Ksiądz Łukasz [*]

Dziś miał być wpis o tym, czego boi się Kościół katolicki i że w zasadzie boi się chyba sam siebie, a właściwie swoich słabości, bo zabawę dzieciaków w Halloween, która z wiekiem kończy się tak jak wiara w istnienie Świętego Mikołaja, nazywa szerzeniem okultyzmu i magii. Ale będzie o czym innym, choć też o Kościele.

Bo dziś zmarł ks. Łukasz Ziemski. Od paru miesięcy próbowałam się do niego dodzwonić z różnymi sprawami i wkurzałam się, że nie odbiera. Zawsze był zabiegany i nieodbieranie telefonów często się zdarzało. Ale zawsze odpowiadał na maile. Ostatnio nie odpowiadał w ogóle. W mojej codziennej bieganinie w końcu przestałam próbować, a z czasem zapomniałam.

Kiedy dziś w czasie mszy usłyszałam jego imię i nazwisko i że modlimy się „w intencji zmarłego” – jakby grom spadł z jasnego nieba. Ksiądz Łukasz? Ten ciepły, wiecznie uśmiechnięty, ciągle z czegoś żartujący? Okaz zdrowia – na pierwszy rzut oka. Pamiętam nasze rozmowy o Kościele, księżach i katolikach. O Kościele w Polsce i Czechach, dokąd oboje lubimy (lubiliśmy…) jeździć. Pamiętam, jak się śmiałam z jego opowieści o tym, że w Czechach jak ksiądz idzie do knajpy coś zjeść, zamawia piwo i gawędzi z towarzyszami, to nikt nie zwraca na to uwagi. „A niech pani tak wyśle jakiegoś księdza do knajpy w Polsce” – puentował ks. Łukasz. Miał wielki dystans do siebie, księży i Kościoła w wydaniu polskim, ale jednocześnie ogromny szacunek do religii, wiary i kościelnej hierarchii. Co nie oznacza, że i z tego – gdy trzeba – nie potrafił czasem zażartować.

Ksiądz Łukasz był z gatunku tych księży, których nazywam normalnymi. Niewielu ich spotkałam na swojej drodze. Co to znaczy „ksiądz normalny”? Taki, który towarzyszy, a nie dominuje. Wspiera, a nie nakazuje. Pomaga zrozumieć, a nie moralizuje. Jego bezpośredniość, otwartość i wrodzone poczucie humoru powodowały, że obcy sobie ludzie dobrze czuli się nawet w nie całkiem dobrze znanym środowisku. Jak choćby na spotkaniach opłatkowych u biskupa, gdzie zjeżdżali się dziennikarze z całej diecezji, z przeróżnych mediów, często ze sobą konkurujących.

Mam też do księdza Łukasza ogromną osobistą wdzięczność za całkowicie bezinteresowne zaangażowanie w pewną bardzo trudną sprawę, która mogła skończyć się dla mnie (i nie tylko mnie) źle. Jego pomoc, towarzystwo, wsparcie i odpowiednie przedstawienie tej sprawy pomogły ją załagodzić i szczęśliwie zakończyć. Nie musiał, bo wcale nie było to w interesie Kościoła. Ale chciał. Tak po ludzku. Chciał pomóc. I zrobił to.

Czasem spotyka się na swojej drodze kogoś, kto wpada na Ziemię tylko na chwilę. Ta chwila jednak (w przypadku księdza Łukasza boleśnie krótka – zmarł w wieku 35 lat) zawsze jest jednak „po coś”. Dlatego kiedy spotykasz na swojej drodze człowieka. Nawet tego bezdomnego, któremu dziś kupiłeś obiad czy dałeś bułkę, wiedz, że to nigdy nie jest przypadek.

Drogi Księże Łukaszu, Łukaszu – bo tak też my, dziennikarze, do Ciebie mówiliśmy – dziękuję Ci za te chwile, za radość życia, którą ze sobą niosłeś, za uśmiech, żarty i za każdą pomoc. Odpoczywaj w pokoju.

Foto „pożyczyłam” ze strony www.wiadomosci.swidnickie.pl, fot. Wiktor Bąkiewicz