Coś bym zepsuła…

kobieta z rowerem na drodze sejfie

Jednym z moich ulubionych babskich filmów są „Smażone zielone pomidory”. To historia kilku pokoleń kobiet rozgrywająca się w dwóch planach czasowych – w latach 30. XX wieku i współcześnie, tzn. w latach 90. XX wieku. Rzecz dzieje się w południowo-wschodnim stanie Alabama, co ma niebagatelne znaczenie dla całej fabuły.

Kobiety, których historiom się przyglądamy, nie mają lekko ani przed wojną, ani współcześnie. I w latach 30., i w momencie, gdy zaczyna się fabuła, wszechobecny jest patriarchat, mężczyźni trudniący się wyłącznie zarabianiem na rodzinę, kobiety spychane do roli kucharek, sprzątaczek i kelnerek. Do tego Afroamerykanie, którzy przed wojną mogli być wyłącznie służącymi. Typowe amerykańskie południe…

Kobiety z południa

Retrospekcje to opowieść bohaterki granej przez wspaniałą Jessikę Tandy, współczesność z godnością reprezentuje niezrównana Kathy Bates. Panie spotykają się w domu spokojnej starości, gdzie Tandy trafiła na stare lata. Uśmiechnięta, pogodzona z życiem, mająca do opowiedzenia niesamowitą historię „Whistle Stop Caffe” i dwóch kobiet zmagających się z trudną, patriarchalną rzeczywistością południa lat 30. Bates zajmuje się byciem żoną zapracowanego Eda, archetypicznego męża pracującego na utrzymanie rodziny, któremu gdy wraca z pracy, trzeba podać obiad i najlepiej od razu zniknąć, bo telewizor jest znacznie ciekawszy. Gdy kobiety się poznają, Kathy Bates jest sfrustrowana, czuje się niekochana, brzydka, ma wahania nastroju, oblewają ją fale gorąca… Po prostu przekwita. A tymczasem całe życie upłynęło jej na robieniu zakupów, sprzątaniu, praniu, gotowaniu i podawaniu mężowi posiłków. I właśnie sobie z tego zdaje sprawę.

Dziś jestem Kathy Bates

Nie mam, co prawda, męża i nie podaję nikomu obiadu pod nos (chyba że kotom). Ale od kilku tygodni uderzeń gorąca jest zdecydowanie więcej niż kiedyś, nastroje mam naprawdę przeróżne i czasem samej mi ze sobą trudno wytrzymać. Na szczęście praca kocha mnie z wzajemnością, nie dając za dużo myśleć o sobie. A pomiędzy pracę jeszcze wciskam rower, zakupy, gotowanie, sprzątanie, kosmetyczkę, książkę do poduszki, film czy serial na dobranoc. Nudy zdecydowanie nie ma. Jest za to wieczny dzień świstaka. Wieczna pogoń za nie wiadomo czym. Nawet na rowerze nie jadę, tylko gonię. A raczej uciekam. Od myśli, których jest ciągle za dużo. Od rzeczywistości, która nie zawsze jest piękna i różowa. Od niedoskonałości mojego starzejącego się ciała. Od każdego „muszę”, od ciągłego „trzeba”, od nieustannie towarzyszącego mi poczucia, że nie mogę stanąć w miejscu. Więc jak Forrest Gump – zawsze jak gdzieś idę, to biegnę.

Wewnętrzne po-rachunki

Dziś rano usiadłam na sofie, na kolana wlazła mi kotka, która koniecznie chciała być w tym momencie głaskana. I się zatrzymałam. Policzyłam, ile w moich myślach jest w tej chwili „muszę to”, „trzeba tamto”, „nie mogę tak siedzieć”, „tyle jest do zrobienia”. Policzyłam, ile w ciągu dnia muszę podejmować decyzji. W co się ubrać? Co zjeść na śniadanie/obiad/kolację? Gdzie zrobić zakupy? Którędy jechać/iść? O której to? O której tamto? Jak coś zrobić? Czy kupić świeże pieczywo, czy jeszcze dojemy to, co jest? Kiedy iść na urlop? Gdzie pojechać? Policzyłam, ile rzeczy sobie obiecuję, że zrobię, a ciągle na nie brakuje czasu. Porządki w szafach. Przemianę zagraconej spiżarni w rowerownię. Doczytanie wszystkich zaczętych książek. Napisanie takiej własnej, którą ktoś będzie chciał wydrukować. Częstsze pisanie na blogu. Dokończenie lub zrobienie tych wszystkich projektów, które obiecałam przyjaciołom i znajomym. Policzyłam wszystkie wyrzuty sumienia ze wszystkich powodów – tych powyżej i wielu innych – które mnie co dnia dopadają, że „czegoś nie zrobiłam”.

Jak robić nic?

