TEN PIERWSZY RAZ (2)

Pamiętacie, jak pisałam o swoim pierwszym razie?… Wykorzystałam święta, żeby i moja mama jakiś wreszcie zaliczyła 😉 Broniła się, bała, prawie że uciekała. Ale zabarykadowałam drzwi i nie popuściłam. Odwoziłam ją do domu szczęśliwą, uśmiechniętą, z planem na więcej i… na jeszcze więcej.

Bo skoro już udało mi się nauczyć ją podstawowej obsługi smartfona, to czas skończyć z tym „weź, zobacz, bo jakiś SMS mi tu przyszedł”. „Koniec z tym” – zakomunikowałam mamie dzisiaj po obiedzie i posadziłam na sofie w celach pobrania dalszej nauki. W sumie niedługo się opierała, bo miałam świetny argument. Sąsiadka, którą bardzo lubi, przysłała jej SMS-owe życzenia świąteczne, a mama ani nie umiała ich odczytać, ani na nie odpisać. Mimo pokusy, mama nadal jednak opierała się, twierdząc, że nie da rady, że nie potrafi, że to za trudne.

„Mamo, pamiętasz, jak się bałaś smartfona?” – zapytałam więc dodatkowo.

„No, a teraz Stacha mówi, że ona się nigdy nie nauczy takich przesuwanych telefonów, a ja jestem od niej starsza! No to jej mówię, że chyba ja jestem mądrzejsza…” – chwyciła przynętę 😉

„A pamiętasz, jak na początku było trudno i się myliłaś?” – kontynuowałam.

„No, pamiętam”.

„A teraz się mylisz?”

„No, nie…”

Tak więc przystąpiłam do dzieła, a gdy mama pisała do mnie jednym palcem pierwszego w swoim życiu SMS-a

„Corko gotuj obi ad”

ja zakładałam jej konto na Facebooku. A potem zapraszałyśmy znajomych. Zanim ją odwiozłam do domu, ogarnęłyśmy jeszcze robienie zdjęć smartfonem i założę się, że teraz właśnie lata za moimi bratankami, a swoimi wnukami, z którymi mieszka, i foci ich 😉

Niedawno spotkałam ciekawego trenera. Facet koło pięćdziesiątki, za którego po zobaczeniu jego CV (szkolenia dla urzędników, samorządowców, nauczycieli…) nie dałabym pięciu złotych. Przekonała mnie do niego koleżanka, również trenerka, opowiadając o tym, jak szkoliła wymiennie z nim tę samą grupę ludzi. Najpierw był on, a potem ona, a po przerwie ci ludzie zapytali, czy jest szansa, żeby to on, zamiast niej, poprowadził szkolenie. Zgodziła się, a

jej opowieść była dla nas (dla mnie i szefowej) najlepszą rekomendacją.

Potem on, Wiesław, szkolił nas. I trzeba przyznać – miała rację. I ta grupa ludzi – też. Ale nie dlatego o tym piszę. Piszę o tym, dlatego że Wiesław opowiadał o tym, jak dawniej wszystkiego, co umieliśmy, uczyliśmy się od rodziców i dziadków. A dziś?… To rodzice i dziadkowie uczą się od nas. Jak bardzo zmienił się świat! Jak mocno odwróciły role! Jak ciekawa zrobiła się wymiana międzypokoleniowa, gdy można wciągnąć rodziców i dziadków w swój świat, przenieść odrobinę w przyszłość, a nie trzymać w przeszłości. Dla mnie to najlepsza nauka z końcówki tego roku. I już wiem, czemu tak lubimy z moją córką starszych ludzi i dlaczego ona tak lubi rysować ich twarze… Bo są piękne!

***

Epilog

Moja mama w samochodzie: „Oooo, to ja teraz będę ćwiczyć! Nie będę się bać, że robię błędy. A potem może mi pokażesz tego fejsbuka!” Jej radość – bezcenna. Mnie kosztowało to tylko godzinę cierpliwości 😀

CO SIĘ ZE MNĄ STAŁO?

Kilka osób zapytało mnie o to ostatnio. No, trochę ubarwiłam 😉 Zapytali dokładnie, co się ze mną dzieje, co się dzieje z moim blogiem, dlaczego nie piszę, co z moją książką, którą przecież miałam wydać w tym roku, a już się kończy… Tak właśnie zapytali. Ale jak chwilę nad tym podumałam, to myślę sobie, że pytanie powinno właśnie brzmieć „co się ze mną stało?” Piszę to dzień po tym, jak mój blog przestał istnieć, bo zapomniałam opłacić fakturę za domenę. Tydzień po tym, jak wróciłam z przedostatniego wyjazdu służbowego i tydzień przed tym, jak pojadę na ostatni w tym roku. Rok po tym, jak zżymałam się na moim prywatnym koncie na FB na to, że ludzie oceniają swoje życie w perspektywie roku – gorszy, lepszy, niech się skończy, niech się zacznie… A dziś myślę, że moja australijska Magda miała rację, kiedy skomentowała ten post, że niby mnie rozumie, ale dalej będzie sobie wierzyć po swojemu, że nowy będzie lepszy. Jej jest. A mój?…

Mój rok jest naprawdę dobry. Zawodowo wręcz wspaniały.

Tu awansowałam, tam otworzyłam własną firmę, którą od dawna chciałam mieć i która pomaga mi spinać różne ciekawe projekty, jakie robię. I tu sama z siebie zakpiłam, bo nazwałam ją, tę firmę, Fabryka Słowa. I od tamtej pory ANI SŁOWA. Mój ostatni wpis był z krótkich bieszczadzkich wakacji przed ostatecznym odstawieniem Oli do artystycznej szkoły w Nałęczowie, skąd miałam wrócić, cieszyć się większą ilością czasu dla siebie, czasu na pisanie, czasu na nicnierobienie, czasu na życie.

Jak widać, nie cieszę się. Asia, moja optyczka z dzierżoniowskiej Optyki Deka, mówi, że podświadomie robię wszystko, żeby nie wracać szybko do domu. Nie wierzę Asi. W domu co wieczór czeka na mnie przecież uroczysty komitet powitalny założony w przedpokoju przez Roxy i Pompona, moje dwa szarobure dachowce, przed którymi rano uciekam, żeby nie patrzeć w ich smutne ślepka, a wieczorami zdarza się, że zasypiam w salonie, bo takie mam wyrzuty sumienia, że siedzą w domu całymi dniami same (do sypialni nie mają wstępu, bo mój kręgosłup tego nie wytrzymuje 😉 ). Komitet powitalny jest też pożegnalny, kiedy w salonie ląduje walizka, do której się pakuję przed rozlicznymi wyjazdami. Komitet pożegnalny nie lubi walizek. Walizki zostałyby najchętniej osikane ze wszystkich stron i jeszcze w środku. Walizki oznaczają, że opiekun będzie dochodzący, jak moja mama, albo – przy długich wyjazdach – będzie moim siostrzeńcem, który nie jest przecież ani mną, ani Olą. Chociaż całe szczęście, że jest 🙂

Jak widać, nie mam czasu ani na pisanie, ani na nicnierobienie, ani na życie.

Czas dla siebie narzucam sobie siłą, np. na – nomen omen – siłowni, na którą chodzę dwa razy w tygodniu i staram się nie opuszczać. Zresztą boję się Tomka, mojego trenera, którego znam od kilkuletniego łebka, ale uwierzcie mi, że na siłce NaSportowo nie śmiem mu się sprzeciwić 😉 Albo kiedy chodzę na rosyjski do domu przy cmentarzu do żony naszego lokalnego popa. Albo gdy wracam do domu tak zmęczona, że mimo że w głowie coś buczy, że powinnam popracować, zagłuszam to Netflixem albo muzyką i książką, i wtedy nawet zostawiam komitet powitalno-pożegnalny samotny w salonie. I zasypiam oglądając serial albo czytając książkę.

I teraz pewnie pomyślicie, że jestem strasznie nieszczęśliwa. Otóż nie. Mam wspaniałą pracę. Ciekawe życie zawodowe. Otaczam się świetnymi ludźmi. W rozwoju osobistym poczyniłam postępy większe niż przez całe dotychczasowe życie. Widziałam piękne miejsca, o których nie sposób zapomnieć, jak bieszczadzkie połoniny, Moskwa i jej niesamowite metro, czy kijowskie Złote Wrota. Przejechałam tysiące kilometrów za kółkiem mojego ukochanego Saaba. Moja córka uczy się we wspaniałej szkole. A przede mną perspektywa kolejnych ciekawych zawodowych wyzwań i wyjazdów. Pożegnań i powitań.

