KIM CHCESZ BYĆ, KIEDY DOROŚNIESZ?

Dziś Dzień Dziecka. Właśnie mija, więc przez cały dzień miałam okazję oglądać na Facebooku zdjęcia moich znajomych z dzieciństwa. Nie żebym potępiała tę akcję. Ale to zawsze przywołuje wspomnienia, a ja chyba dlatego zaczęłam się zastanawiać, czy akurat przy Dniu Dziecka nie warto pomyśleć, co to dziecko osiągnęło. Kim chcieliśmy być, a kim dziś jesteśmy? Czy jesteśmy z tego zadowoleni? Czy odczuwamy szczęście? Czy to dziecko, którym wtedy byliśmy, wciąż z nami jest? Czy jest zadowolone z tego, jak żyjemy?

Każdy z nas kiedyś odpowiadał na pytania dorosłych, kim chce być, kiedy dorośnie. Ja najdłużej chciałam być… archeologiem i podróżnikiem!

Pieprzonym Indianą Jonesem w spódnicy chciałam być. Mieć przygody i zdobywać świat. Bałam się tego jednocześnie jak jasna cholera. Ale oczytana na maksa przygodowo-historycznymi książkami, karmiona przygodami Indiany Jonesa, zakochana po uszy – jak 99,9% dziewczyn w latach 80. – w Harrisonie Fordzie, wyobrażałam sobie siebie siedzącą w jakichś ruinach gdzieś w północnej Afryce czy dalekiej Azji, grzebiącą w ziemi w poszukiwaniu jakichś skarbów, które dziś nazwałabym po prostu skorupami. Archeologia miała się wiązać z moją drugą pasją – również wywołaną czytaniem książek – podróżowaniem. Ale to skorupy przede wszystkim i grzebanie się w przeszłości było przedmiotem mojej niegasnącej przez lata fascynacji.

Pamiętam, jak mój tata, krótko przed śmiercią, zapytał mnie, kim chciałabym być w przyszłości. Kiedy usłyszał, że archeologiem, za wszelką cenę postanowił mi to wybić z głowy. Nie pamiętam, jakich używał argumentów, ale najwyraźniej bardzo racjonalnych, bo na szczęście, nie spełniłam tego marzenia, z czego dziś bardzo się cieszę 😉

Potem, kiedy już byłam w liceum i profesor Grześkowiak mnie samej udowodnił, bo nie wierzyłam, że mam talent do pisania, chciałam zostać dziennikarzem. Nawet poszłam na jakieś dziennikarskie zajęcia do MDK-u, gdzie okazało się również, że mam talent do szybkiego pisania na komputerze (wtedy to się w tagu robiło – ktoś pamięta? :D). I nawet jakieś dwa moje teksty (jeden o kolesiu, który wlazł na dach mojego liceum i rzucał dachówkami, a drugi – o żołnierzach sowieckich, których codziennie mijałam w drodze do szkoły) ukazały się w „Wiadomościach Świdnickich”. Któryś z nich był ucięty w drukarni, ale kto by się tam takimi pierdołami przejmował?! 😉 I kto by pomyślał, że później przez tyle lat będę redaktorem naczelnym gazety, w której debiutowałam jako licealistka?…

A więc – jedno marzenie się spełniło.

Ale z tymi marzeniami to tak jest, że jak już spełnisz jedno, wykluwa się w głowie kolejne i powoli zaczyna Ci być źle w miejscu, w którym jesteś, bo chcesz więcej. A może tylko ja tak mam?…

Minął właśnie rok i miesiąc, odkąd w pogoni za innymi marzeniami odeszłam. Trzeba przyznać, że tą niełatwą decyzją zyskałam wiele dobrego w swoim życiu. Najważniejsze jednak, że naprawdę zapoczątkowałam zmiany także w sposobie myślenia i uwolniłam się od paru toksycznych relacji, zwłaszcza zawodowych. To pozwoliło na całkiem nowy start. Dziś mogę powiedzieć, że nie ma w moim życiu zawodowym ani jednej rzeczy, której bym nie lubiła robić albo robiłabym pod jakimś ciśnieniem. Co ciekawe, nadal większość z nich wiąże się z pisaniem, czyli moją chyba największą życiową pasją. I czuję się trochę jak w podróży, bo cel jest ciągle przede mną, a to, co spotyka mnie po drodze, jest ciekawe, przyjemne, wzbudza radość, wywołuje satysfakcję i chęć na więcej.

