PO CO SIĘ NARODZIŁAM?

Dziś znów śladami sentencji… Pewien ewangelicki kaznodzieja miał powiedzieć: „Są dwa momenty najważniejsze w życiu człowieka: kiedy się narodził i kiedy zrozumiał, po co się narodził”. Ja coraz częściej nabieram pewności, że narodziłam się po to, żeby pomagać. Obok radości z tego, jak fantastyczne mam dziecko, i satysfakcji z Waszych pozytywnych reakcji na to, co tutaj piszę, nie znajduję w swoim życiu większej motywacji niż tak, którą daje mi pomaganie.

Takie mam refleksje po kilku tygodniach spędzonych nad przygotowaniem akcji, której zwieńczenie czeka nas jutro i pojutrze. Akcji, która przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nasze – organizatorów. Poziom dobra, empatii i potrzeby pomagania, jaka naturalnie istnieje chyba w każdym człowieku (nie każdy jednak potrafi i ma szansę ją odkryć) osiągnął zenit. Zapewne jest jeszcze jakiś wyższy zenit i wierzę, że osiągniemy go za rok, a potem kolejny i kolejny.

To, jak świdniczanie i nie tylko zareagowali na naszą akcję, która jest zwykłym „pospolitym ruszeniem pomagania”, w której my jesteśmy tylko „ogniwem kontaktowym”, przekaźnikiem, nas samych uskrzydla i każe jeszcze bardziej się starać. Zebraliśmy w darach blisko 50 tysięcy złotych. Niektóre z nich, jak np. pralki czy wymarzona przez jedną dużą rodzinę zmywarka, już dotarły do adresatów. Resztę jutro, z dobrym słowem, kolędą na ustach i ciepłym pozdrowieniem, w imieniu nas wszystkich (a na liście sponsorów jest ponad 50 firm, osób i instytucji), zawiozą nasi kolędnicy. Rozpoznacie ich na pewno, jeśli spotkacie ich na swojej przedświątecznej, pośpiesznej, zaganianej drodze. Będą nosić ogromne, nieprawdopodobnie ciężkie paczki – niejedną dla każdego. Będą się uśmiechać i śpiewać kolędy. Będą nieść radość i dobre słowo osobom samotnym. Będą odwiedzać potrzebujące rodziny. We wtorek przygotują oprawę ufundowanej dzięki naszym sponsorom wigilii dla bezdomnych ze Schroniska im. św. Brata Alberta w Świdnicy.

Akcji tej jednak nie kończymy. Po świętach jedna ze świdnickich rodzin, dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK i Leroy Merlin oraz naszej ekipy, doczeka się wymarzonego remontu mieszkania. A że naprawdę jest potrzebny, a rodzina tego warta, przekonaliśmy się osobiście.

Tak to właśnie z pomaganiem jest… A ja… ja już wiem, po co się narodziłam!

JAK TO Z POMAGANIEM BYŁO…

Nigdy nie wiesz, kiedy nagle los ci podstawi wehikuł czasu i przeniesie cię do przeszłości… Jak zwykle spóźniona (bo pracy dużo) wreszcie znalazłam chwilę, by wymienić mojemu Księciu kapcie na zimowe – za dziesięć dni czeka go długa droga na Podlasie, więc czas najwyższy. Ale oponiarze nie byli karciarzami i nie mogłam u nich zapłacić plastikiem, więc musiałam powędrować po papierowy pieniądz do ściany.

Tak oto zaczęła się moja podróż do przeszłości. Inna, bo choć w tamtych okolicach bywam często samochodem, to jednak na piechotę, tak blisko, tak, że mogłam wejść do bramy, w której spędziłam moje dzieciństwo… co najmniej kilkanaście lat nie byłam.

Ulica Gdyńska. Świdnickie slumsy. Takimi były także wtedy, gdy zamieszkali tam moi rodzice z małą mną. Spędziłam tam pierwszych sześć lat życia. Lat zmagań rodziców z ówczesną urzędową materią, by dostać lepsze mieszkanie w lepszej dzielnicy. Udało się, gdy akurat miałam iść do zerówki. Zdążyłam się jednak napatrzyć. Na pijackie burdy na podwórku, na sąsiada biegnącego z siekierą za sąsiadka, na wybijane okna, wyważane drzwi, na radzieckich żołnierzy, którym „swinia prapała” (ciekawe, czy to wtedy zrodziło się moje zamiłowanie do języków?), na sąsiadkę, która kolejny raz rodziła w domu, aż ją wywieźli karetką, całą żółtą w fioletowym fartuchu…