Czegoś w tym wszystkim jednak brak. W samym, kluczowym środku tej układanki wciąż jest puste miejsce na mały puzzel, który może ją dopełnić.

Bo nie zakończę tego roku, tak jak to sobie wyobraziłam przed rokiem, w towarzystwie przystojnego bruneta gdzieś w górskiej chatce. Ani jeszcze bardziej przystojnego blondyna gdzieś nad ciepłym morzem. Choć nie brakuje mi kolegów ani przyjaciół, i to najlepszych na świecie, jak Ania, która na wieść, że przystojnego bruneta i jeszcze przystojniejszego blondyna znajdę sobie w sylwestra na Netflixie we własnej sypialni, wyciągnie mnie, jak przed rokiem, gdzieś na stok i napoi grzańcem. Brakuje mi jednak tego jednego puzzla. I nie wiedzieć, czemu, te pytania o to, co się ze mną dzieje itd., doprowadziły mnie do takiej konkluzji. A właściwie… wiem, czemu. Bo permanentny brak czasu na życie powoduje brak czasu… na życie. Na jego ułożenie sobie. Na podzielenie tych nędznych resztek wolnego czasu z kimś, z kim jest szansa, że mogłabym je pomnożyć.

Magda, zmądrzałam. Ten rok jest wspaniały, ale czegoś w nim ewidentnie brak.

W przyszłym, na 45. urodziny, na pewno dostanę w prezencie ten brakujący puzzel. I tego będę się trzymać. A tymczasem, moi drodzy czytelnicy, jeśli ktoś z Was jeszcze po tak długiej przerwie mnie czyta… pierwsze przed-noworoczne postanowienie: co najmniej jeden wpis na tydzień. Przecież mam tak wiele ciekawych rzeczy do o-powiedzenia 🙂

PS A co z moją książką? Wysłałam do wielu wydawnictw. Milczą. Tak więc prawdopodobnie jestem grafomanką i powinnam bardziej popracować nad swoim pisaniem, jeśli chcę spełnić to marzenie, zanim umrę 😉 A że zostało mi na to mniej niż do tej pory przeżyłam, bo wg tegorocznych badań GUS-u kobiety w Polsce żyją średnio 81,9 lat, to trzeba spiąć poślady i zabrać się do roboty! Samo się nie napisze 😀

WIELKA POLAKIZACJA

Pamiętacie, jak rok temu świętowałam swoje urodziny w USA (bo los tak zrządził, że przyszłam na świat 4 lipca) i chciałam się napawać amerykańskością Independence Day, a trafiłam na festyn z foodtruckami z wizerunkiem Krakowa i kiełbasą oraz gołąbkami, do złudzenia przypominający polskie festyny? 😉 Dzisiaj przeżyłam coś podobnego, tyle że w Polsce. Co więcej – jest to tendencja, która się rozrasta i obawiam się, że jest nie do zatrzymania. Już nie możesz pojechać nigdzie, żeby nie dopadło Cię „wszędzie”. Wszędzie jest to samo. Bałtyk, Mazury, Bieszczady, Tatry, Karkonosze, Lubuskie… Budy, budki i budeczki, foodtrucki pełne tego samego. Wszędzie. Oto na naszych oczach rozgrywa się Wielka Polakizacja wypoczynku.

Kiedyś jak chciałeś zjeść oscypek, musiałeś jechać w Tatry i kupić go u górala. Jak chciałeś zjeść świeżego dorsza, jechałeś nad Bałtyk, a jak sielawę – na Mazury. Żeby przywieźć sobie pamiątkę z bursztynem, wybierałeś wybrzeże, żeby wrócić do domu z ciupagą, góralskim kapeluszem czy wizerunkiem owieczki, kierowałeś się do Zakopanego, w ogóle – żeby przywieźć sobie oryginalną pamiątkę, musiałeś pojechać w miejsce, w którym lokalni rękodzielnicy je wytarzają. Dzisiaj – możesz pojechać gdziekolwiek. I tak 90% tego, co nazywasz pamiątkami, przyjeżdża w to „gdziekolwiek” z Chin, zamawiane masowo.

Jeszcze 15 lat temu, jak się wyjeżdżało na Mazury, to wyjeżdżało się „w dzicz”. Buda z najlepszą smażoną sielawą ever stała na środku szarego placu, a Ty jedząc tam tę sielawę czułeś się jak w restauracji z czterema gwiazdkami Michelina. Dlaczego? Dlatego że nigdzie indziej na świecie nie miałeś szansy zjeść tak genialnej sielawy ze świeżego połowu i nieważne, że podawali Ci ją na tekturowej tacce. Jeszcze 15 lat temu nad Bałtykiem były miejscowości, jak Grzybowo (dziś już nie jest), do których jechało się po prostu wypocząć. Żadnych „przeszkadzaczy”, żadnych deptaków z budkami, goframi (no, dobra, gofry to mogę wybaczyć :D), żadnych „atrakcji”, które już kilka lat później wyprowadzały moje kilkuletnie dziecko do szału, a mnie – do rozpaczy. Bieszczady, w których teraz spędzam wakacje, obrosły legendami sprzed kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat jako tereny dziewicze. Aha! Akurat. Dziś na zaporze solińskiej kwitnie taki sam przemysł turystyczny jak w Mikołajkach czy Kołobrzegu.

W tym bajzlu wszelkiego rodzaju „pamiątek” made in China z trudem można wyłapać perełki typu lokalne rękodzieło, choć dzięki Bogu jeszcze są 🙂 Cóż z tego, skoro gubią się w gąszczu pluszowych Minionków, wstrętnych magnesów na lodówkę, okropnych glinianych ozdób czy rzeczy „nie-stąd”, jak oscypki, statki, muszle, góralskie kapelusze, a nawet… swojski kebab! A jak! Oto, proszę Państwa, Wielka Polakizacja. Bo my, Polacy, uważamy, że wakacje to takie właśnie deptaki z budkami, między którymi się łazi nic nie kupując, ale za to wszędzie czując się, jak u siebie. Wszystko ma być dostępne wszędzie, żebyś dziś znad morza mógł sobie przywieźć góralski kapelusz, a z Bieszczad – nadbałtycki statek. A, i pstrągi! One są, słuchajcie, zawsze LOKALNE! W Bieszczadach jest bieszczadzki, w Ojcowie – ojcowski, a nad Bałtykiem – normalny, że pstrąg po prostu. Chociaż pstrąg to pstrąg i jak woda dobra, to i ryba dobra będzie.

Smutne to, że już nie ma miejsca w tym kraju, w które można pojechać odpocząć i przywieść coś naprawdę oryginalnego. No, chyba że się uda przetransportować naleśnik-gigant z Chaty Wędrowca w Wetlinie. Ale tylko patrzeć jak w Mielnie czy Mikołajkach pojawi się jego podróba… 🙁

PS Całe szczęście, że same Tatry, Mazury, Bieszczady, Bałtyk wciąż jeszcze zachowują swój charakter, chociaż… bardzo się staramy to zepsuć. Ale póki na Połoninie Wetlińskiej będzie istnieć schronisko PTTK Chatka Puchatka, gdzie śpi się we wspólnej sali we własnych śpiworach, gdzie nie ma wody ani prądu – jest nadzieja, że przynajmniej część z nas tej Wielkiej Polakizacji nie ulegnie.

 

CHILLOUT DAY, CZYLI GDY WSZYSTKO WYPROWADZA CIĘ Z RÓWNOWAGI

Macie takie dni, kiedy wszystko, co się dzieje, jakby próbowało Was wyprowadzić z równowagi? Pewnie często. Ale czy zdarzają Wam się one na wakacjach? Ja właśnie jestem w Bieszczadach i kończy się taki właśnie dzień. A ja się cieszę, że taki był, bo nie dość, że wyszłam z tej próby zwycięsko, to jeszcze mam o czym napisać! 😉

Wymagająca caryca

Wczoraj dałyśmy sobie w kość. Połonina Caryńska stroma nie jest tylko na samym szczycie. Podejścia na nią były momentami tak strome, że bez trzymania się umieszczonych na trasie poręczy trudno było je, w coraz większym zmęczeniu, pokonać. Fakt, że niesamowity widok z góry zrekompensował wszystkie trudy wędrówki, ale następnego dnia, czyli dzisiaj, zarządziłyśmy po tym blisko 15-kilometrowym marszu chillout-day. Cel: Solina. Zapora i jezioro.

Jajka i oszczędność emerytów

Wstałyśmy niespiesznie. Przemiła pani babcia, której imienia nie pamiętam, ale rozumiemy się doskonale, bo jest emerytowaną polonistką, zaoferowała na śniadanie swojskie jajka. Gdy czekałyśmy, aż się ugotują, a trwało to jakoś dziwnie dłużej niż gdy ja sama zwykle gotuję w domu jajka i już zaczynałam przestępować z nogi na nogę, opowiedziała mi, jak to bieszczadzka wieś wyglądała kiedyś, a jak dzisiaj.