Policzyłam to wszystko i pomyślałam, że spróbuję chociaż przez chwilę nic nie musieć i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Przynajmniej dopóki nie będę musiała wyjść z domu na spotkanie. Pomyślałam, że skoro tak siedzę i nic nie robię (Widzicie? To niezależne ode mnie!), to może napiszę coś na blogu. Jeden wyrzut sumienia z głowy. A nawet więcej, bo to doskonałe wytłumaczenie, że pranie wciąż nieposkładane, że jeszcze nie zaczęłam sprzątać, że pościel wciąż niezmieniona, że zakupy dopiero przede mną, że nadal nie wiem, co na obiad, że w sumie to mogłabym teraz stać przy szafie i wywalać rzeczy, których od dawna nie noszę, albo być w spiżarni i skręcać regał, który do niej kupiłam. Zamiast tego siedzę, z laptopem na kolanach i kotem, dla którego moje nogi to najlepsze legowisko, słucham soundtrack z „Hamiltona”, dopijam kawę i myślę, że gdybym naprawdę tak się w życiu zatrzymała, nie byłabym sobą.

Towanda!

Chociaż więc denerwuje mnie to, że ciągle trzeba podejmować jakieś decyzje, że wciąż tyle rzeczy jest niezrobionych, niedokończonych, że wiecznie na coś brakuje mi czasu, że generalnie ostatnio to w ogóle mnie wszystko denerwuje bardziej niż kiedyś, że te hormony to pieprzone dranie, nad którymi trudno zapanować, nie zamierzam tak siedzieć w nieskończoność. Jedna z moich przyjaciółek, Sylwia, lubi powtarzać w chwilach idealnych: „coś bym zepsuła”. Pasuje mi to do mnie. Ja bym cały czas „coś zepsuła”. Bo nie może być ciągle tak samo. Ciągle tak samo znaczy nijako. Ja zawsze coś muszę robić, zmieniać, rozwalać, naprawiać. Dokądś zmierzać, jechać, gnać. I żadna menopauza mi w tym nie przeszkodzi. Towanda!

Kamień w wodę, czyli jak rozchodzi się fala

kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia

Kamień rzucony w wodę zawsze wywołuje fale. Koła rozchodzą się od miejsca, w którym zatonął, tak długo, aż woda się nie uspokoi. Czasem kamień znika na dnie już na zawsze, tworząc swoją własną, podwodną historię. A czasem ktoś po latach wyłowi go i przywróci do poprzedniego życia. Bo te fale, kręgi na wodzie to często taki sygnał dawany światu, że on, ten kamień, tam jest. Może wizualnie sygnał znika, ale w pamięci pozostaje…

Zwykły poniedziałek. Jadę samochodem. Dzwoni telefon. „Dzień dobry. Alicja Jakaśtamjakaś (też nie zapamiętujecie nazwisk w czasie rozmów telefonicznych, prawda?)” Przez głowę przebiega mi myśl, że znowu ktoś ma mój namiar z czasów mojej poprzedniej pracy i dzwoni albo że ktoś chce mi sprzedać przez telefon jakieś usługi itp. I generalnie – że zaraz skończę tę rozmowę i odłożę telefon. Ale nagle słyszę „Anita?” i prawie nieruchomieję. Dlaczego, do diabła, jakaś akwizytorka mówi do mnie po imieniu?! „Tak” – wyduszam niepewnie. „Cześć, tu Alicja (tu pada nazwisko, które w tym momencie dokładnie słyszę), ze studiów”. Szok, lawina myśli, radość, euforia… Skręcam i parkuję na najbliższym miejscu, które widzę. Wiem, że emocje będą zbyt duże, żeby jechać dalej.

Alicja, Ala to moja przyjaciółka ze studiów, z którą z biegiem życia nas obu straciłam kontakt. Całkiem niedawno, gdy słuchałam w jakimś serwisie, że w Krotoszynie jest bardzo duże ognisko koronawirusa, próbowałam ją odnaleźć na Facebooku. Ale bez rezultatu. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Stoję we wrocławskim akademiku o wdzięcznej nazwie „Słowianka” i czekam, tak jak inni obok, na przydział do pokoju. Podchodzi do mnie dziewczyna o kuli i mówi: „Cześć, jestem Ala. Jesteś tutaj sama?…” „Może zamieszkamy razem” – dodaje, gdy słyszy, że tak. Może nie taka, ale podobna rozmowa się wtedy odbyła. Czas już bardzo zatarł słowa, ale obrazy wciąż trwają. Później Ala powie mi, że dobrze mi patrzyło z oczu i dlatego do mnie podeszła.

