Deklaracja who is who

A ja nie mam problemu z deklaracją wiary złożoną przez polskich lekarzy. Czekam jeszcze na takie same deklaracje od szewca (że nie zreperuje mi szpilek, bo od nich siada mi kręgosłup, a on tego nie weźmie na swoje sumienie), krawcowej (że nie uszyje mi sukienki z dekoltem, bo takie eksponowanie swojego ciała jest sprzeczne z jej poglądami), taksówkarza (że nie zawiezie mnie tam, gdzie chcę, bo czytał kiedyś w „WŚ” moje poglądy na temat aborcji i in vitro), hydraulika (że nie przepcha rury w moim mieszkaniu, bo mu się to kojarzy ze zdradą innych rur w innych mieszkaniach) itd.

Media się emocjonują, ale właściwie po co? Ci lekarze strzelili sobie właśnie samobója, pozbawiając się pacjentów, którzy poszukają teraz innych lekarzy.

Bo choć nikt w Kościele katolickim nie jest w stanie jeszcze tego przyznać – większość wiernych, w przeciwieństwie do Kościoła, ewoluowała przez dziesięciolecia, a zwłaszcza 25 lat wolnej Polski, w kierunku katolicyzmu liberalnego. To nie znaczy, że nie wierzą w Boga. To znaczy, że po prostu żyją tu i teraz i mimo że mają w pamięci przykazania, żyją zgodnie z własną wolą – wolną, bo taką dał im Bóg. Ich prawo, ich wybór, a jeśli wierzą, to wiedzą, jakich mogą się spodziewać konsekwencji.

Ta deklaracja, wbrew pozorom, to pozytywne wydarzenie. Jest szansa, że wreszcie skończy się udawanie. Wierni – jak choćby nasi bracia Żydzi – podzielą się na ortodoksów i liberałów. Wszyscy będą wiedzieć, kto jest kim. Ortodoksi pójdą do ortodoksyjnych lekarzy, a liberałowie do liberalnych albo niezaangażowanych religijnie. Wszystko będzie jasne i klarowne, a my przestaniemy wreszcie udawać, że Polska to jest kraj katolicki. Bo nie jest. Koniec pokazówy. Statystyki to nie wszystko. W niedziele w kościołach widać, jak jest naprawdę.

Na koniec wracając jeszcze do lekarzy – cieszy, że są jeszcze tacy, którzy podchodzą do swojej pracy wyłącznie ideowo. Ostatnio byłam z mamą u jednego pana doktora w przychodni, której większość pacjentów to seniorzy – byle jaki garnitur, przydeptane mokasyny, wiek bliżej nieokreślony. Widać, że kokosów na swojej profesji nie zbija. Nie to, co w mojej przychodni, gdzie każdy, włącznie z personelem, i pachnie, i wygląda. Są więc w Polsce – jak widać także po deklaracji – lekarze ideowcy. Tyle że idea im się chyba pomyliła albo nie tę rękę podnieśli składając przysięgę Hipokratesa. Ale czy to nasz problem? Mnie się wydaje, że bardziej ich. Bo ta ich deklaracja działać będzie mniej więcej tak, jak ja bym poszła do kosmetyczki i zażyczyła sobie depilacji, a ona powiedziałaby: „Nie, nie zrobię tego. Przez całe wieki kobiety się nie depilowały i żyły”. Co bym zrobiła? Zmieniła kosmetyczkę. Proste? Swoją drogą, ciekawe, ile gabinetów zamknie się po tej deklaracji, a ilu lekarzy zmieni decyzję będąc przyduszonymi przez ZUS, fiskusa itd. itp. 😉

Kandydatom – wstęp wzbroniony!

Dziś rano, gdy otworzyłam lodówkę, po raz pierwszy od dawna była w niej tylko żywność i lakier do paznokci, bo podobno lepiej się trzyma, kiedy się go schłodzi. Nie wyskoczył na mnie stamtąd żaden kandydat, a i w telewizji jakoś się tak dziwnie normalnie zrobiło.

Jadąc rano moje kilometry na rowerku i oglądając TVN24 nie oglądałam w przerwach reklam wyborczych i nie słuchałam polityka, który przeszedł z jednej strony na drugą, a potem znalazł jeszcze trzecią i wciąż uważa, że jest wiarygodny. A gdy dziś pójdę na piwo, to mogę mieć pewność, że w ogródku nie dopadnie mnie kandydat jeden z drugim wciskając mi ulotkę.

Właśnie. Czy kampania wyborcza oznacza, że można w kawiarni przerwać komuś intymną rozmowę z przyjaciółką albo ciekawą konwersację ze znajomymi? Czy można zaczepiać ludzi, którzy w swoich własnych sprawach idą sobie ulicą i nie mają ochoty, żeby ktoś ich zatrzymywał, zaczepiał czy z nimi rozmawiał? I jakim prawem właściwie kandydaci to robią? Jeśli organizują wiece i ludzie na nie przychodzą – okej: wasz wiec, wasze małpy. Ale na ulicy? Kiedy idę sobie sama ze swoimi myślami i nawet telefon odbieram tylko jeśli chcę? Albo w kawiarni, restauracji, pubie, piwnym ogródku? Ludzie przychodzą tam przecież na prywatne spotkania i nikt nie ma prawa im tego czasu zakłócać.

Dlatego postuluję przed nadchodzącymi wyborami samorządowymi, aby wszystkie lokale gastronomiczne wystawiły tabliczki: „Kandydatom w wyborach – wstęp wzbroniony!” Nie, nie tylko z ulotkami – całkiem! No entry! Betreten verboten! Défense d’entrer! Zona restringida! Bo kto zagwarantuje, że nie zaczepią tego czy owego bogu ducha winnego człowieczka i nie wcisną mu wyborczej ulotki? Kto da gwarancję, że moich plotek z przyjaciółką nie zakłóci zbyt głośna wyborcza rozmowa przy stoliku obok? Po wyborach – niech wracają. Ale na ten czas – niech szukają innych sposobów dotarcia do ludzi.