– Ja jeszcze parę lat temu krowę miałam – opowiada. – Wszyscy się pytali „a po co ci krowa”. A ja „a co, a krowa to wstyd?” Jak doiłam, to wszyscy sąsiedzi naokoło mleko mieli, bo nie sprzedawałam, a wypić wszystkiego się nie dało. A co swoje, to swoje. Ale już krowy nie mam. A te jajka kupne to jak ciasto zrobisz, to nawet jak żółtka żółte, to ciasto białe będzie. A jak ze swoich, to nawet i nie za żółte żółtka, a ciasto będzie żółte. Przeciery pomidorowe to sami robimy. W Thermomixie. Ja do niedawna to ciasto na pierogi sama robiłam. Ale mi mówili – „weź w Thermomixie”. I teraz już inaczej nie robię. Jaka to oszczędność czasu! Wie pani, kto najwięcej ich kupuje. Emeryci. Bo to oszczędne jak nie wiem. A co swoje, to swoje. A mięso z indyka? Jak to ze sklepu to naciśniesz i się sieczka robi. A to nasze – prawdziwe mięso. Ale już jest coraz lepiej, coraz lepiej. Trochę te restrykcje unijne robią dobrego.

– Dziękuję – powiedziałam, gdy udało mi się dojść do słowa, a w moich rękach wylądował talerz z ugotowanymi na twardo jajkami. I poszłam do siebie. Znaczy na górę.

Jak gadać z nawigacją

Poranna kawa na tarasie wśród drzew smakuje chyba najlepiej na świecie. No, może oprócz porannej kawy we włoskiej kawiarni 😉 Zjadłyśmy śniadanie, spakowałyśmy przyciężki tym razem plecak (bo książki, ebooki, owoce itd.). W końcu ma być chillout nad jeziorem. Ale najpierw zwiedzanie zapory wodnej. Wpisałam w nawigację „Jezioro Solińskie”. Nigdy tak nie róbcie! Andrzej, czy jakkolwiek nazywacie swoją nawigację, musi mieć precyzyjną informację. Jak jedziecie na tamę, wpiszcie „zapora wodna na Solinie”. Inaczej, tak jak mnie postanowi Was zaprowadzić polnymi drogami, na których mój Saab z niskim zawieszeniem czuł się jak łódka na mieliźnie, prosto do jeziora. Tak myślę, że to w tym kierunku zmierzało, ale postanowiłam nie przekonywać się na własnej skórze i przy najbliższej okazji zawróciłam, dyskutując z Andrzejem, żeby się ogarnął i precyzując moje oczekiwania. Jak każdy facet – musi mieć czarno na białym i konkret, a nie coś tak bliżej nie określonego, jak Jezioro Solińskie 🙂

Przereklamowana zapora

Wreszcie docieramy do Soliny w okolice zapory. Nie sposób się pomylić, bo co krok jest parking „zapora” – płatny, niestrzeżony. A w uliczce w prawo zarysowują się nieśmiało budki prowadzącego do zapory deptaka, na którym tracę poczucie czasu i miejsca, nie wiedząc, czy znalazłam się nagle nad Bałtykiem, w Zakopanem czy gdzie na Mazurach. Ale o tym w kolejnym wpisie. Deptak ten powiódł nas dokładnie na zaporę, która okazała się niczym innym, jak zwykłą zaporą wodną, tyle że dość dużą. Na tyle, żeby wytworzył się wokół niej cały przemysł pseudoturystyczny, włącznie z wesołym miasteczkiem, „Bramą Bieszczad”, w której można się wyfocić na tle jeziora i widokami, które ciekawsze okazały się po stronie elektrowni niż samego jeziora. Jeśli coś w Bieszczadach jest przereklamowane, to właśnie zapora na Jeziorze Solińskim, a ściślej – zapora, dzięki której powstało samo jezioro. Tymczasem to właśnie zapora dominuje na większości pamiątek, jakie możesz sobie przywieźć z Soliny.

Nowy wymiar chilloutu

Drugie podejście. Znacznie ciekawszy od Soliny jest pobliski Polańczyk, położony dokładnie po drugiej stronie jeziora, z widokiem na tamę, ale trzeba przyznać, że dość przyjemnym. Tam, na cyplu wysuniętym w głąb jeziora, rozkwitł mały przemysł turystyczny, ale w porównaniu z tym na zaporze – prawie niedostrzegalny. Nad samym jeziorem – ławki, drzewa, trawa, a nawet trzcinowe parasole, udające południowe kurorty, pod którymi możesz zalec na leżaku z drinkiem i/lub książką. Niestety, spędziłyśmy tam całe pół godziny, właściwie tylko na research, jak to wszystko wygląda, bo wjeżdżając na cypel tak się zapatrzyłam na to przeurocze miejsce (a Saaba znosi lekko na prawo – nie, nie, nie z powodów politycznych właścicielki), że wjechałam na krawężnik i po zawodach. Złapałam gumę i już tylko myślałam o tym, gdzie by tu w pobliżu znaleźć wulkanizatora.

Przemili panowie, których spotkałam na parkingu, gdzie cudem udało mi się zjechać, wymienili zdechłe koło na zapasówkę – nieużywaną, ale też od dawna nie pompowaną i tak pobujałyśmy się pomalutku do Uherców Mineralnych (jestem absolutnie zakochana w tej nazwie!).

Bieszczadzka gościnność

Tam pan wulkanizator bardzo się zatroskał, że my tak same, we dwie i że te walizki (tak, wozimy ze sobą cały czas dodatkowe walizki mojego dziecka do szkoły, w której zamieszka na najbliższe cztery lata), że wakacje, a tu jeszcze guma i czy ja sama to koło zmieniałam. Nie, nie sama, poprosiłam panów na parkingu. No właśnie, bo panie tak same, bez nikogo. „Bez nikogo” – czyt. bez faceta. No bez. Tak jakoś wyszło.

Po półgodzinie oczekiwania, bo pan wulkanizator miał pełne ręce roboty i byłyśmy trzecie w kolejce, zjedzeniu kolejnej porcji kabanosów, które miałam w plecaku, bo pora obiadowa minęła już dawno, a jakoś jeść z tego wszystkiego się nie chciało, pan wulkanizator nie tylko wymienił oponę, ale jeszcze dopompował pozostałe, włącznie z zapasówką, poprzekładał je, żeby było bezpiecznie (na nową niestety trzeba by było poczekać parę dni), spakował sprzęty, załadował z powrotem walizki i skasował mnie za to tyle co kot napłakał. Potem 9191796145 razy życzył udanych wakacji i szerokiej drogi.

Na koniec musi być puenta, bo co Wy wyniesiecie z tych niczym niepołączonych skrawków? Miał być dzisiaj chillout-day. Jak widać, wszystko składało się na to, żeby nie był. A jednak. Pamiętając o tym, że przecież jestem na wakacjach, ani razu nie dałam się wyprowadzić z równowagi. Nawet jak Andrzej nas wiódł prosto do jeziora, a Saab szorował podwoziem o ziemię. Nawet jak na deptaku w Solinie poczułam się jak w najbardziej obleganej dziurze nad Bałtykiem. Nawet jak sama zapora okazała się przereklamowa i jedyne, co było tam fajne, to możliwość zjedzenia gofra z cukrem pudrem 😉 Nawet jak z własnej głupoty złapałam gumę. Jestem pewna, że gdybym choć na chwilę złapała nerwa, dzień byłby całkiem do dupy, a pan wulkanizator nie tylko by mi niewiele pomógł, ale i skasował jak za zboże. Tymczasem ja stojąc u niego pod warsztatem wcinałam sobie w błogim spokoju kabanosa serfując po Facebooku i Instagramie. Czyli chill-out 😉

MÓJ KONIEC ŚWIATA

Gdyby przyszedł armagedon, co chcielibyście jeszcze w tych ostatnich chwilach zrobić? Jak zakończyć swoją ziemską drogę? Kogo chcielibyście mieć tuż obok? Z kim chcielibyście się trzymać za rękę? Co chcielibyście wtedy robić? Wiem, że większość z nas nawet bez armagedonu nie może wybrać tej ostatniej drogi. Ale gdybyście mogli? To jak by wyglądały Wasze ostatnie chwile na Ziemi?

