwowaliście kiedyś mężczyzn towarzyszących swoim żonom, kobietom, dziewczynom, córkom na „ciuchowych” zakupach? Człapią za nimi, znudzeni, zmęczeni, cierpiący, wystają za kotarami w przymierzalniach, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Wysiadują z torbami na wszystkich możliwych krzesłach, fotelach, ławkach i ławeczkach. Przy kasie, owszem, wyciągają portfel, ale marudzą, że pójdą z torbami. Albo mówią: „No, jeśli naprawdę jest ci to potrzebne, to kup. To twoje pieniądze”. Generalnie robią wszystko, żeby zamiast kobiecie umilić zakupy, uprzykrzyć je jej, zniechęcić ją tak samo, jak oni są zniechęceni. A przecież można to zrobić całkiem inaczej…

Na początek skecz mojego przyjaciela Roberta Korólczyka z Kabaretu Młodych Panów (który notabene lubi się dobrze ubrać i nie ma z tym najmniejszego problemu), który przypomniał mi się dzisiaj, gdy „z partyzanta” robiłam zdjęcie Panom czekającym na swoje panie w przymierzalni (c0 było zresztą inspiracją do tego wpisu) 😉

Zwróćcie uwagę na zaobserwowane przez Roberta trzy gatunki mężczyzn robiących z kobietami zakupy w galeriach. Coś w tym jest 😉

Ale nie tylko w zakupach.

Jakoś tak dziwnie się dzieje, że kiedy mężczyzna ma wejść w świat kobiecy, na wstępie ma blokadę – że to nie przystoi, że to gejoza, że pantoflarstwo itd.

A często też potencjalna nuda. Ale kiedy kobieta wchodzi w świat męski, to nie uważa, że jej to nie przystoi. Przeciwnie – chce ten świat poznać. Nawet jeśli uważa, że może ją znudzić.

Nie wiem, czemu tak jest. Może jesteśmy bardziej otwarte? Może myślimy szerzej? Może nasze umysły są bardziej otwarte? Weźmy choćby rasizm. Częściej można spotkać mężczyzn rasistów niż kobiety. Przynajmniej ja mam takie obserwacje. Może to z powodu wielu wieków nierówności płciowej? Może dzięki temu widzimy więcej?

Tak czy owak… Mężczyzna na zakupach, towarzyszący swojej wybrance, to ciekawy przypadek socjologiczny. Z jakiegoś powodu,

zamiast samemu zrobić sobie z tego przyjemność i ubrać się dobrze, aby potem wyglądać dobrze, wolą uczestniczyć w tym biernie, także zakupy dla samego siebie traktując jako zło konieczne.

Na szczęście coraz więcej widzę panów, którzy zwracają uwagę na to, jak się ubierają. Umieją sami dobrać sobie ciuchy, dobrze czują się w sklepach z nimi, nie założą byle czego, nawet jeśli to jest „tylko” bielizna. Nie potrzebują kobiet, żeby pomogły im się ubrać, ale chętnie wybierają się z nimi na zakupy – wiadomo, we dwoje wszystko jest przyjemniejsze. I wbrew obiegowej opinii – niewielka część z nich to geje 😉

Dlaczego więc wciąż zdecydowana większość facetów tak się męczy na ciuchowych zakupach? Dlaczego zamiast dreptać za swoją ładniejszą połową po ścieżkach odzieży damskiej, nie zanurzą się z przyjemnością w męskie rewiry tego czy innego sklepu?

Dlaczego zamiast stać przed kotarą w przymierzalni, nie przymierzają swoich ciuchów w przymierzalni obok? Jakże inaczej reagowaliby wówczas przy kasie! 🙂

Drogie Panie, z okazji zbliżającego się Dnia Kobiet życzę Wam takich mężczyzn, przy których to Wy zaczniecie się nudzić w przymierzalni 😉 No, trochę mnie poniosło, ale wiecie, o co chodzi 😀 Bo przecież to nie jest niemęskie. Przeciwnie – dobrze wyglądający facet jest 200% bardziej męski niż źle wyglądający facet. Prawda? 🙂