Zawsze miałam dobrą pamięć, więc i zapamiętałam z tych kilku najmłodszych lat bardzo wiele. Jak bawiąc się w sąsiednim parku zgubiłam kalosz w błotnistej kałuży i wdepnęłam w nią boso… Całe podwórko śmiało się ze mnie przez kilka dni. To błotniste miejsce w parku wciąż jest w tym samym… miejscu. Jak mając w pamięci urlopy z rodzicami na wsi, gdy tylko robiło się ciepło, chciałam jeść obiady także na zewnątrz. Mieszkaliśmy na parterze, więc mama wystawiała mi krzesło za okno, a ja na nim siadałam i parapet był moim stołem… Jak pierwszy raz świadomie czekałam na Świętego Mikołaja i zasnęłam… jak zwykle kręcąc sobie lok. A mama w nocy obudziła mnie i powiedziała, że Mikołaj zostawił mi prezent pod poduszką. Był to zwykły pajacyk, którego ciągnęło się za sznurek, a on machał rękami i nogami. Dla mnie jednak to było jak gwiazdka z nieba. No i ten żal i pretensja do samej siebie, że spałam, kiedy Mikołaj przyszedł…

Wreszcie wynieśliśmy się stamtąd. Poszłam do szkoły. Ale też nie było wiele łatwiej…

Może dlatego (ktoś dziś mnie o to zapytał, więc sama zaczęłam się nad tym zastanawiać), tak się spalam chcąc pomóc ubogim rodzinom, osobom samotnym i bezdomnym? Może to, że sama dostawałam paczki, ubrania, jedzenie… że czasem nic nie było pod choinką, nawet symbolicznie… Że bywał nawet i głód, kiedy umarł mój tata?… Może to właśnie, że udało mi się z tego wyjść, powoduje, że pomaganie traktuję jak jakiś życiowy imperatyw? Że po prostu MUSZĘ to robić. Bo ściska mi się krtań, gdy słyszę o ludzkich problemach, z którymi nie są w stanie poradzić, a ja wiem, że się da i chcę im to pokazać. Bo łzy napływają mi do oczu, kiedy widzę świąteczne reklamy społeczne związane z pomocą. Bo nie umiem przejść obojętnie wobec kogoś, kto nie daje sobie rady sam.

Pewnie właśnie dlatego nikt nie musiał mnie specjalnie namawiać do zaangażowania się w akcję Roberta Korólczyka. Miała być tylko wigilia dla bezdomnych. Ale w czasie rozmów przyszło mi do głowy, że bezdomni są razem, mają wsparcie instytucjonalne. A przecież są osoby samotne, które spędzą wigilię same. I zebraliśmy dary dla nich. A w tym roku – byliśmy z Robertem w MOPS-ie i pani Violetta Kalin, dyrektorka, opowiedziała o paru rodzinach. Ten pomysł wydawał nam się całkiem zwariowany, ale jednak… na naszą listę trafiły rodziny.

A to, co zadziało się później… Przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Te telefony z pytaniami, jak można się włączyć, co kupić… Tego się nawet nie da opisać. To jak roznoszenie Betlejemskiego Światełka Pokoju. Jedna płonąca świeca od drugiej, a od niej kolejna. I tak dalej i tak dalej. I płonie nas już tylu, że znów mi się łza w oku kręci na samą myśl. Już rok temu na koniec akcji pojawiły się osoby, które z zachwytu nad naszym „pospolitym ruszeniem” zapowiedziały, że włączą się za rok. Nie wierzyłam. Ale… przyznaję – tak jest. I jest takich osób coraz więcej i więcej.

Mówiąc po fejsbukowemu, zalajkowali to, co robimy i udostępnili nas. I choć czasem jeszcze ludzie mylą nas ze Szlachetną Paczką (nawet się nie równamy z tą akcją), to jednak wiem, że już za rok tych pomyłek nie będzie.

Dziękuję w imieniu swoim i całej reszty tej ścisłej ekipy: Roberta Korólczyka, Mariusza Kalisty, Basi Sawickiej, Kasi Maciejewskiej, Ani Szwec, Grzesia Natanka, Rafała Klemczaka, Doroty Puć-Pietrzykowskiej. Reszcie, w tym wolontariuszom z Naszej Świdnicy i Banku Zachodniego oraz innym, będziemy dziękować wszyscy razem.