Kiedy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, zaczytywałam się (jak przystało na prawdziwą obywatelkę kraju komunistów) w literaturze wojenno-obozowej. Nawet gdy rodzice już gasili światło, ja z latarką pod kołdrą nadal czytałam o okrucieństwie okupanta (a jak!) i o tym, jak nawet w czasach zagłady zwyciężało dobro i to, co najważniejsze – miłość. Wśród wielu życiowych rozmów w stylu „co by było, gdyby…” zawsze wiedziałam, co by było. Najlepiej, oczywiście, wiedziałam, co by było, gdybym wygrała w totolotka 😀 Ale jednego „gdyby” nigdy nie rozpatrywałam w kategoriach „wiem, co by było”, tylko „gdyby, to chciałabym, żeby…” To moje ostatnie chwile, gdyby Ziemię dopadł armagedon.

Miało się to już wydarzyć wiecie, ile razy 😉 I choć się nie wydarzyło, to ja zawsze wiedziałam, jak chciałabym spędzić te ostatnie chwile i z kim. Wiedziałam, bo wiem, że nie ma ważniejszej rzeczy, jaka się nam przydarza na Ziemi, niż…

MIŁOŚĆ

I możecie mi tu opowiadać o tym, że tak, tak, ale miłość to nie wszystko, tak, tak, ale inaczej się kocha, gdy się nie ma problemów, tak, tak, ale inaczej się kocha, gdy wszyscy zdrowi, tak, tak, ale przecież mamy dzieci, które kochamy i które kochają nas.

Ja Wam na to odpowiem: nie, nie – miłość to JEST wszystko, nie, nie – kocha się zawsze tak samo, mimo problemów i nawet w chorobie, nie, nie – nie macie racji, bo inna jest miłość do dzieci, a inna jest ta miłość, której każdy z nas (przyznaje się do tego czy nie) pragnie i szuka w swoim życiu (szczęściarze ci, którzy znaleźli!).

Gdyby nadszedł koniec świata, gdybym była w ogniu wojny, gdybym jechała samochodem, który ulegnie wypadkowi, i były to ostatnie sekundy mojego życia, gdybym umierała w hospicjum na raka, gdybym dowiedziała się właśnie, że niewiele mi dni na tej Ziemi zostało, chciałabym, żeby obok mnie był ktoś, z kim łączy mnie

MIŁOŚĆ.

Wierzę, że na dotychczasowej ziemskiej drodze zapracowałam sobie na przyjaźń i serdeczne gesty wielu ludzi. Przynajmniej staram się na nie zapracować 🙂 Ale – wybaczcie mi – Drodzy – to nie z Wami chciałabym być w tych ostatnich chwilach (choć byłoby pięknie móc myśleć, że mogłabym). W tych ostatnich chwilach chciałabym być z kimś, z kim najzwyczajniej w świecie łączy mnie uczucie, które jest w życiu najważniejsze. Z kimś, kto jest najważniejszy dla mnie i dla kogo najważniejsza jestem ja. Ci, którzy mnie znają, zapytają pewnie, co z córką, bo wiedzą, że to ona jest dla mnie najważniejsza. Jest i będzie. Bardzo ważna. Jedna z najważniejszych. Ale… ja też kiedyś byłam najważniejsza dla rodziców. A potem zaczęłam własne życie, więc… 🙂

MIŁOŚĆ

To powinno być pierwsze i ostatnie uczucie, jakie pamiętamy z Ziemi. Pierwsza – ta matczyna, rodzicielska, nieogarniona, ucząca się, wszechogarniająca i pełna zdziwienia, że można tak kogoś kochać. I ostatnia – ta między dorosłymi ludźmi, którzy mimo wielu przeszkód i przeciwności, odnaleźli się w czasoprzestrzeni przepełnionej milionami innych ludzi tylko dlatego, że byli sobie przeznaczeni. Czy to nie jest piękne? Najpiękniejsze! Tak właśnie chciałabym, żeby wyglądał mój koniec świata. Nawet gdyby to uczucie mogło trwać tylko w tej ostatniej chwili… I żeby chciało się wtedy krzyczeć: „Chwilo, trwaj! Jesteś tak piękna”.

BYĆ JAK RYAN GOSSLING…

 

Stoję sobie dziś na balkonie, miziam moją kotkę, która prawdopodobnie oddałaby za mnie swoje małe kocie życie, patrzę i widzę… Ryana Gosslinga. Trochę jakby większy niż oryginał, może bardziej przytyty (ale tylko trochę), ale jednak! Obok stoi moja córka z naszym kocurem, który nie oddałby swojego trochę większego niż kotki życia ani za moją córkę, ani za mnie, ani nawet za swoją kocią siostrę. Bo głupi jest. Taki trochę niepełnosprawny umysłowo kot 😉

Stoimy sobie tak we czwórkę (bo w tyle właśnie stworzeń zamieszkujemy nasze mieszkanie w Rynku) i patrzymy na tego Ryana Gosslinga (moja córka, która jest czepialska co do szczegółów i ma lepszy wzrok niż ja, też potwierdza podobieństwo) i widzimy ojca rodziny prowadzącego pusty wózek, z jednym dzieckiem na ręku, z drugim biegnącym przed wózkiem i z żoną spacerującą u boku. Nie jakąś hollywoodzką pięknością. Taką zwykłą żoną, niespecjalnej urody. Taką, jak nas wiele na świecie. I widzimy jego – takiego zwyczajnego, niezbyt dobrze ubranego. Takiego po prostu… człowieka. Tylko wyglądającego jak Ryan Gossling.

I tak, po tym, co widziałam, siedzę sobie pół wieczoru i myślę.

Myślę o tym, co decyduje. Co decyduje o tym, że jesteś tym, kim jesteś.

Że jesteś w tym miejscu, w którym jesteś. Że wyglądasz jak Ryan Gossling, ale nie jesteś nim. Jesteś – jak to było w „Bracie, gdzie jesteś” z Georgem Clooney’em u braci Cohen pater familias. Ojcem rodziny. Nie celebrytą. Nie hollywoodzkim gwiazdorem, na widok którego ślinią się nie tylko nastolatki, ale i czterdziestolatki. Co o tym decyduje? Kraj, pochodzenie, Twój talent? A może przedziwne zbiegi okoliczności? A może napotkane na Twojej drodze życiowej osoby? A może boski plan albo czyste zrządzenie losu? Czy jesteś jak Kubuś Fatalista, według którego wszystko, co nam sądzone, zostało wcześniej zapisane i zaplanowane? A może jesteś jak to piórko przyklejone do buta Forresta Gumpa, dla którego życie jest jak pudełko czekoladek, w którym nigdy nie wiesz, co Ci się trafi? A może wręcz przeciwnie – to Ty sam kształtujesz swój los?…

Tyle jest teorii na ten temat… Sama po trochu forsowałam niemal każdą z nich. Ale dzisiaj – z tym polskim, lokalnym, rynkowym Ryanem Gosslingiem z tym wózkiem, dwójką dzieci i przeciętnej urody żoną u boku przed oczami – zaczynam myśleć, że właściwie to one wszystkie są po trochu prawdziwe. Że naszym życiem rządzi po trochu wszystko. I to, w jakich rodzinach się wychowaliśmy. I jakie geny dostaliśmy. I czy jakaś siła wyższa (w cokolwiek wierzymy) zapisała nam z góry jakąś ziemską historię. I ślepy los. I ludzie, których spotykamy na drodze. I wreszcie

to, jak sami kierujemy własnym życiem. To, co się z nim dzieje, najwyraźniej musi być wypadkową tych wszystkich sił. I dopiero jak w ten sposób o tym myślę, widzę sens tego wszystkiego, co na przykład dzieje się z moim życiem.

Bo można być JAKIMŚ, ale jednocześnie być nijakim. Można być KIMŚ (każdy z nas kimś jest), ale jednocześnie być nikim. Można  wyglądać kropka w kropkę jak Ryan Gossling, ale nim nie być. Można urodzić się w kraju, do którego się zupełnie nie pasuje. Mieć rasę, która nam nie odpowiada. Być kobietą w ciele mężczyzny i odwrotnie. Być gejem, lesbijką albo zwykłym outsiderem czy człowiekiem chorobliwie nieśmiałym i aspołecznym. Można nie robić nic i poddawać się temu, co przyniesie los. A można wziąć swój los we własne ręce i coś ze swoim życiem zrobić. I czy to wszystko wzajemnie się wyklucza? Absolutnie nie! Wręcz przeciwnie – jestem pewna, że wszystko to się nawzajem uzupełnia, tworząc NASZE ŻYCIE.

Mam jeszcze parę ciekawych (chyba) przemyśleń na ten temat, ale tymczasem… zostawię Was z tymi. Ciekawa jestem, co sami o tym myślicie 🙂 Podzielcie się koniecznie!