RĘKOPIS ZNALEZIONY W BIEDRONCE

Robiąc dziś zakupy w jednym z dyskontów – a co tam! kupowałam w Biedronce, zwanej też Biedrą, a niegdyś przeze mnie, gdy prezes Kaczyński nazwał ją sklepem dla najbiedniejszych, nazwanej swojsko Biedonką – znalazłam na dnie koszyka karteczkę z listą zakupów. No wiecie – taka kartka, wyrwana z tego, co akurat było pod ręką, czyli mówiąc językiem artystycznym „wydzieranka” z koperty prawdopodobnie zawierającej wcześniej rachunek.

Lista głosiła, że ten, kto ją w sklepie zostawił, miał kupić:

  • rodzynki
  • ryż
  • jarzyny na hot-dog
  • parówki
  • mielone
  • piersi
  • paprykę słodką
  • kartofle
  • wafelki Alpino

Zwykle wszystko, co znajduję w koszyku zakupowym, wyrzucam do śmieci, ale z jakiegoś powodu ta naprędce napisana lista przykuła moją uwagę. Bo w sumie – wbrew pozorom – bardzo wiele można z takich zapisków na skrawku papieru wyczytać.

Na przykład, że w tej rodzinie do hot-dogów dorzucają jarzyny (czyli warzywa), a więc nie tylko ładują parówkę w chemicznie napompowaną bułę, tylko dbają, aby i odrobina zieleniny się w tym daniu znalazła. Nie wiadomo co prawda, jakie to jarzyny, ale zapewne to tylko taki rodzinny kod, który rozszyfruje każdy, kto przy jednym stole wraz z innymi jada hot-dogi 😉

Albo to, że jest to z całą pewnością rodzina mięsożerna, bo na liście są i parówki, i mielone, i piersi (rozumiem, że z kurczaka, a nie świeżej nastolatki w zgrabnym opakowaniu) 🙂

W rodzinie tej na bulwy powszechnie znane jako ziemniaki mówi się kartofle, co wskazywałoby na to, że nie jest to żadna familia „ą-ę”, „bułkę przez bibułkę”, tylko zwykła polska rodzina, która ma w dupie to, że większość uważa, że nazywanie ziemniaka kartoflem to wieśniactwo. I choć to wcale wieśniactwem nie jest, to ta rodzina też z pewnością nie wie, że słowo kartofel (pierwotnie tartufel albo tartofel) pochodzi od najszlachetniejszych grzybów świata, czyli… trufli (!), czego dowodzi prof. Jan Miodek 🙂

Można też wyczytać z tej małej karteczki, że członkowie tej rodziny lubią wafelki określonej marki Alpino, czyli słodycze równie niewyszukane jak hot-dog, a właściwie słodkie podróbki znanych Góralek, według jakiegoś prozdrowotnego portalu okropnie niezdrowe (a kto kiedy widział zdrowe słodycze w sklepach?), według jednej blogerki, która głosi, że kocha słodycze, „ogólnie bardzo dobre wafelek” (pisownia oryginalna).

Czy ta rodzina należy do najbiedniejszych – trudno powiedzieć. Zresztą już dawno zostało dowiedzione, że w Biedonce nie kupują najbiedniejsi (chyba że ktoś uważa, ze jest biedny, bo go nie stać na dobre wino z stówę, a w Biedrze znajdzie całkiem niezłe i za dwie dychy :D).

Ale po co ja o tym właściwie piszę? Sama dokładnie nie wiem 😉 Ale wiem, że aby powstał ten wpis:

  • poznałam pochodzenie słowa kartofel i dywagacje na temat wyższości ziemniaka nad kartoflem (takowa nie istnieje)
  • dowiedziałam się, że Alpino to podróba Góralek (jednych i drugich nie jadam, ale Góralki znam)
  • dowiedziałam się, że są blogerki, które testują… słodycze (!), co było dla mnie jak prawdziwe odkrycie Ameryki, do którego przymierzam się w tym roku
  • znalazłam fajny portal http://zdrowyszop.pl/ analizujący składy konkretnych produktów oferowanych w polskich sklepach i informujący, czy dany produkt jest zdrowy, czy niezdrowy i w którym są podejrzane składniki
  • robiąc zdjęcie, zobaczyłam, że moje ziemniaki zaczynają kiełkować, więc jutro na obiad coś ziemniaczanego 😉
  • zeżarłam pół paczki rodzynków (bo mi przypomnieli, że mam w szafce, a akurat „coś” za mną chodziło)
  • przypomniałam sobie, jak pierwszy raz mama wysłała mnie z karteczką na zakupy do sklepu 😀 Bezcenne!