Ja zapewne pójdę głosować. Ale zagłosuję na osobę, która nie wyskakiwała mi z lodówki każdego dnia, która swoją pracą udowodniła, że wie, po co jest w Parlamencie Europejskim, która śmiga na językach jak poliglota, więc mam pewność, że dotrze tam, gdzie trzeba „w sprawie polskiej” bez konieczności angażowania tłumacza, i która prowadziła dyskretną, spokojną kampanię. I co najważniejsze – obecna była publicznie przez cały czas, bo uczciwie w PE pracowała, a nie – jak większość – wyskoczyła na trasie jak Filip z konopi i na ostatniej prostej ganiała się z innymi na oślep, jak w chowanego berka. I nie ma tu dla mnie znaczenia polityczna opcja. Jak zawsze, głosuję na człowieka.

Torebka w Krainie Pieczątkowców

– A nie ma pani jakiejś pieczątki? –  zapytał mnie nieśmiało kurier, któremu potwierdzałam odbiór poleconego w biurze.

– Nie mam i raczej nie będę miała – odpowiedziałam bohatersko, czując, że mogę narazić się na atak szpiegów z Krainy Pieczątkowców.

– Nooo dooobrze – odparł zbity z tropu kurier, postał jeszcze chwilę w miejscu, zakręcił się na pięcie i wyszedł. Niestety, bez pieczątki.

Polska to jest dziwny kraj. Już w 1977 roku Maciej Wojtyszko napisał w tym kraju komiks „Trzynaste piórko Eufemii”, wznowiony, co sobie rzetelnie wyguglowałam, 30 lat później (!), bo kultowy był. Nie wiem właściwie, czemu, bo ja się trochę bałam tej całej Bromby, a jeszcze bardziej „ambitnego twórcy filmowego” Glusia. Ale to pewnie przez rysunki, bo do Wojtyszki nie mam nic a nic 😉 No więc – wracając do głównego wątku – w tymże komiksie pojawia się Kraina Pieczątkowców, symbol niepohamowanej i wszechogarniającej biurokracji. Trafia tam jeden z bohaterów – Zwierzątko Mojej Mamy (cokolwiek autor miał przez to nazewnictwo na myśli). Pieczątkowcy to żywe stworzenia, które polują na swoje ofiary, by zadręczać je biurokratycznymi wymysłami. Tak przynajmniej piszą w recenzjach, bo tak naprawdę, to jest jak normalnie w Polsce, znaczy w kraju tym – żeby przez machinę biurokratyczną przejść, musisz napisać podanie, a na nim zdobyć mnóstwo pieczątek. Proste? No jasne! Polak potrafi. Tyle że w Krainie Pieczątkowców trwa to niestety latami, a pieczątki zdobywa się po to, by z tej machiny, przepraszam, krainy wyjść. Co się stało z tym Zwierzątkiem itp. itd.? No, pojawia się detektyw-superbohater, niejaki Kajetan Chrums, który je stamtąd wyswobadza i mamy happy end. Czyli mniej więcej też jak w kraju naszym – jak już zdobędziesz te pieczątki, to czujesz się jak bohater filmu kończącego się szczęśliwie.

Dlatego pieczątkom, pieczęciom i innym tuszowanym gąbkom oraz odbitkom mówię moje stanowcze „nie”! Może firma Rolski&Rolski przestanie mnie lubić, ale w sumie właśnie wymieniłam ich nazwę i jeszcze otaguję, a pieczątki w Polsce były, są i będą, więc właściwie to jakby reklama 😉

Nie lubię pieczątek jak Joanna Kołaczkowska wampirów. Nie żebym ich nie używała, kiedy był mus, ale ileż to razy nie mogąc czegoś podpisać, prosiłam sekretarkę, żeby przybiła moją pieczątkę i skreśliła jakiś znaczek? Noo, tak przyznaję się publicznie. Ale bez obaw, to nie były jakieś superważne dokumenty czy podania. Nie piszcie obywatelskiego donosiku do prokuratury…

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=WDLxR8X6Fs4[/embedyt]

A propos donosików, tych anonimowych, to trzeba zadać kłam twierdzeniu, że należy je od razu wyrzucać do kosza. Śmiem twierdzić, że mają taką samą wartość, jak te dokumenty z moją pieczątką, ale bez mojego podpisu. Odszukałam w sieci taką refleksję pewnego Polaka z Waszyngtonu, którą jakiś czas temu czytałam, a która genialnie obnaża polską biurokrację porównując ją z amerykańską. Cały tekst można znaleźć pod tym linkiem: http://wgospodarce.pl/informacje/64-polska-papierem-pieczatka-segregatorem-stoi-czyli-co-musialem-zrobic-w-polsce-by-dostac-moje-zarobione-100-zl-a-co-w-usa, ja zacytuję tylko puentę:

„Z jednej strony mamy: trzy listy polecone, trzy umowy po trzy strony każda, podpisy (z pieczątkami, a jakże!) głównego szefa, prawnika i głównego księgowego. Oraz bliżej nieokreślony czas pracy – raczej godziny niż minuty – osoby przygotowującej (przygotowanie, wyprawa na pocztę, zbieranie odpowiednich podpisów, bo przecież szef i reszta zabiegani), prawnika, księgowego, sekretariatu głównego czasu i Bóg wie kogo jeszcze).

Z drugiej strony: mejl, wydrukowaną stronę papieru, czas potrzebny na podpis szefa i wypisanie czeku przez księgową”.

Która strona jest która, to już pewnie wiecie, a jeśli nie – odsyłam do tekstu.