MÓJ PLAN EMERYTALNY

Na starość zamieszkam gdzieś w jakimś ciepłym kraju, np. śródziemnomorskim, blisko morza, którego brzegiem będę co rano biegać, potem popijać kawę na słonecznym tarasie, za dnia pisać książki, a co wieczór delektować się lokalnym winem i zajadać ciabattą maczaną w oliwie z oliwek i zagryzaną caprese ze świeżutkimi pomidorami. Taki był mój emerytalny plan. I wszystko na ten temat miałam już poukładane w głowie dawno temu. Aż pewnego dnia…

Okazało się, że mój organizm ma na ten temat trochę inne zdanie 😉

  • żołądek lepiej ma się bez kawy, więc musiałam ją ograniczyć,
  • cały układ trawienny sprawniej funkcjonuje bez glutenu, więc z menu zniknęło pszenne i żytnie pieczywo,
  • moja skóra odżyła, odkąd w poszukiwaniu źródeł różnych problemów, przestałam ją żywić nabiałem.

Ja zaś sama w kwietniu tego roku zobaczyłam Nałęczów. I to była miłość od pierwszego wejrzenia. Niewiele jest miejsc na świecie, w których się zjawiasz na chwilę i czujesz, jakbyś do nich po prostu należał, tylko okrutny los czy też jakaś dobra wróżka w ostrej menopauzie rzuciła Cię zupełnie gdzie indziej. Gdzie też jest fajnie, ale odkąd znasz to miejsce, często widzisz się właśnie tam.

Siedzę teraz w najprzyjemniejszych okolicznościach przyrody, w przepięknym ogrodzie Willi Ewelina (pozdrawiam moją szefową), gdzie – jak głosi pamiątkowa tablica na osnutym bluszczem murze – w latach 1900-1910 żył i tworzył Bolesław Prus. Oprócz niego, w Nałęczowie bywali i tworzyli także Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Witkacy, Zofia Nałkowska, Ewa Szelburg-Zarembina (na pewno łatwo pisało się tu dla dzieci) czy mój literacki idol czasów licealnych Stanisław Przybyszewski.

Willa Ewelina, w której przez 10 lat mieszkał i tworzył Bolesław Prus. Dziś pensjonat, kawiarnia i restauracja w jednym.

Czyż to nie jest idealne miejsce dla kogoś, kto kocha pisać?! 🙂

Siedzę więc, słucham świergotu ptaków, czytam w Wikipedii (przy okazji – prześlijcie im chociaż dychę, bo chyba nie wyobrażacie sobie dzisiaj świata bez niej?), że Nałęczów to jedyne w Polsce uzdrowisko, które leczy serce. Pomagają tu osobom z chorobą wieńcową, nadciśnieniem czy nerwicą serca, ale też takim nieszczęśnikom jak ja, którzy aktualnie są w trakcie zawodowego maratonu i znajdują się chwilowo w stanie ogólnego wyczerpania psychofizycznego 😂

Co takiego niesamowitego jest w tym miejscu? Zanim powiem Wam, co mówi Wikipedia, opowiem o swoich doświadczeniach. To jedno z tych miejsc, w których jesteś na totalnym chillu, nawet jeśli przyjechałeś z dzieckiem na egzamin do szkoły, który trwa pół dnia, i powinieneś siedzieć w kucki na korytarzu w szkole i do bólu ściskać kciuki 😉 Oprócz parków i lasów, nie widziałam miejsca, w którym byłoby aż tyle drzew i zieleni. Położona na niewysokich wzgórzach miejscowość jest przez to niezwykle malownicza. Wg Wiki w Nałęczowie jest specyficzny „mikroklimat sprzyjający naturalnemu obniżaniu się ciśnienia tętniczego krwi oraz zmniejszeniu dolegliwości serca”. Jest tu przepiękny, 25-hektarowy park zdrojowy, który miałam okazję odwiedzić wczesną wiosną, i w którym – uwaga! – bije Źródło Miłości! ♥️

Park Zdrojowy w Nałęczowie. Kwiecień 2017

Nazwę nadał temu źródełku sam Bolesław Prus, a wiecie z „Lalki”, że o miłości, zwłaszcza tej trudnej, wiedział sporo 😉 Lokalna legenda głosi, że kto napije się wody z tego źródła, natychmiast się zakocha. Ostatnio mi się nie udało, ale dzisiaj – wychylę szklaneczkę na dobrą wróżbę 🙂 Jak będzie za mało, to mogę się w nim nawet i wykąpać. Nago 😂

Wracając jednak do sedna. Odkąd znam to miejsce i odkąd mój misternie układany latami plan emerytalny zaburzają odkrycia różnych nietolerancji trawiennych, rodzi się w mojej głowie nowy plan. Dom wśród drzew przy jednej z pięknych alei z niewielkim ogrodem i wielkim tarasem w miejscu, gdzie co rano będę śmigać na rowerze po okolicznych polach, potem będę piła szklaneczkę Cisowianki lub Nałęczowianki z lokalnych źródeł, zajadać się bezglutenowym pieczywem i świeżymi pomidorami, w ciągu dnia pisać wszystkie książki, których do tamtego czasu nie uda mi się napisać, a wieczorem – chillować przy lampce lubelskiego cydru. Chociaż… żyjąc tu na co dzień i robiąc to, co kocham, czy ja w ogóle będę miała potrzebę się chillować? Cóż, nie dowiem się, dopóki tego nie zrobię. Ale do tego czasu jeszcze mam trochę innych życiowych wyzwań. Czego i Wam, uroczyście wznosząc toast Cisowianką, życzę 🙂

 

PARENTING…

Co dajemy naszym dzieciom? Czy myślimy o tym, czego nam w dzieciństwie brakowało? Czy chcemy, żeby nasze dzieci osiągały to, czego same chcą, czy to, czego nam nie udało się osiągnąć? Czy w ogóle obchodzi nas to, czego chcą nasze dzieci i jakie są nasze dzieci? Nie ma nawet połowy tygodnia, a ja przeżyłam w tym krótkim czasie tyle w spraw związanych z rodzicielstwem (nie tylko moim), że musiałam wpaść tutaj, żeby się tym z Wami podzielić. Wiem, wiem – nie pisałam od maja, ale to m.in. rodzicielstwo mnie tak zaprząta.

Chciałabym móc opowiedzieć Wam o tym, co moim siostrzeńcom zrobili ich rodzice. Może kiedyś… Ale dzisiaj nie jest odpowiedni czas na to. Dość powiedzieć, że trójka moich siostrzeńców od wielu lat wychowuje się właściwie sama. Są honorowi i choć w dzieciństwie korzystali z naszej (mojej i męża albo babcinej) pomocy w naturalny sposób, teraz – w nastoletnim wieku – mają z tym problem. Musi się więc wydarzyć coś, co naprawdę ich przerasta, żeby teraz zwrócili się po pomoc. A zwrócili się. Przykro mi, ale nie napiszę Wam, o co chodzi. Ani nie będę opowiadać o tym, w czym i jak pomagam (na tyle, na ile mogę, potrafię i mam czas). Ale opowiem Wam o refleksji, jaką mam w tym wszystkim na temat roli rodziców w życiu dzieci. Wiecie, że lubię tę tematykę. Nie żebym była jakimś rodzicielskim ideałem, ale ta rola jest dla mnie równie ważna jak inne, które przyszło mi w życiu pełnić. A zawsze staram się wszystko robić na co najmniej 100%.

Ale zanim do tego… chciałabym móc opowiedzieć Wam o rodzicach kilku chłopców, którzy mieli niezły fun z obrażania (a czasem i obrzucania różnymi przedmiotami) mojej córki, czasem jej koleżanek, a niekiedy i kolegów. Początkowo, słysząc te opowieści, wspominałam końskie zaloty moich kolegów z podstawówki (notabene to ten sam budynek, więc podobieństwa tym silniejsze), kiedy widząc mnie przechodzącą koło nich, nazywali mnie pchłą czy wszą i do dziś nie wiem, czy to dlatego, że byłam najmniejsza w klasie, czy dlatego że nauczyciele ciągle mnie sadzali z takim jednym Adrianem (PS Do dziś nie znoszę tego imienia), który miał odstające uszy i rezydujące między tymi uszami wszy, a które ja nieustannie od niego łapałam 😂, czy może faktycznie dlatego, że wzbudzałam w tych nieco starszych kolegach jakieś uczucia 😉

W sumie dziś, z perspektywy trzydziestu paru lat, to zupełnie nieistotne, więc wróćmy do chłopców, którzy mieli fun z obrażania, wyzywania, poniżania i ogólnie – tzw. bullyingu wybranych koleżanek i kolegów ze szkoły, w tym mojej córki. Przyznam Wam szczerze, że początkowo, kiedy o tym słyszałam, myślałam (i mówiłam to na głos): „końskie zaloty”. Chłopcy w wieku 13-15 lat mają sieczkę w głowie, a ich mózgi nie nadążają za tym, co dzieje się z ciałem. Ale wiecie, ile może zdziałać w życiu powtarzalność. Nie bez powodu mówi się, że kropla drąży skałę 🙂 Kropla naprawdę drąży skałę i z niewielkiego wyżłobienia pewnego dnia powstanie strumyk, a potem rwący potok i rozlana szeroko rzeka.