Tego nie uczo w szkole! Do efektywnego i rozwijającego, a przy tym zabawnego researchu trzeba dojść samemu 😀 Czasem inspiracją jest zwykły skrawek papieru… 😉

PS Nie wiem, czy w Biedrze mają Kotanyi, ale co tam! Może mi producent wyśle za to lokowanie produktu zapas przypraw. W końcu jestem blogerką ha ha ha 😀

CZYM SIĘ RÓŻNI WIELKI OD MAŁEGO?

Są ludzie, którzy rodzą się wielcy. I tacy, którzy całe życie będą mali. I żadna drabina – drewniana czy społeczna – nie sprawi, że wielcy będą, nawet jeśli będzie im się wydawało, że patrzą na świat z góry.

Ludzie wielcy potrafią zmieniać bieg historii. Bo chcą więcej i widzą to przed sobą. Ludzie mali próbują niszczyć historię, bo niczego nie osiągnęli i niczego już przed sobą nie widzą.

Ludzie wielcy tworzą historię pozytywną. Ludzie mali – negatywną.

Ludzie wielcy sięgają wysoko i robią to dla innych. Ludzie mali też próbują, ale robią to dla siebie, dlatego niewiele im z tego wychodzi.

I wielkość, i małość jest bardzo łatwo rozpoznać. Wielkość to wiara, że nawet jak się nie udało teraz, to uda się następnym razem. Małość to frustracja, że nie wyszło i rozpamiętywanie tego w nieskończoność. Wielkość to dumne kroczenie przez świat z podniesioną głową, mimo wpadek, porażek i błędów. Małość to hejt. Wielkość to duma z bycia człowiekiem. Małość to wstyd, że nie dorasta się temu człowiekowi do pięt. Bo małość to nieuświadomiony lub niewypowiedziany brak poczucia własnej wartości, przywdziewany w różne szaty, czasem nawet bardzo bogate. Ale szybko okazuje się, że ten bogato ubrany król jest nagi.

Czy mnie dziwi powrót ” TW Bolka”, jego teczki i rzekomej współpracy Lecha Wałęsy z SB? Mnie już w ludziach nic nie zdziwi. Ale to mniej więcej takie dywagacje, jak te czy Kopernik był Polakiem, czy Niemcem, gdy wielokrotnie już dowiedziono, że był Polakiem. Notabene także wielkim 🙂

O Lechu Wałęsie można myśleć różnie. Jak każdy WIELKI człowiek budził i – choć już coraz rzadziej – wciąż budzi kontrowersje, zarówno jako polityk, jak też jako człowiek (zwłaszcza po publikacji autobiografii jego żony). Ale to właśnie ten człowiek zmienił bieg historii. Co więcej – zapisał się na jej kartach nie tylko w naszych polskich szkolnych podręcznikach. Jakie to żenujące i MAŁE jednocześnie, że tej wielkości odmawiają mu właśnie jego rodacy, i to ci, dla których „o take Polske” walczył…

Lechu, byłeś, jesteś i będziesz wielki. Bo – jak uczy się moja córka na lekcjach z doradztwa zawodowego – strajkować też trzeba umieć 😉 Ty umiałeś jak mało kto 🙂

A na koniec jeszcze trzy fajne, bo popkulturowe fakty z Wikipedii:

  • Postać Lecha Wałęsy była inspiracją dla piosenki „New Year’s Day” irlandzkiej grupy U2, nawiązując do rozstania internowanego na początku lat 80. Lecha Wałęsy z rodziną <3