O! A widzieliście te ilości (celowo użyłam niewłaściwego sformułowania, bo tego jest tyle, że śmiem twierdzić, że mogą one być niepoliczalne) pieczątek przybijanych na poczcie? Akurat wczoraj stałam tam w kolejce, żeby coś odebrać. I wsłuchałam się w pocztową ciszę (bo zwróćcie uwagę, że tam panuje specyficzna cisza), którą co jakiś czas przerywa głośne „jeb, jeb, jeb, jeb” – pieczątka, pieczątka, pieczątka, pieczątka. Albo zostawiacie coś w urzędzie: „jeb, jeb” – pieczątka, pieczątka. O, właśnie – też wczoraj coś zostawiałam u zarządcy mojego budynku: „jeb” – jest pieczątka. Przyjęte! Ufff!

Pieczątka i parafka. Pieczątka i podpis. Pieczątka na górze, pieczątka na dole. Na lewej stronie, na prawej stronie. I nikt nawet się nie zastanawia, czy podpisy pod tymi pieczątkami są prawdziwe, czy skreśliła je sekretarka, bo szef akurat nie mógł. Tak, choć Wojtyszko w tym swoim komiksie rozprawia się z polską biurokracją, to jednak od blisko już czterdziestu lat nic, ale to nic się w tej materii nie zmienia. Pokaż mi swoją pieczątkę, a powiem Ci, kim jesteś.

PS

Hmmm, a właściwie skoro te pieczątki są takie ważne, to może sobie jednak jakąś zrobię?

Anita Odachowska-Mazurek

Ta, Która Przybiła Tę Pieczątkę

Wygląda całkiem spoko, nie?

Mózg w sercu, życie w torebce

W weekend dzwoniła do mnie moja znajoma w sprawach służbowych. Nie odebrałam. Zresztą – telefon był „gdzieś”, wyciszony (ale luksus!) Potem na FB napisała prośbę o kontakt, a ja na to: „Ale jest weekend! Proszę o kontakt w poniedziałek”. Co?… Że wredna byłam? Eee tam… Dzisiaj spotkałam się z tą znajomą, a ona mówi:  – Dzięki pani postanowiłam, że od września zmniejszam swoje obciążenia, bo tyle na siebie wzięłam, że czuję się, jakbym stała w kącie, a wszyscy dookoła mnie okładali. A więc.. właściwie wyświadczyłam jej przysługę. A wręcz chyba (co okaże się we wrześniu) zrobiłam dobry uczynek.

Ten dobry uczynek to całkiem niechcący, ale ostatnio moja przyjaciółka ochrzaniła mnie za nadmiar dobrych uczynków, które robię w swoim życiu:  – Zajmij się sobą, kobieto – powiedziała. – Temu pomagasz, tamtemu pomagasz, a jak przychodzi co do czego, to mało kto potrafi to docenić. 

„Hmmm… – pomyślałam inteligentnie wracając do regularnie pojawiających się od lat myśli i obserwacji. – Może ma rację?” MOŻE! Co ja gadam?! Na stówę ma rację, bo sprawdziło się to jakieś… niech policzę… kilkaset razy? Ilu ja ludzi za sobą ciągnęłam zawodowo, którzy nie są w stanie nawet przyznać, że coś mi zawdzięczają? A niektórzy to i nawet nóż w plecy potrafili swego czasu wbić. Ilu osobom pomogłam, które nawet o tym nie pamiętają? A niektóre nawet nie chcą pamiętać. Ilu osobom zaufałam, a potem dostałam po dupie tak, że usiąść spokojnie nie mogłam tygodniami? A ilu mi coś obiecało i nie dotrzymało słowa?

Brzmi jak pochwała głupoty? No i co ja zrobię, jak już taka jestem… głupia? Nie pomagam dla wdzięczności, ale dla własnej satysfakcji. Fajnie, jeśli ktoś pamięta i docenia. To już dużo. Za „dziękuję” dziękuję. Nawet tych podziękowań nie gromadzę, bo i po co? Mam na nie patrzeć i upajać się swoją samozajebistością (przepraszam za słowo, ale to w końcu mój blog, nie?)? Lepiej patrzeć wprzód, bo kto wie, komu się jeszcze zdarzy pomóc…

Znam jednak osoby, które nawet liczą, na jakim miejscu wymieniono ich nazwisko w ramach podziękowań. A i takie, które potrafią się o nie upomnieć. Albo zarzucić temu, kto przekazuje podziękowania (na przykład dziennikarzowi) stronniczość. I co ciekawe, działa tu zasada ze starego polskiego przysłowia (ach, jak ja lubię te nasze przysłowia!): „która krowa mało ryczy, ta mało mleka daje”.

Oprócz tego, że jestem głupia, to jestem też ufna (chociaż to chyba idzie w parze). Ufam, wierzę, wszystko biorę za dobrą monetę. A potem słyszę, jak wczoraj od jednego z kolegów: – Nie ufaj ludziom, bo zobacz, jak na tym wychodzisz. Kolejny, który ma rację. I kolejny, którego ostrzeżeń pewnie nie wezmę pod uwagę.

Bo Pani z Torebką ma swój własny rozum, zlokalizowany tak gdzieś mniej więcej w okolicy serca (no, napisałam przecież w pierwszym wpisie, że nie jest całkiem normalna). A zapas „nowych żyć” po kolejnych przejściach po prostu nosi w torebce. Wczoraj na przykład będąc u przyjaciółki zajrzała do niej (a od dwóch dni nie mogła znaleźć klamki i szlag ją jasny trafiał), patrzy, a tu klamka? Jak ona się tam znalazła? Cud! I wstąpiło w Panią z Torebką nowe życie. Co tam szepczecie? Że mam bałagan w torebce? No, to chyba jasne, skoro noszę w niej zapas „nowych żyć”. Układam w niej wszystko, jakbym układała kostkę Rubika – a mistrzem nie jestem, raz więc wyjdzie, a raz nie. Tak już jest. A ktoś z Was ma w życiu porządek? Nie widzę 😀

Who’s the winner?