Ta kropla tak drążyła skałę, że w końcu to nie skała nie wytrzymała, ale całe pasmo górskie, w którym wyrosła. To ja – matka – nie wytrzymałam i uznałam, że bez względu na to, czy chłopcy zrozumieją swoją głupotę, czy nie, warto pokazać im, że w życiu, kiedy pojawia się wina, nieuchronnie pojawia się i kara. Uruchomiłam więc spontanicznie całą machinę – dyrekcję, wychowawców, pedagoga i psychologa – i prawdopodobnie wprawiłam tychże chłopców w niezły szok. Prawdopodobnie wczoraj w nocy spali sobie spokojnie, zastanawiając się, komu rozjadą ego następnego dnia. Ja z kolei miałam nadzieję, że tego właśnie dnia to ich ego zostanie rozjechane. Ale… w sukurs młodocianym chamom przyszli ich właśni rodzice. Wydarzyło się więc coś, czego chyba do końca nie zrozumiem.

Mądre rodzicielstwo nie na tym przecież polega, że stoisz murem za dzieckiem bez względu na wszystko, tylko na tym, że pozwalasz mu doświadczać. Dlatego przez trzy lata tłumaczyłam mojemu dziecku, że te incydenty to „końskie zaloty”, „głupi wiek” itp. itd. i że musi… doświadczać. Nagle jednak zrozumiałam, że czas na końskie zaloty i głupi wiek już minął. Że zarówno moja córka, jak i jej koleżanki i koledzy są na tyle dojrzali, żeby prawidłowo oceniać rzeczywistość, odróżniać dobro od zła, wiedzieć, co wolno, a czego nie wolno, mieć pojęcie o tym, kiedy i jak można kogoś skrzywdzić, i potrafić tego unikać.

I wracam do moich siostrzeńców. Ich nikt nie wychował. Nie miał kto. W zasadzie te przemiłe dzieciaki (2/3 już pełnoletnie) wychowały się same. I jestem pełna podziwu. Niestety, „samowychowywanie” powoduje, że pewne normy społeczne są nieznane (ba! wiele z tych norm nie jest znanych). Co więcej, jeśli macie dorastające i dorosłe dzieci, wiecie, że co i rusz potrzebują Waszego wsparcia, rady albo po prostu obecności. Ale moi siostrzeńcy nie mogli ani nie mogą liczyć na żadną z tych rzeczy. Przez to najstarszy z nich przeżywa teraz bodaj najtrudniejsze doświadczenie swojego krótkiego życia, chociaż nie szczędziło mu ono wielu równie trudnych. A jednak.

A teraz przeskoczę znów do tych nieszczęsnych głupkowatych chłopców… Gdzie w tym wszystkim są ich rodzice? Na kogo ich wychowują? Dlaczego obrażanie koleżanek, nazywanie ich kurwami, wyśmiewanie ich urody, tuszy itd., obrzucanie czymkolwiek, co jest pod ręką, dla tych rodziców nie jest niczym dziwnym? Dlaczego ich bronią, zamiast dać im „doświadczać”? Bo skoro godzą się, żeby doświadczali, jak to jest być młodym gnojkiem, to dlaczego nie godzą się, żeby ponosili tego konsekwencje? Taka jest przecież naturalna kolej rzeczy. Jest wina. Jest zadośćuczynienie. Jest zbrodnia. Jest kara. To życie w najczystszej postaci. Dajcie im tego doświadczać, a będzie choć nikła nadzieja, że mimo tego wszystkiego wyrosną na wartościowych ludzi 🙂 Wspierajcie, ale nie zastawiajcie własną piersią. Pomagajcie, ale nie działajcie za nich. Kiedy osiągną sukces, cieszcie się razem z nimi. Kiedy poniosą klęskę, bądźcie obok. Tylko i aż tyle. Dlaczego tak wielu dorosłych tego nie rozumie?

PS Tyle jest blogów parentingowych. Nie takich jak mój, na którym tylko doraźnie podejmuję temat rodzicielstwa – ale naprawdę aktywnych. Zamiast hejtować życie innych w Internecie, idźcie na te strony i rozwijajcie się. Wasze dzieci, kiedy już będziecie starzy, ale i teraz, jeśli będziecie to mądrze prowadzić, podziękują Wam za to wspaniałym, codziennym „kocham Cię” <3 I kochajcie je wzajemnie! I pokazujcie tę miłość 🙂

 

10 FILMÓW, KTÓRE WARTO OBEJRZEĆ W DŁUGI DESZCZOWY WEEKEND (cz. 2)

 

Jedna z najsłynniejszych scen z „American Beauty” Sama Mendesa – sen na jawie głównego bohatera

 

Wczoraj udostępniłam ten artykuł na swoim prywatnym fejsbukowym profilu i zrobiło się ciekawie, bo pojawiły się sugestie wspaniałych filmów, które także warto obejrzeć. Romek podrzucił kilka pozycji „must have”, ale że większość z nich to filmy nowsze, a ja chcę przypomnieć o tych nieco starszych, to zapraszam na koniec – co nieco Wam zdradzę 😉 A tymczasem…

6. Na kryzysy wieku średniego i każdego – „American Beauty” (rok produkcji 1999)

Wyobraźcie sobie zamożną amerykańską rodzinę tak nudną aż się chce wymiotować. Szablonowa żona, pracoholiczka Carolyn (cudowna Annette Bening), szablonowy mąż, pracujący w biurowym boksie, Lester (wspaniały Kevin Spacey), szablonowa, trochę neurotyczna i gigantycznie zakompleksiona nastolatka Jane (Thora Birch) i szablonowe problemy. Żyją w świecie, w którym nie okazuje się emocji i nie ma się uczuć. Pierwsze namiętności wygasły, miłość dawno opuściła ten dom, a jej miejsce zajęły wzajemna niechęć i obłuda. Praca, zawodowy sukces żony, dom, szkoła to wszystko jest ważniejsze niż wzajemne relacje. Ale – jak w zwiastunie – przyjrzyj się bliżej… Gdzieś tam w tej ciszy, nudzie i szablonowości czai się burza, która wywróci świat całej trójki do góry nogami. Wszystko zmienia się, gdy Lesterowi, uważanemu przez żonę i córkę za nieudacznika, wpada w oko uwodzicielska przyjaciółka córki. Co tu dużo mówić – dojrzały mężczyzna po prostu zakochuje się w gówniarze, marzy o niej i śni na jawie. Co więcej, ona też uważa, że Lester „jest kjut” 😉 Wszyscy wiemy, jak silnym impulsem do działania i zmian może być uczucie. Nie inaczej jest w tym przypadku – Lester rzuca pracę i postanawia „zacząć od nowa”. To z kolei pociąga za sobą całą serię wydarzeń, które nieodwracalnie zmienią życie każdego członka tej rodziny.

Obsypany Oscarami film (najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz, najlepsza pierwszoplanowa rola męska dla Kevina Spacey, najlepsze zdjęcia) to obraz symboliczny. Nie przejdziecie wobec niego obojętnie. Każe Wam także zastanowić się nad własnym życiem. Warto!

Zwiastun znajdziecie tutaj (sam w sobie jest wart obejrzenia)

A film TUTAJ

7. Dla miłośników kryminałów – „Podejrzani” (rok produkcji 1996)

Kiedy pokazywałam ten film mojej córce, pytanie „jak to się skończy” padało średnio co 15 minut (moja córka bardzo wciąga się w filmowe emocje) 😉 Prawda jest jednak taka, że oglądając „Podejrzanych” (Oscar za najlepszy scenariusz i drugoplanową rolę męską dla Kevina Spacey – taaak! też kocham tego faceta!), każdy siedzi jak na szpilkach i nikt nie spodziewa się takiego zakończenia, jakie oferują mu scenarzysta i reżyser.

