Spotkanie z Azją. Ariff

Kraje to ludzie. Inni, ale wszędzie jednak tacy sami. Zajęci własnymi sprawami, pochłonięci marzeniami, mający rodziny, wychowujący dzieci. Może ubierający się inaczej. Może jedzący co innego. Może wierzący w inne rzeczy. A jednak tacy sami. Moje pierwsze spotkanie z Azją to przede wszystkim ludzie. Uśmiechnięci, przyjaźni, pomocni, krzyczący na ulicy „Welcome to Malaysia!” Wspaniali! To nie jest blog podróżniczy, więc opowiem Wam o Azji ludzi. Takich jak my. Mimo że zewnętrznie innych.

Ariff. „I sleep in my car”

Ariff ma nie więcej niż trzydzieści lat, żonę i troje dzieci. Najstarsze ma cztery lata, średnie – dwa, a najmłodsze zaledwie sześć miesięcy. Stojąc w korku z lotniska do Kuala Lumpur pokazuje nam ich zdjęcia. Trójka prześlicznych dzieciaków uśmiecha się szeroko do kamery, za którą pewnie stoi ich tata ze swoim telefonem. Ariff jest z nich bardzo dumny. I bardzo za nimi tęskni.

„Najtrudniej jest, kiedy rozmawiam z nimi przez telefon – opowiada. – Krzyczą tylko tata, tata, nie mogę nic powiedzieć”. Ariff o tym nie mówi, ale to nie krzyki dzieci mu przeszkadzają, ale wzruszenie, które czuje, kiedy rozmawia ze swoją rodziną. Opowiada nam o tym, jak bardzo cieszy się na nadchodzący weekend. Już w piątek będzie mógł spotkać się ze swoją rodziną. I o ramadanie, że się kończy i w weekend cały islamski świat będzie świętował swój nowy rok. I o tym, że już jest głodny, a dopiero za godzinę będzie mógł coś zjeść. Tak nakazuje religia.

Ariff od roku mieszka w Kuala Lumpur. Przyjechał do stolicy swoją Peroduą Kenari. To auto lokalnej, malezyjskiej produkcji. Rozglądając się wokół siebie, gdy jedziemy najpierw autostradą, a potem ulicami KL, widzę ich setki. Podobnie jak Protonów, samochodów nieco wyższej klasy. Auto jest dla Ariffa bardzo ważne. To jego miejsce pracy. I jego dom. Bo Ariff przyjechał tutaj do pracy. Musi utrzymać rodzinę. I ratować się po tym, jak rok temu musiał zamknąć restaurację.

Wycinek z gazety, który Ariff wozi ze sobą w samochodzie. Jest bardzo dumny z tego, kim był i co miał.

„Przyszedł kryzys – opowiada. – Wielu ludzi straciło pracę. Mam rodzinę na utrzymaniu. Przyjechałem do KL, bo tutaj najłatwiej znaleźć jakąś pracę. Nie narzekam. Pracuję sześć dni w tygodniu. Potem jadę na jeden dzień do domu. Śpię w samochodzie”. Nie pytam, dlaczego. To oczywiste. W takiej sytuacji liczy się każdy zarobiony ringitt. Ich kurs jest teraz bardzo podobny do złotówki. Łatwo więc policzyć, ile zarobił Ariff na naszym kursie z lotniska. Za przejazdy autostradą zapłacił około 10 MYR (malezyjskich ringittów), na paliwo pewnie wydał drugie tyle. Nas opłata wyniosła 60 ringittów. Odejmując prowizję, jaką pobiera Grab (azjatycka, pochodząca z Singapuru konkurencja Ubera), zostaje może połowa tej kwoty. Za półtoragodzinny kurs w korkach. Wystarczy na jedno danie w którejś z ulicznych knajp na Jalan Alor, ulicy z jedzeniem, na której Ariff czasem lubi coś zjeść.

Ariff nie wie, jak długo będzie musiał pracować w KL. Mówi, że póki jest praca, to pracuje. Innego wyjścia na razie nie widzi. Dzieci rosną, żona, jak to u muzułmanów często bywa (choć nie jest to reguła – widok w Malezji policjantek na skuterach, w kaskach założonych na tradycyjny czarny … to rzecz zupełnie normalna), nie pracuje. Utrzymanie rodziny spoczywa na mężczyźnie.

„Ariff, jakie jedzenie serwowała Twoja restauracja?” – pytam z zaciekawieniem. Kierowca wyciąga zalaminowany wycinek z gazety i podaje nam do tyłu. Na wycinku artykuł o jego restauracji Makan di Mana. Nie zdążę już dowiedzieć się, jaka kuchnia czy co znaczy nazwa. Ariff podjeżdża pod drzwi hotelu, życzy nam udanych wakacji i odjeżdża. Do swoich spraw.

PS Niestety, zaaferowana całym przyjazdem, zdążyłam tylko zapłacić Ariffowi i tyle go widziałam. Dlatego nie ma zdjęcia, a na głównym zdjęciu ja w meczecie Masijd Jamek w Kuala Lumpur, z którym wiąże się kolejna historia… 🙂