Film… Wyobrażacie sobie świat bez niego? W czasie moich studiów akurat przypadała rocznica stulecia kina. Dzięki temu, że akurat studiowałam, a ówczesne wrocławskie kina (kilka już nie istnieje) stanęły na wysokości zdania, mogłam nie tylko obejrzeć „wszystko, co najważniejsze” w kinie, ale jeszcze uzupełnić to cyklem „100 filmów na stulecie kina”, który wtedy leciał TVP, nie pamiętam, czy 1, czy 2.

Nie pamiętam, kiedy zrodziła się moja dozgonna miłość do filmu. Przyszła nagle  – jak każda. Ta jednak, w przeciwieństwie do innych, trwa. Bo nic jej nie zakłóca. Ani świat naokoło. Ani ludzie. Kiedy siedzę w kinie albo w domu przed ekranem, jestem tylko ja i film. W takich chwilach często przypomina mi się autobiografia Ingmara Bergmana „Laterna magica” („Magiczna latarnia”). Bergman pisze w niej o tym, jak zrodziła się jego miłość do kina/kinematografu:

„(…) nie rozumiałem, o co chodzi z tym czasem: musisz się wreszcie nauczyć punktualności, dostałeś przecież zegarek, nauczyłeś się, jak go używać. Mimo to czas jakby nie istniał. Spóźniałem się do szkoły, spóźniałem się na posiłki. Wałęsałem się beztrosko po szpitalnym parku, wypatrywałem i fantazjowałem, czas przestawał istnieć, coś przypominało mi, że prawdopodobnie jestem głodny, no i wybuchała awantura. (…) A potem przyszedł kinematograf. (…) Ogarnęła mnie gorączka, która nigdy nie przeszła”.

Też tak macie, kiedy włączacie film? Ta magia? To oczekiwanie na to, co przyniesie filmowa historia? Ten dreszczyk emocji na myśl o emocjach, które z pewnością Was czekają? Dobrych, złych, trudnych… Ile wrażeń może wywołać film trwający nawet pół godziny? Nieprawdopodobnie wiele, jeśli jest dobry. Nie dorówna temu żadna książka, choć czytać też uwielbiam. I pewnie dlatego to kino jest miłością mojego życia. Ale nie tylko.

Wykształciłam się w tym kierunku i oglądanie filmów sprawia mi dodatkową przyjemność – przyjemność dostrzegania niuansów, dygresji, piękna zdjęć, montażu, zadziwiających czasem decyzji reżysera. Rok temu będąc we Florencji byłam „okiem i uchem” mojego przyjaciela Larry’ego Siddalla podczas zwiedzania najważniejszych miejsc. Pamiętam to jak dziś. Staliśmy w Galerii Uffizi przed „Primaverą” Botticellego, a ja musiałam relacjonować Larry’emu (niestety, nie dowidzi) każdy szczegół, który dostrzegam. Tamten obraz, wcześniej przecież dobrze znany, nabrał dla mnie dzięki temu zupełnie nowego wyrazu. Tak samo mam z filmem.

Owszem, hollywoodzkie produkcje też oglądam – jak każdy kinoman. Zawsze mam sporo do powiedzenia na temat każdej z nich. Do niedawna mówiłam, że nie żałuję, że nie zostałam krytykiem filmowym, jak mi na studiach przepowiadano, ale teraz… gdy otrząsnęłam się z kieratu… myślę, że trochę jednak tak.

Na szczęście, dzięki temu otrząśnięciu, mam wreszcie czas, by moją pasję na nowo odkrywać. Dziś uzupełniając braki filmowo-rozrywkowe obejrzałam Galę Oscarów. To raczej taki przerywnik, chęć przypomnienia sobie moich dawnych emocji – gdy potrafiłam nie spać całą noc, żeby zobaczyć, „who’s the winner” 😉 Na szczęście – po raz drugi – nadeszły czasy, gdy nie ma potrzeby nie spać, by móc obejrzeć galę.

Niestety, są to też czasy, gdy w kinie najważniejsze są popcorn i cola pod ręką, a filmów, na których widzowie siedzą na dupach do końca napisów, już nie ma. Choć właściwie powinnam chyba powiedzieć – że to widzów takich już prawie nie ma. Jestem dinozaurem, ale dobrze mi z tym. A jak mi źle – robię sobie kino domowe. Tu można oglądać wszystko. I Bergmana też. A czasem fajnie się dowiedzieć, w tym życiowym pędzie, „gdzie rosną poziomki”…

PS A na koniec wracając jeszcze do gali – taka dygresja, bo coś równie zabawnego co mądrego powiedział odbierając Oscara za główną rolę Matthew McConaughey: „Miałem 15 lat i ktoś zapytał mnie: kto jest twoim bohaterem? Powiedziałem: nie wiem, muszę się zastanowić. Wrócił po kilku tygodniach i zadał mi to samo pytanie. Powiedziałem: wiem, to ja za 10 lat. Minęło trochę czasu, doszedłem do wieku 25 lat i wpadam na tę samą osobę. Pyta mnie: i co? zbliżyłeś się już do swojego ideału? Odpowiedziałem: nie, nawet odrobinę. Zapytał, dlaczego. Powiedziałem, że mój bohater ma teraz 35 lat, więc każdego dnia, każdego tygodnia, mój bohater jest dziesięć lat starszy. Nigdy nie będę swoim bohaterem (…) Najważniejsze, żeby go ciągle gonić”.

Szklana pogoda temat zapoda

Pewien mój znajomy Czech František Molík wpisał wczoraj na Facebooku ciekawy post, można powiedzieć, ponadnarodowy, bo dotyczący pogody, a właściwie stosunku ludzi do niej.