To historia pokazująca próbę rozwikłania pewnej kryminalnej zagadki. Na statku stojącym w porcie w Los Angeles wybucha gaz i ginie 27 osób. Policja przesłuchuje ocalałego poparzonego mężczyznę, który z przerażeniem w oczach twierdzi, że widział Keysera Soze, którego uważa za diabła. Wśród podejrzanych jest niepełnosprawny Verbal Kint (Kevin Spacey), który w zamian za nietykalność zgadza się współpracować z policją i opowiedzieć, jak doszło do wybuchu. Tak zaczyna się historia pełna niesamowitych opowieści, w której nikt nie jest tym, kim się nam początkowo wydaje. Wciągający aż do zatracenia obraz Bryana Singera słynie z najmniej przewidywalnego finału ever. Jeśli nie widzieliście, to obejrzyjcie koniecznie. I bez przewijania! 😉

Tutaj macie trailer

A TUTAJ jest cały film

8. Dla buntowników – „Buntownik z wyboru” (rok produkcji 1997)

W tym filmie aż boli, że czasem nie da się dosłownie przetłumaczyć tytułu. Oryginalny tytuł obrazu według scenariusza Matta Damona i Bena Afflecka (na co dzień przyjaciół i znanych aktorów, którzy też grają główne role) to „Good Will Hunting”. Bohater nazywa się Will Hunting (Matt Damon), ale tytuł zapisany w taki sposób oznacza „polując na dobrą wolę” (good – dobra, will – wola, hunting – polowanie), a film to zmagania Willa z samym sobą, swoim buntem, nagle odkrytym u niego, bandziora z miejskiego getta, geniuszem matematycznym przerastającym nawet umysły profesorskie, pierwszą miłością i strachem przed zmianą dotychczasowego stylu życia. W tym wszystkim pomaga mu cierpiący po stracie żony psycholog Sean Maguire (zdobywca Oscara za tę rolę Robin Williams), któremu z trudem udaje się przebić przez pancerz młodego buntownika. Z czasem między nim a Willem wywiązuje się niesamowita więź, która nakłania młodego mężczyznę do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Świetne role również Damona i Bena Afflecka, który gra jego kumpla z przedmieść. Genialna scena, w której Affleck opowiada Damonowi, jak marzy, że pewnego dnia nie zastanie go w domu… Aktorzy dostali Oscara za scenariusz tego filmu – jednego z tych, do których po prostu się wraca.

Trailer jest tutaj

A cały film TUTAJ

9. Dla tych, którzy wpadli w tarapaty – „Jerry Maguire” (rok produkcji 1996)

Sam film nie dostał Oscara w ważniejszych kategoriach. Statuetkę odebrał za to niesamowity Cuba Gooding Jr. za brawurową rolę młodego futbolisty, który szuka swojego miejsca w świecie sportu, ale przede wszystkim chce, by jego talent zapewnił byt jego rodzinie. W tym próbuje mu pomóc Jerry Maguire (Tom Cruise), menadżer sportowy, który po próbie pokazania kolegom i szefostwu, jak bezduszny tworzą świat, wylatuje z pracy. Z niczym. Ogłasza, że założy agencję według własnych, uczciwych reguł. Ale nikt nie chce do niego dołączyć. Poza Dorothy (Renee Zellweger), młodą, uczuciową sekretarką, samotnie wychowującą uroczego chłopczyka. Oczywiście jest to film o miłości, ale nie takiej tuzinkowej. Wspaniałymi dialogami opowiada o tym, że nawet gdy osiągniesz dno, zawsze możesz się od niego odbić i zmienić swoje życie. No i… co jest rzadkością wśród nas, ludzi – otwarcie mówi, że kasa jest równie ważna jak miłość. Bo pomaga dbać o tych, których kochamy. Słynna scena, w której Gooding Jr. zmusza Cruisea, żeby wrzeszczał do telefonu „Show me the money!” – do oglądania wielokrotnie 😉

Z ciekawostek dodam, że tytułową rolę Cameron Crowe (autor scenariusza i reżyser) napisał z myślą o Tomie Hanksie. Ale para Cruise/Zellweger… Mrrrr!

Zwiastun jest tutaj

A cały film TUTAJ

10. (już? chyba będę to robić częściej) Dla wszystkich – „Forrest Gump” (rok produkcji 1994)

Film o miłości tak wielkiej, że może ona pokonać wszystko. Nawet śmierć. Nawet chęć innego życia. Nawet niepełnosprawność. Miłości matczynej. Miłości mężczyzny do kobiety. I miłości ojcowskiej. I o tym, że każdy z nas jest trochę jak to piórko, które odkleja się od trawy obok buta bohatera w ostatniej scenie – wolny, ale jednocześnie rzucany tam, gdzie los go poniesie. A życie jest jak… pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co ci się trafi 😉 I że głupi ten, co głupio robi 😀 Cytatów z „Forresta” jest od metra, bo to film po prostu wspaniały, wobec którego nie można przejść obojętnie.

Na tle kilkudziesięciu lat amerykańskiej historii toczy się opowieść o człowieku, którego IQ jest tak niskie, że nie powinien chodzić z rówieśnikami do szkoły. Ale jego serce jest tak wielkie i pełne miłości, że potrafi przezwyciężyć każdą przeciwność losu. A ten mu ich nie szczędzi. Opowiedziana z niezwykłym humorem przez reżysera Roberta Zameckisa historia chłopca, który „zawsze jak gdzieś szedł, to biegł” jest również satyrycznym spojrzeniem na historię Stanów Zjednoczonych (sceny takie jak spotkanie drużyny futbolowej z prezydentem Kennedym czy kiedy mały Forrest uczy tańczyć samego Elvisa Presley’a – bezcenne!).

Oscar dla najlepszego filmu, Oscar za reżyserię, scenariusz, montaż i efekty specjalne (!), Oscar dla Toma Hanksa za genialną rolę główną – absolutnie zasłużone!

Trailerek zobaczcie poniżej

Cały film jest TUTAJ

No i cóż… to by było na tyle. Tak mi się spodobało, że jeszcze powrócę z takimi filmowymi podpowiedziami. W końcu kino ma już 122 lata, więc trochę dzieł powstało 🙂

I na koniec obiecany aneks – od kolegów z FB. Romek poleca także: „Wielkie piękno”, „Młodość”, „Konesera” i „Krupiera”. A Marcin – oprócz ujętego tutaj „American Beauty”, także „Helikopter w ogniu”. Ja bym dodała jeszcze 917297126495695487 filmów, więc na razie się powstrzymam i… do następnego filmowego seansu! 🙂

10 FILMÓW, KTÓRE WARTO OBEJRZEĆ W DESZCZOWY DŁUGI WEEKEND (cz. 1)

Tak, tak… Ten na zdjęciu powyżej to młody Leonardo DiCaprio – w roli, za którą do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego nie dostał Oscara. Zainteresowani?

 

Ta pogoda jest wspaniała! Wystarczy tylko zmienić perspektywę 🙂 Dziś od rana męczyli mnie w pracy, żebym podsunęła jakieś dobre filmy. Może nie wszyscy wiecie, że z wykształcenia tylko oficjalnie jestem polonistką. Tak naprawdę ostatnie lata moich studiów i magisterka kręciły się wokół krytyki filmowej. No i od wieków jestem kinomaniaczką 🙂 Prośba o podsunięcie dobrych filmów podsunęła mi temat na dzisiejszy artykuł. Bo skoro wielu z nas przyjdzie spędzić ten weekend w domu, to znajdźmy najlepsze towarzystwo. Filmowe 😀 I uwaga – będą to filmy stare, niektóre nawet starsze niż ja. Bo z nowymi większość z Was jest na bieżąco. A o starych boskich filmach często nawet nie wiecie. No to Wam powiem 🙂

1. Na wesoło, czyli „Lepiej być nie może” (rok produkcji 1997)

Dwie Oscarowe role – Jacka Nicholsona i Helen Hunt – w genialnej, mądrej, pełnej niezapomnianych postaci komedii Jamesa L. Brooksa. Obok nich równie wspaniali Greg Kinnear i boski, jak zawsze, Cuba Gooding Jr. On – Melvin, introwertyczny autor bestsellerowych powieści dla kobiet z tzw. zespołem obsesyjno-kompulsyjnym, zwanym także nerwicą natręctw, który nie pozwala mu nawet następować na linie na chodniku. Totalnie nieprzystosowany społecznie gbur, cham i… napisałabym nawet gorzej (też na „ch”) 😉 Ona – Carol, mieszkająca z matką i bardzo chorym na astmę synem samotna kobieta, na co dzień pracująca jako kelnerka w restauracji, w której On codziennie jada śniadanie. Plastikowymi sztućcami, które sam przynosi 😀 Każdy człowiek schodzi Melvinowi z drogi, bo albo jest przez niego obrażany, albo nie może z nim wytrzymać. Tylko Carol jest w stanie „normalnie” z nim rozmawiać. Z powodu swojej nerwicy Melvin przywiązuje się do tego, co znane i powtarzalne. Kiedy więc Carol musi z powodu choroby syna zrezygnować z pracy, Melvin uruchamia najlepszego lekarza – żeby tylko kobieta wróciła do pracy i go obsłużyła. W międzyczasie sąsiad Melvina, Simon, utalentowany malarz, zostaje napadnięty w swoim domu i ciężko pobity. Jest gejem, więc uprzedzony do wszystkich pisarz jest uprzedzony do niego podwójnie. W dodatku pies Simona obsikuje klatkę schodową, za co Melvin pewnego dnia zrzuca zwierzaka do zsypu. Przyjemniaczek, nie? 🙂 Po incydencie z napadem menadżer Simona zmusza Melvina do zaopiekowania się psem sąsiada. I tu zaczyna się najlepsza część tej niesamowitej, wyjątkowo pięknej, pozytywnej historii ludzkich emocji, wzajemnych interakcji, uczuć i słabości. Jeśli nie widzieliście, to nawet się nie zastanawiajcie! Zapewniam, że to dwie godziny najlepszego kina i jednocześnie najlepszej rozrywki.