A zatem w pewnym sensie spełniam kolejne zawodowe wyzwanie – bycie podróżnikiem. Nie takim, jak zawsze marzyłam – czyli jeżdżącym po świecie, piszącym książki i uczącym się języków (kolejny odkryty w liceum talent, z którego wciąż jeszcze rzadko robię użytek) – ale przecież wszystko jeszcze przede mną 🙂 No i najważniejsze – dziecko we mnie wciąż jest. Choć ma nowe marzenia i plany, choć jest dojrzalsze, mądrzejsze o mnóstwo przeróżnych życiowych doświadczeń, to jednak jest wciąż tym samym dzieckiem, które całe życie pchało się wyżej i dalej niż było. I niechcący osiągało cele i spełniało marzenia. A może tak właśnie miało być?… 😉

PS Chciałam jeszcze wyznać, że ostatecznie to mi archeologię wybiła z głowy pani od historii w liceum, która uznała, że jestem totalnym historycznym debilem i tak mi to wmawiała, że nawet maturę zdałam tylko na tróję. Niestety, jak to często bywa, nijak to się miało do mojej prawdziwej historycznej wiedzy, wszczepionej mi jeszcze przez ojca-pasjonata, która nadal jest całkiem niezła. Ale o szkole i niektórych nauczycielach to już wiecie, co myślę 😉

DZIEŃ MATKI INACZEJ, CZYLI MIĘDZY ORKIESTRĄ DĘTĄ A NIRVANĄ

Kiedy Twoje dziecko okazuje pierwsze oznaki dojrzałości? Wtedy, kiedy pyta Cię, dlaczego na muzyce w szkole w części „historia muzyki” nie uczą się np. o Nirvanie i o „Smells Like Teen Spirit” (a to też historia, i to taka, która ich interesuje), tylko o Halinie Kunickiej i „Orkiestrach dętych”. A przecież oni są „teen”, a nie „babcią stojącą na balkonie”. I jeszcze wtedy, kiedy uczy się matmy z vlogerem, który tłumaczy ją tak, że dziecko wychodzi z pokoju i pyta: „Mamo, czemu w szkole tak nie uczą?” I wtedy, kiedy pyta, czemu w podstawówce nie lubiło historii, bo przecież ona jest taka ciekawa.

I jeszcze wtedy kiedy w Dzień Matki pisze do Ciebie długą wiadomość na FB, z której dowiadujesz się, że jesteś tak wyjątkowa, że każdy prezent wydaje się za słaby… <3

To ostatnie rozwala Cię na łopatki i oddałabyś wszystkie prezenty świata w zamian za to, żeby częściej dostawać takie listy. Bo to nie jest normalne w świecie zbuntowanych nastolatków, więc albo sobie na to zapracowałam, albo… sobie na to zapracowałam 😉 A nie jest to praca łatwa. Każda matka doskonale wie, o czym mówię. Bo bycie matką to nie jeden zawód, ale kilka, jeśli nie kilkanaście czy kilkadziesiąt, w zależności od okoliczności. Jest się kucharką, psycholożką, nauczycielką, lekarką, pielęgniarką, korepetytorką, logistykiem, dietetyczką, stylistką, wizażystką, kierowcą, krawcową, sprzątaczką, praczką, czasem adwokatem, czasem sędzią, bywa, że i mediatorem. Oprócz tego pracuje się w swoim własnym zawodzie czy zawodach, ogarnia dom i resztę życia. Długo by wymieniać, co musi matka, więc nie będę tutaj rozsiewać truizmów, które i tak każdy wie. Dodam tylko, że nie ma większego szczęścia jak mieć dziecko, które to docenia 🙂