Pogoda to niewyczerpany i nigdy niekończący się temat. Do niedawna ciągle słuchałem, że jest deficyt opadów, bo była lekka zima i będzie niedobór wody. Zaczęło padać i nikt się nie cieszy. A przecież teraz wody jest pod dostatkiem. Pamiętam czasy, kiedy na pytanie: „Znasz nieprzyjaciół socjalizmu?” była jedna właściwa odpowiedź: „Wiosna, lato, jesień, zima!”. I już nie wiem, gdzie był błąd? W pogodzie czy w systemie? Albo to ta pogoda, już od kilku miliardów lat, robi, co chce, zamiast nas grzecznie zapytać – pisze pan František.

Właściwie mogłabym to pozostawić bez komentarza. Ale przyznam, że myślałam, że to tylko Polacy mają taki narodowy egzystencjalny problem, jakim jest pogoda. Pada? Źle. Kiedy będzie słońce? Żar się z nieba leje? Źle. Za gorąco. Kiedy spadnie deszcz? Zima. Nie ma śniegu? Źle. Zimą, a już szczególnie w Boże Narodzenie, powinien być śnieg, żeby „White Christmast” grane w radiowych stacjach miało sens. Śnieg zimą spadnie, ale dopiero po świętach? Fatalnie! Śnieg przecież powinien był leżeć w święta.

Tymczasem pan František uświadomił mi, że to prawdopodobnie problem globalny, a przynajmniej dotykający mieszkańców krajów w strefie umiarkowanej, w której nie znasz dnia ani godziny, a pogoda naprawdę robi, co chce. I nikt nie ma na to wpływu. A rozmawiamy o tym, jakbyśmy jakikolwiek mieli. Szczerze mówiąc, to dość zabawne, jak tak spojrzeć z dystansu. Wkurzasz się, człowieku, na pogodę? Ale jaki masz na nią wpływ? Wkurzać to się można na rzeczy, na które możemy wpłynąć. Ale właściwie też nie – bo skoro nadal nas wkurzają, to znaczy, że my na to pozwalamy, a więc jest to nasz problem i na siebie powinniśmy się wkurzać, jeśli nie potrafimy tego zaakceptować albo zmienić.

Wracając na koniec do pogody – jej problem polega na tym, że jest jednym z najwdzięczniejszych tematów wykorzystywanych w fatycznej funkcji języka, czyli tej, która służy do podtrzymywania kontaktów. Jeśli więc nie wiesz, o czym z kimś rozmawiać, a nie bardzo masz inne wyjście, pogoda z całą pewnością przyjdzie Ci z odsieczą. Zwłaszcza że każdy ma na jej temat coś do powiedzenia.

Jak dziennikASZ wkurzył prezesa, czyli bawmy się w chowanego

Byłam w totalnym, ale pozytywnym szoku, kiedy moja córka po powrocie z urodzin koleżanki oznajmiła mi kilka dni temu, że… bawiła się w chowanego! Na dworze! Wow! Co prawda odchorowała tę nie-wirtualną aktywność, ale co tam! Ekscytacja w jej głosie, kiedy mi o tym opowiadała, dowodziła, że było to nie lada przeżycie. I wielka radość przy okazji.

Ten wstęp jest całkiem nie w temacie, ale może się jeszcze nieoczekiwanie przydać 😉

Jestem fanką ASZdziennika.pl. To taki dziennikarski kabaret, ujście pary dla nabzdyczonych w poczuciu misji i zagonionych w poszukiwaniu sensacji, tego jedynego newsa, dziennikarzy. Ale też wentyl bezpieczeństwa dla zwykłych czytelników i widzów, którzy dzięki radosnej twórczości Rafała Madajczaka, mogą z dystansem, krytycznie, ale przede wszystkim z przymrużeniem oka spojrzeć na dziennikarską robotę. „Jestem prawdopodobnie jedynym dziennikarzem w kraju, który przyznaje się publicznie do pisania nieprawdziwych informacji” – pisze o sobie Madajczak, który jest także dziennikarzem natemat.pl. Prawda. Nie znam takiego, który się publicznie przyzna, że zdarzyło mu się „podkręcić” temat, wykreować newsa, wyreżyserować zdjęcie itd. A tak się dzieje.

I ten to ASZdziennik wzięła sobie na tapetę Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Za co? Za to, że w jednym z wpisów Madajczak natrząsa się z beznadziejnych spotów wyborczych (sama już drżę ;)), pisząc, że niektóre są tak słabe, że powinien je objąć zakaz publikacji: („KRRiT: Spoty Karskiego i Boniego dopiero po godz. 23. „Zagrażają psychicznemu rozwojowi małoletnich„). A Rada wzięła to na poważnie i protestuje. Nabzdyczony Jan Dworak, prezes KRRiT, pisze do natemat.pl, że „wpis podaje nieprawdziwe informacje o działaniach KRRiT w okresie kampanii wyborczej odwołując się do ustawowych uprawnień KRRiT, podając podstawy prawne i dążąc w ten sposób do jego uwiarygodnienia”.

„Helouuu!”, jak by powiedziała Mariolka… Przecież ASZdziennik to kabaret! Może nie taki sceniczny, ale jednak. Satyrą wieje na kilometr, a każdy wpis kończy tekst: „To jest ASZdziennik. Wszystkie cytaty i wydarzenia zostały zmyślone”. Pan prezes Dworak, podobnie jak zdecydowana większość Polaków, zwłaszcza tych „żyjących publicznie”, ma jednak problem z dystansem do samego siebie i swojej działalności. To smutne, ale niestety, to prawda. Sama tak czasem mam. Niby mam dystans do siebie i umiem się z siebie śmiać, ale bywa, że nie umiem przeskoczyć „ponad czymś”. Ale uczę się i zalecam takie samokształcenie wszystkim. To bywa trudne, ale nie ma nic lepszego jak uczucie, gdy to „coś” się przeskoczy. Za każdym takim skokiem czeka coraz głębszy oddech, świat zaczyna mieć więcej kolorów, a życie powoli nabiera nowego sensu.