Tutaj macie zwiastun:

A film w dobrej jakości (pamiętajcie tylko, że powstał w 1997 roku) możecie obejrzeć TUTAJ.

2. Na smutno, czyli „Czułe słówka” (rok produkcji 1983)

Ups, znów będzie film Jamesa L. Brooksa (ale mało kto tak jak ten gość potrafi zagrać na naszych emocjach). „Czułe słówka” to Oscarowa adaptacja powieści Larry’ego MacMurtry’ego (chętnym mogę pożyczyć książkę) z kolejnymi niesamowitymi rolami. Oscary za najlepszy film, najlepszą reżyserię, najlepszy scenariusz, najlepszą rolę aktorki pierwszoplanowej (Shirley MacLane), najlepszą rolę aktora drugoplanowego (Jack Nicholson – no, cóż, Brooks go lubi). Matka (Shirley MacLane) i córka (Debra Winger) nie znoszą się. To właśnie dlatego Emma, córka, wcześnie wychodzi za mąż. Chce wyrwać się z domu. Trafia na mężczyznę, którego Aurora, matka, nie akceptuje. Zresztą jak większości wyborów Emmy. Ich relacje aż kipią od negatywnych emocji, złośliwości Aurory i niesamowitego wręcz w tym wszystkim spokoju Emmy. Ten film to niesamowicie wciągająca i wzruszająca historia trudnej miłości… matki i córki, która w pewnym momencie swojego życia dowiaduje się, że ma nieuleczalną chorobę nowotworową, a potem jeszcze – że mąż ją zdradza, jednak postanawia być dzielniejsza od wszystkich. W tle toczy się druga historia – budząca się dojrzała miłość Aurory i jej zwariowanego sąsiada, byłego astronauty, kobieciarza i bonvivanta Garreta (Nicholson).

Ten film po prostu trzeba zobaczyć. Ale uwaga – nie ma takiego człowieka, który by nie potrzebował chociaż własnego rękawa do otarcia łez w scenie rozmowy Emmy w szpitalu z jej dziećmi.

PS Mamy tu polski akcent – piękne zdjęcia Andrzeja Bartkowiaka.

Zwiastun możecie obejrzeć tutaj:

https://www.youtube.com/watch?v=gmZneIDTrwI

A na cały film zapraszam TUTAJ (pamiętajcie, 1983 rok)

3. Krwawo, ale z humorem, czyli „Pulp Fiction” (rok produkcji 1994)

Filmy Quentina Tarantino trzeba lubić, ale okazuje się, że większość lubi (nawet jeśli nie odczytuje wielu intertekstualnych cytatów). Niesamowitość i wyjątkowość tego reżysera bierze się stąd, że – o czym pewnie mało kto dziś pamięta – ten kinomaniak (mamy coś wspólnego!) swojego fachu uczył się… pracując przez pięć lat w wypożyczalni kaset video (pamięta ktoś jeszcze taki przeżytek?). Żeby rzetelnie informować klientów o tym, co im poleca, oglądał wszystko, jak leci. I tak właśnie stworzył swój – tak inny od wszystkich – warsztat. Właściwie mało jest jego filmów, których bym nie kochała, bo jak można nie kochać „Django” (jednego z najnowszych) czy „Wściekłych psów” (pierwszego filmu Tarantino)? Ale „Pulp Fiction” to jest dla mnie w ogóle jeden z filmów wszech czasów. Zamknięta w konwencji kina gangsterskiego, z genialną obsadą aktorską (wielki come back Johna Travolty w roli Vincenta) historia dwóch płatnych morderców Vincenta i Julesa (wspaniały Samuel L. Jackson), którzy działają trochę tak jak team policyjny, wymierzając na zlecenie gangsterów „sprawiedliwość” z wersetami Biblii na ustach. W patchworkowej kompozycji filmu pojawiają się też niemal równoważne wątki żony gangstera (niezapomniana Uma Thurman) i pary okradającej klientów restauracji (Tim Roth i Amanda Plummer). A wszystkie przeplatają się wzajemnie i łączą, co zresztą uwielbiamy u Tarantino. Złota Palma w Cannes mówi sama za siebie.

Trailerek tutaj:

A film znajdziecie TUTAJ (uwaga, dłuuugi jest – jak zwykle u Tarantino). Aha – niesamowitych ról jest tu znacznie więcej: Harvey Keitel, Bruce Willis, Christopher Walken czy sam reżyser! Naprawdę warto!

4. Bajka dla dorosłych, czyli „Przyczajony tygrys, ukryty smok” (rok produkcji 2000)

Tak, tak… Chińczycy też potrafią robić filmy, i to jak! Ale tylko jeśli mieszkają w USA 😉 Przynajmniej na razie. Sceny walki z tego filmu (choć widziane już wcześniej np. w Matrixie, bo i choreograf ten sam) wyznaczyły trendy na kolejne lata, które dziś możemy już oglądać powszechnie, np. w serialach takich jak „Marco Polo” (dostępny na Netflix.pl). A sam nagrodzony Oscarem w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny obraz Anga Lee (obejrzyjcie też koniecznie jego „Tajemnicę Brokeback Mountain” o miłości gejowskiej w trudnym świecie kowbojów czy „Rozważną i romantyczną”, adaptację powieści Jane Austen) to w rzeczywistości opowiedziana trochę jak bajka dla dorosłych historia miłości. I tyle. Nie powiem Wam więcej, bo tym razem byłby to za duży spoiler 😉 Na pewno coś dla miłośników kultury Wschodu.

Zwiastunik macie tutaj

A film można obejrzeć TUTAJ

5. Gdy życie okazuje się piękne, czyli „Co gryzie Gilberta Grape’a?” (rok produkcji 1993)

Lasse Hallström to jeden z moich ulubionych „reżyserów od emocji”. Ten szwedzki reżyser tworzący w Hollywood jest autorem takich cudownych filmów, jak „Czekolada”, „Wbrew regułom” czy wyciskacz łez dla miłośników zwierząt i nie tylko – „Mój przyjaciel Hachiko” z boskim, jak zawsze, Richardem Gere i wspaniałym psem Hachi (jak potrzebujesz się wypłakać, obejrzyj koniecznie).

„Co gryzie Gilberta Grape’a?” to obraz wyjątkowy nie tylko z powodu genialnej roli nastoletniego Leo DiCaprio (do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego wtedy przegrał w rywalizacji Oscarowej z Tommy Lee Jonesem w „Ściganym”), ale też z powodu całej, okropnie pokręconej historii młodych ludzi (Johnny Depp i Juliette Lewis), którzy trafiają na siebie w małym, nudnym, smutnym, sennym miasteczku gdzieś w USA, w okolicznościach tak niesprzyjających, jak to tylko możliwe (Johnny opiekuje się niepełnosprawnym bratem i monstrualnie grubą matką, Juliette – jest tylko przejezdną turystką) i wywiązuje się między nimi piękne, niezwykłe, pierwsze młodzieńcze uczucie (no i ta para jest taka piękna!). Więcej też nie powiem, bo to po prostu trzeba zobaczyć. Także z tego powodu, że nie tylko DiCaprio był wtedy na początku swojej drogi artystycznej, ale i Johnny Depp, i Juliette Lewis. Wszyscy – wspaniali!

Aha! I zdjęcia robił Sven Nykvist (też Szwed), ulubiony operator Ingmara Bergmana, specjalista od tworzenia obrazów, zamiast zwykłych filmowych ujęć (najlepsze moim zdaniem to „Fanny i Alexander”, zresztą nagrodzone Oscarem).

Tutaj trailer

A cały film TUTAJ

No i zapraszam jutro na ciąg dalszy. A tymczasem życzę emocjonujących seansów 🙂