To się porozczulałam. A teraz do rzeczy. Czyli tej szkoły. „Mamo, będziesz coś dzisiaj pisać na blogu?” – pyta moje dziecko wieczorem. „Wygląda na to, że tak” – odpowiadam niepewnie, bo sporo mam tematów ostatnio, ale z czasem trochę słabiej. „Jakbyś nie miała co pisać, to pamiętaj o tej muzyce” – przypomina mi córka, która opowiadała mi o tym, jak wyglądają dziś w gimnazjum lekcje muzyki, podczas jakiejś ostatniej dłuższej jazdy samochodem.

Moje zdziwienie, szok i opadnięta szczęka najwyraźniej zrobiły wrażenie na Oli, że dopomina się wpisu na ten temat. A więc – dziś z okazji kończącego się właśnie Dnia Matki czas na historię muzyki widzianą oczami mojego dziecka.

Otóż wyobraźcie sobie, że nasze dzieci w gimnazjum uczą się historii muzyki śpiewając „Serce w plecaku” i „Orkiestry dęte”. Odśpiewują to na środku klasy pojedynczo na ocenę! Czujecie w XXI wieku śpiewać samodzielnie stojąc przed całą klasą hicior z czasów swojej babci? Jeszcze z tym charakterystycznym „papapa para para papara”!!!

https://www.youtube.com/watch?v=r_xB1PrIOHM

Od czasów mojej szkolnej edukacji muzycznej minęło 30 lat, a okazuje się, że zmieniło się niewiele. Może tyle, że my w głębokiej komunie musieliśmy na akademię z okazji Wielkiej Rewolucji Październikowej uczyć się „Pieśni o taczance”, a teraz dzieci „na zaliczenie” śpiewają żołnierską piosenkę sprzed II wojny światowej „Serce w plecaku”.

Potem śpiewali jeszcze „Dni, których nie znamy” Grechuty i podobno to już im się podobało, zwłaszcza że często słyszą tego evergreena w radiu. Pozostałe piosenki zdecydowanie evergreenami nie są, a w dodatku – do diabła! – czego niby mają nauczyć nasze dzieci?! Coś, do cholery, jest nie tak z polską szkołą? W literaturze też nie potrafi nadążyć za tym, co się dzieje.

I potem nauczyciele dziwią się, że dzieci czytają Harry’ego Pottera, a nie chcą czytać „Chłopców z Placu Broni”. Albo moje dziecko się dziwi, że vloger potrafi lepiej wytłumaczyć matmę niż nauczyciel.

Dzieje się tak, dlatego że kiedy świat wokół pędzi z prędkością japońskiego magleva, polski system edukacji popyla ciągnięty przez lokomotywę parową. I gdy każdy człowiek, każdy urząd, każda firma, sklep, radio, telewizja – wszyscy wokół – muszą się codziennie dostosowywać do tego pędzącego świata, szkoła tkwi w skansenie, z którego chyba tylko rewolucja mogłaby ją wyciągnąć.

Nie dziwi więc, że młodzież sobie robi tak zwaną bekę ze szkoły, nauczycieli i tego, czego muszą się uczyć. Nie dziwi też, gdy tytuł książki do historii „Śladami przeszłości” gimnazjaliści przerabiają sobie na „Siadam ze złości” 😀 Też powoli momentami siadam – jako matka, jako z wykształcenia nauczycielka i jako wciąż uczący się człowiek 😉

PS Dla porządku dodam, że moja Ola chodzi do świetnego Gimnazjum nr 2 w Świdnicy, którego dyrekcja ma wyjątkowo prouczniowskie podejście. No ale podstaw programowych nawet oni nie przeskoczą. To jest już skok wzwyż 😉