My, Polacy, ale właściwie nie tylko my, bo ludzie ogólnie, mają tendencję do kumulowania frustracji, utrzymywania napięć, pielęgnowania urazów, a jeśli nie, to do szukania dziury w całym. Mało kto ma do siebie taki dystans, że napięcie potrafi przekuć w radosny śmiech z samego siebie. Albo do siebie. Bo czemu nie?

Życie to przecież taka trochę zabawa. Jak gra w karty, warcaby, szachy… Tu mi się akurat „Siódma pieczęć” Bergmana przypomina, w której bohater gra ze śmiercią w szachy o własne życie. Ale nie bądźmy tacy poważni i porównajmy życie do… zabawy w chowanego! Ooo, przydał się jednak wstęp 😉

Rywalizujesz więc z innymi o to, kto pierwszy dotrze do wyznaczonego celu (choć w życiu, inaczej niż w zabawie, każdy ma swój własny). Chowając się szukasz właściwego miejsca, które daje odpowiednie schronienie, ale też jest idealne do tego, by jak najszybciej do tego celu dotrzeć. Przyczajasz się jak ten filmowy tygrys, by w odpowiednim momencie albo zaatakować przeciwnika, albo samemu osiągnąć cel… I Cię kolega znajduje! Niech to szlag!

Jak to w życiu… Ale czy ktoś po odniesieniu porażki w chowanego przestawał dalej grać? Zabierał swoje zabawki i szedł na inne podwórko? Pewnie nawet prezes Dworak będąc dzieckiem (o ile kiedykolwiek nim był) wracał do zabawy, a nawet przynosił nowe zabawki. Niestety, z wiekiem wszyscy (prawie) tracimy ten dziecięcy dystans – do świata, do ludzi, a najbardziej do samego siebie. I prezes Dworak stracił go również, choć śmiech budzi… tyle że swoim „napompowaniem” od środka. Tylko czekać aż pęknie jak purchawka.

Sama tak niekiedy mam. Pompuję się negatywnymi emocjami, frustracjami, stresami… Ale po chwili zastanawiam się, po co. Życie jest przecież tylko jedno. To owszem, gra, ale nie komputerowa. Nikt mi tu nie da dodatkowego życia za wynik, więc muszę zadbać, by osiągnąć jak najwięcej na każdym poziomie, tu i teraz. Dlatego tak się cieszę, że zdarzają się jeszcze młodzi ludzie bawiący się w chowanego. To uczy… dystansu, rywalizacji, umiejętności śmiania się z siebie, kontaktów międzyludzkich… życia, po prostu 😉

Jak polityka mistrza w ringu znokautowała

Dorota Wellman: – Co w Europarlamencie zrobisz dla kobiet?

Tomasz Adamek: – Stawiam na przemysł.

Dorota Wellman: – Przemysł, kościół, kościół, przemysł… Ale co dla kobiet zrobisz?

Tomasz Adamek: – Mój program jest jasny: będę bronił przemysłu, będę bronił Boga i będę bronił rodziny.

RATUNKU! Tomasz Adamek znokautował mnie dziś kilkakrotnie. I choć tak naprawdę to on został znokautowany przez Dorotę Wellman i Marcina Prokopa w „Dzień dobry TVN”, to jednak ja jako widz leżałam na deskach wielokrotnie. Znokautowana, ogłuszona i próbująca bezskutecznie wstać przed ostatecznym ciosem.

Kiedy mój tata, któremu lubiłam towarzyszyć, gdy oglądał wydarzenia sportowe, bo zawsze mi – jak komentator – tłumaczył, co się dzieje, oglądał boks, nie mogłam, mimo jego komentarzy, zrozumieć, czemu jeden facet (wtedy jeszcze kobiet bijących się w TV nie pokazywali) tłucze drugiego do krwi, a ludzie biją mu brawa. Byłam też pewna, że jak się tyle razy po łbie dostanie, to nie ma szans, żeby się w nim klepki nie poprzestawiały. Dziś mam tę pewność w stu procentach.

Adamek nigdy nie należał do mistrzów elokwencji. Słuchanie jego wypowiedzi w mediach było dla mnie jak słuchanie skrzypienia kredy na szkolnej tablicy. Męczyłam się potwornie próbując zrozumieć sens i czekając, aż skończy. Dziś było jeszcze gorzej. Dziś czułam się jakbym słuchała człowieka, który przeszedł nieodwracalne pranie (nomen omen) mózgu. Człowieka, którego inny człowiek sprał tak porządnie, że stracił wszelkie instynkty, na czele z instynktem samozachowawczym.

Miny Wellman i Prokopa, ich nieustająca konsternacja i zażenowanie, a momentami wręcz zniecierpliwienie podczas rozmowy z Adamkiem mówią wiele. Sama się niecierpliwiłam – kiedy się to skończy, kiedy facet powie coś, co doprowadzi do wybuchu, kiedy wyprowadzi jakiegoś lewego czy prawego sierpowego, wreszcie kiedy zada cios… Ale nie doczekałam się. Ciągle tylko garda, garda, garda. Na koniec leżał na deskach, zapewne myśląc o tym, że broni Boga i kościoła.