Zamieszkałyśmy ze sobą na całe studia. Przeżyłyśmy razem spory kawałek życia. Ja, stroniąca wtedy bardzo od kościoła, chodziłam z nią nawet na nauki przedmałżeńskie, bo z przyszłym mężem, który studiował w Poznaniu, mieli zgodę na odbywanie ich osobno. Gdy przyszedł czas nauk, była zima i było bardzo ślisko. I mimo że parafia akademicka, w której Ala miała nauki, była dość blisko, jej było tam trudno iść samej. A może w taki wdzięczny sposób próbowała mnie na powrót przekonać do Kościoła 😉

W każdym razie tych kilka lat spędzonych razem w naszych akademikach i na studiach, to masa wspomnień, które są ze mną do dzisiaj. Wśród nich wspólna nauka do sesji przy piwie, testowanie depilatorów, które dopiero pojawiły się na rynku, dyżurne danie w postaci naleśników z konfiturą wiśniową. Słoiki z przysmakami swojej mamy, które Ala przywoziła i potem razem sobie na tej bazie gotowałyśmy. Przeprowadzka ze „Słowianki” do „Ołówka”, gdzie Ala mogła zamieszkać bez problemu, ale ja nie, więc wymyśliłyśmy bajerę, że ona, niepełnosprawna, bardzo potrzebuje opiekunki. Napisałyśmy piękne pismo i udało się! Bardzo byłyśmy sprytne załatwiając takie i różne inne rzeczy. Zwłaszcza Ala, typowa pragmatyczna „poznaniaczka”, umiejąca sobie doskonale radzić w życiu, w swoim drugim życiu, które dostała po wypadku na motocyklu z bratem. Ja tylko się od niej uczyłam. Ale nauczyłam się bardzo wiele.

Dwa dni wcześniej świętowałam moje 47. urodziny. Wiele miesięcy temu, jeszcze przed pandemią, stwierdziłam, że te urodziny to będzie taka moja pięćdziesiątka. Bo urodziłam się 4.07, a 4 i 7 to moje szczęśliwe cyfry. Nie, nie… nie jestem fanką numerologii. Po prostu są szczęśliwe. Pandemia zmieniła wszystko i teraz mam taki czas, że trochę się boję planować. Większość decyzji podejmuję albo na spontanie, albo na ostatnią chwilę. A więc kiedy przyszedł czas urodzin, nie zaplanowałam nic. Moja przyjaciółka Ania nie byłaby jednak sobą, gdyby czegoś nie wymyśliła. I tak oto wylądowałam we Wrocławiu u jeszcze jednej przyjaciółki.

Jechałyśmy więc tego 4 lipca taksówką do jednego z barów przy plaży i mijałyśmy miasteczko akademickie. Rzuciłam okiem na „Kredkę” i „Ołówek” i od razu zobaczyłam w myślach Alę. I jak siedzimy przy stolikach po południu próbując się uczyć i mimo wypitej kawy, prawie zasypiając i śmiejąc się, że „kawa zmarnowana”. I jak wyszukiwałyśmy tanie spektakle we wrocławskich teatrach, jak chodziłyśmy do DKF-ów (Dyskusyjnych Klubów Filmowych – jeśli ktoś nie wie), jak poszłyśmy na dodatkowe zajęcia z teorii filmu, na które namówiła mnie Ala, i które skończyły się tym, że pisałam z teorii filmu pracę magisterską…

I minął ledwie jeden dzień… a ona dzwoni do mnie! Bo 4 lipca, w moje urodziny, Ala też pomyślała o mnie. Chciała mi złożyć życzenia, więc wysłała SMS na mój dawny numer telefonu. Odpowiedziała jej jakaś hurtownia. I gdyby nie to, że odpowiedziała, temat by ucichł pewnie na kolejne lata. Ala myślałaby, że po prostu zignorowałam wiadomość. Ale gdy zrozumiała, że to już nie jest mój numer, zaczęła przeczesywać internety. I znalazła mnie TUTAJ, na moim blogu, który ostatnio tak bardzo po macoszemu traktuję. A szkoda, bo spełnił misję, do której nawet nie był powołany…

Kiedy byłam nastolatką, myślałam wzorem Ani z Zielonego Wzgórza, że w życiu ma się tylko jedną przyjaciółkę. Dziś, ukończywszy lat 47, wiem, że to całkowita nieprawda. Mam wielu przyjaciół i oczywiście jedna, Ania, jest najważniejsza, ale to w żaden sposób nie umniejsza roli, jaką pozostali odgrywają w moim życiu. A każdy z nich jakąś odgrywa. Każdy pojawia się po coś. Od każdego czegoś innego się uczę, od każdego co innego czerpię, z każdym mam różne rodzaje porozumienia dusz, myśli, wiedzy, humoru itp. itd. Ala, ten jej telefon spod wody upewnił mnie w tym, co już dawno wiem – sensem życia są ludzie, których się na swojej drodze spotyka. Zwłaszcza ci, z którymi nawet wieloletnia rozłąka niczego nie zmienia…

Wpis ten dedykuję wszystkim moim przyjaciołom, dzisiejszym i dawnym – tym, z którymi nasze drogi się rozeszły i tym, z którymi zeszły się dopiero teraz. Nie ma na świecie nic lepszego niż przyjaźń, niż miłość, niż wszystkie pozytywne emocje i uczucia, które wypływają dzięki spotkaniom z drugim człowiekiem.