Zapytany przez Prokopa o to, czy nie boi się, że zostanie marionetką w rękach polityków, zaprzeczył. A przecież już nią jest! Bo po co komitetom wyborczym tzw. twarze? Adamek nie ma pojęcia, czym zajmuje się Parlament Europejski, jeśli opowiada, że będzie bronił przemysłu, Boga i rodziny. Tak jak nie mieli pojęcia o podstawach Otylia Jędrzejczak i Maciej Żurawski, którzy w rozmowie z dziennikarzem TVN w którymś momencie już nawet nie kryli niewiedzy. Tak jak nie wiedzą nic na ten temat inni, którzy na listach znajdują się po to, by „zbierać głosy”? Bo to chyba jasne, że są tam tylko po to. I chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości, chociaż…

…dzisiaj, gdy oglądałam rozmowę z Adamkiem, ja zaczęłam mieć.  Bo wygląda na to, że porządne (s)pranie mózgu może tak poprzestawiać klepki, że i chłop uwierzy, że będzie z niego król. A wiara potrafi czynić cuda…

A więc może Adamek „ocali” polski przemysł? Może zasiadając w Europarlamencie uratuje Boga? Może zrobi jeszcze wiele dobrego, jeśli do tego gremium się dostanie. Pewne (i smutne) jest jedno – nie ocali siebie. Już nigdy nie będzie tym samym Tomaszem Adamkiem, którego z trudem słuchałam, ale słuchałam, bo był „miszczem”. Teraz jest już tylko maszynką do zbierania głosów 😉 I aż przykro pomyśleć, że ten ruch to będzie nokaut…

Prusakolep czy Atari, czyli kandydacie, Twój wyborca nie jest głupi

Patrząc na to, jak lokalni kandydaci do tych i owych politycznych gremiów zabierają się za swoje kampanie wyborcze, widząc tę powtarzalność, przewidywalność, sztampowość, często także bylejakość, czuję smutek. A nawet jest mi przykro… Dlaczego?

Bo mają mnie jako wyborcę za głupka! Ale to jeszcze pół biedy, że mnie, bo ja jestem tzw. wyborcą świadomym, który potrafi oddzielić ziarno od plew, który potrafi czytać programy i zauważyć fałszywe ruchy kandydatów i wybierze świadomie. Gorzej – że za głupków mają tych, którzy tego nie potrafią, którzy idą głosować za impulsem albo dlatego, że „tak trzeba”. Bo to jawne lekceważenie własnego elektoratu.

A jak się ono objawia? Cóż objawy (czyt. metody na wyborcę) są różne (kolejność dowolna)…

Na ducha

Z reklam wyborczych, tych wiszących, jak banery czy billboardy albo plakaty, politycy w swych gigantycznie powiększonych gabarytach straszą nas. Wiem, że często schemat, kolorystykę itd. narzuca partia, ale czy to znaczy, że jak wyjeżdżam z parkingu jednego ze świdnickich supermarketów, to muszę zawsze podskoczyć ze strachu przed źle wyretuszowanym w Photoshopie zdjęciem jednej z kandydatek?

Na myśliwego

Umieszczanie reklam w tak dziwnych miejscach, że mam obawy, czy za chwilę idąc po jogurt nie wyskoczą na mnie z otwartej lodówki. Jedna z lokalnych kandydatek – dla pewności, że „wisi wszędzie”, umieszcza na swoim profilu na Facebooku (a właściwie pewnie jej sztab) słitfocie wszystkich wywieszonych banerów i billboardów. Na płocie takim, na płocie siakim, na tym czy innym walącym się budynku. Swoją drogą, te płotowo-ruinowe reklamy są doprawdy żenujące – bo reklama to czy już antyreklama mówiąca o tym, że kandydata nie stać na porządne miejsce i jakość?

Na listonosza

Otwieracie skrzynkę pocztową i wysypują się ulotki, z których tylko czekać jak wyskoczą i będą jak osioł ze „Shreka” podskakiwać i odważnie krzyczeć: „Ja wiem, ja, ja, wybierz mnie, mnie wybierz!” (Choć niektórzy wyglądają na zdjęciach raczej jak tenże sam osioł mówiący: „Niech mnie ktoś przytuli”).

Na (znaną) twarz

Wieszanie się na szyjach znanych twarzy ze swoich partii i dreptanie z nimi po mieście w celu pokazania wielkiej zażyłości, która najczęściej rozpoczęła się kilkanaście minut wcześniej, gdy owa znana twarz pojawiła się w danym mieście. Największym hitem w tej kategorii była wizyta Grzegorza Schetyny, który cztery lata temu, w ramach wsparcia świdnickich kandydatów PO w wyborach samorządowych, spędził w mieście 9 minut!

Na media

To moja „ulubiona” metoda, zresztą powiązana z tą „twarzową”. Organizuje się konferencję prasową z byle powodu (hitem tegorocznym był powrót jednego z radnych i zapewne przyszłych kandydatów z Majdanu i dzielenie się wrażeniami), zaprasza media, które zwykle przychodzą (oby rosła liczba tych, które zlewają takie zaproszenia) i udostępnianie zamieszczanych na portalach relacji, a zarazem korzystanie za darmo z wypracowanego przez media kanału dotarcia do potencjalnego wyborcy.

Na żebraka

(Mogłabym ją też nazwać „Na Świadka Jehowy”, ale znam kilku i szanuję, więc nie zrobię tego) Metoda ta polega po prostu na łażeniu od drzwi do drzwi, pukaniu, przedstawianiu się, zostawianiu ulotek, wizytówek i proszeniu „o poparcie”. Słyszałam o takim jednym świdnickim polityku, co onegdaj z krzyżem od drzwi do drzwi pukał. Jest też inny odłam tej metody (opatentowany przez najdłuższego stażem świdnickiego radnego), który objawia się łażeniem od przystanku do przystanku i jeżdżeniem autobusami.

Na stronę internetową

Większość polityków startując zakłada stronę internetową. Bo – pewnie im tak podpowiadają – internet to podstawa. Jasne, że podstawa – tyle że ta podstawa powinna istnieć od dawna, być stale aktualizowana i mieć stałych oraz przybywających czytelników. A aktualizacja to akurat najsłabsza strona większości polityków. Robią stronę i ją… mają. Pytanie – po co?

Na Facebooka

To najnowsza metoda, przez większość polityków opanowana na poziomie przedszkolnym, tzn. umieją się przedstawić, powiedzieć, ile mają lat, gdzie mieszkają i czym się zajmują… Aha, no i jeszcze zamieszczać słitfocie… Rzadko który z nich potrafi zrobić coś więcej, co pomaga w promocji. Ale nie jestem od podpowiadania. Wystarczy mi, że moja tablica jest spamowana nieumiejętnie dozowanymi postami zamieszczanymi polityków i polityczek. Pewnie mogłabym ich wyłączyć z grona znajomych, ale… jeszcze nie jestem do tego gotowa. Wszystko jednak jest na dobrej drodze 😉

PODSUMOWANIE

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=gTe8To0GV4Y[/embedyt]

Tutaj to chyba tylko mi przychodzi do głowy prośba: zaskoczcie mnie, Panie i Panowie politycy! Zaskoczcie nas, wyborców! Zrozumcie wreszcie, że gdyby reklama Prusakolepu (z nośnym hasłem „do nabycia na terenie całego kraju”) przynosiła wyniki, to nadal leciałaby w paśmie reklamowym każdego kanału, a gdyby chłop z kozą w reklamie Atari nadal budził wiarygodność, to być może Atari byłoby dziś większym potentatem niż Apple 😉 Słowem, Panie i Panowie, wyjdźcie z zaścianka. Także świdniczanie to już Europejczycy. Może jeszcze nie wszyscy, ale coraz nas więcej…

Polski jad w austriackiej kiełbasie

Nic tak nie rozgrzeje serca Polaka jak wspólny wróg. Tym razem padło na Kobietę z Brodą. News dnia we wszystkich serwisach skonsolidował Polaków jak już dawno żadna informacja. Gdyby ta drag queen, niejaka Conchita Wurst, tylko wygrała Eurowizję, byłaby to jedynie medialna ciekawostka. Ona jednak wygrała z NASZYMI! Ooo, tej potwarzy my, Polacy, nie możemy puścić płazem! A więc zrobiło się polskie pospolite ruszenie i w komentarzach pod newsami i na Facebooku zawrzało jak w 1683 pod (nomen omen, bo ta brodata laska z Austrii pochodzi) Wiedniem.

Zastępy husarii ruszyły na polsko-austriackie, hetereoseksualno-homoseksualne muzyczne pole bitwy z takim hukiem i hałasem, że ich przodkowie spod Wiednia brzmieli przy tym jak trzepot skrzydeł motyla. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj była to tylko „bitwa na głosy” – głosy Europejczyków. Dziś czytam, że nawet Donatan siedzi i liczy te głosy, upewniając się, że ludzie to właściwie wybrali Cleo, ale jurorzy w tych muzycznych wyborach wyprodukowali własną kiełbasę.

Prawda jest jednak taka, że Eurowizja to gówno nie festiwal. Mielonka słabej artystycznie jakości sezonowych przebojów przyprawiona emocjami głosowania i wtłoczona we flak wspólnej Europy. Tanie mięso w średniej, jak na możliwości Europy, klasy oprawie. Może to wręcz znamienne, że wygrywa ją tym razem ktoś, kto przybrał nazwisko kiełbasa? Ktoś, kto zaśpiewał dokładnie taką sieczkę, jaką Eurowizja kupuje – mdłą, bez smaku i do szybkiej konsumpcji, bo błyskawicznie traci świeżość.

Od czasów szwedzkiej grupy ABBA, która wygrała Eurowizję, jak miałam roczek, czyli czterdzieści lat temu, z tej produkcji o krótkim terminie ważności żaden ze zwycięzców nie wybił się dalej niż poza Europę, a najczęściej – zaledwie swój własny kraj. A i to nie na długo.

O co więc ta polska husaria podnosi takie larum i wyciąga broń? Że nie wygrało polskie masło, tylko austriacka kiełbasa? Że nie wygrały polskie cycki, tylko austriacka parówa (takie określenia też gdzieś czytałam)? Że Cleo zaśpiewała lepiej niż Conchita? A kogo to, u diabła, obchodzi? Od dziesięcioleci Eurowizja, festiwal, o którym mam naprawdę niskie mniemanie, to muzyczny margines nie tylko świata, ale i samej Europy, a nawet biorących w niej udział krajów. Taka prawda i tego żadne polskie pospolite ruszenie nie zmieni.

A co do samej Chonchity Wurst vel Thomasa Neuwirtha… Będąc młodą dziewczyną, w Świdnicy często wpadałam na kobietę z wąsem. Nie był to zbyt smaczny widok, przyznaję, zwłaszcza że znałam już tajniki pozbywania się niechcianego owłosienia, ale… była, jaka była. Może bała się depilacji? A może po prostu „taka była” – jak śpiewa tegoroczna zwyciężczyni/zwycięzca Eurowizji? Nie wnikam, bo co to zmienia w moim życiu?

A polskiej husarii polecam ściągnąć pancerze, bo chyba Wam trochę za ciasno i krew nie dopływa tam gdzie powinna, wyluzować się i obejrzeć „Priscillę, królową pustyni” – przezabawny film o inności, świetnie zagrany przez znanych australijskich aktorów Hugo Weavinga, Guy’a Pierce’a i Brytyjczyka Terence’a Stampa (dawniej główne role u Felliniego i Passoliniego), którzy wcielają się w role drag queens. I wypuśćcie z siebie ten kiełbasiany jad. Gwarantuję, że samopoczucie natychmiast się poprawi 😉

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=dbakps0k19w[/embedyt]