Współczujmy hejterom – to kupa nieszczęścia

Dziś postanowiłam nie zatwierdzać już więcej idiotycznych i wymierzonych przeciwko mnie komentarzy na moim blogu. Żebyście mnie źle nie zrozumieli. Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że nie mam nic przeciwko komentarzom niezgadzającym się merytorycznie z tym, co piszę. Ani tym, w których ktoś zawiera konstruktywną krytykę. Niestety, w naszym wolnym kraju, gdzie obowiązuje wolność słowa, nawet i to bywa rozumiane opacznie. Idiotów nie brakuje. Zwłaszcza w sieci…

Siedzą przed komputerami tacy tłuści frustraci, których jedynym atutem jest anonimowość w sieci, a jedyna aktywność fizyczna to klikanie w klawiaturę lub pykanie myszką, i myślą, że jak tej frustracji trochę wyleją w sieci, to i tłuszczu się trochę ze złości przy okazji wytopi. No, niestety, tak to nie działa.

Ale do rzeczy. Budzę się dziś rano i sprawdzam pocztę. Jest powiadomienie o komentarzu do zatwierdzenia na moim blogu. Czytam i oczom własnym nie wierzę…

Pani z torebką, żenua… Jest pani wielkim chodzącym niespełnieniem i kompleksem. Malizną o rozdmuchanym ego. Niech pani częściej zerka w lustro i czasem puknie się w czolo zanim cos napisze. Już w czasach WS pani felietony były na poziomie hm… Trafiłem tu przez przypadek – ktoś upublicznił ten link. Niech pani da spokój i uwolni przestrzeń od swojej niskiej tworczości.

Nie mam kompleksów ani tym bardziej nie czuję się niespełniona – wręcz przeciwnie, choć oczywiście wiele jeszcze ciekawych wyzwań przede mną. Ale… popatrzcie, jaki biedny ten internauta (zapewne to ktoś, kogo znam, ale tchórzostwo nie pozwala mu podpisać się ani podać prawdziwego maila). Biedny, bo tłumaczy, że trafił tu przez przypadek, bo… ktoś upublicznił ten link. No, kupa nieszczęścia, doprawdy 😉 To tak, jakby rozpaczał, że trafił w telewizji na program, który mu się nie podoba, bo akurat nacisnął ten konkretny przycisk (czerwony był albo bardziej wypukły niż inne – bez znaczenia). I teraz nieszczęśnik musi oglądać ten program, chociaż w zasięgu ręki jest pilot i wystarczy nacisnąć inny przycisk, żeby zmienić kanał. Biedaczek… On jednak musi siedzieć i czytać to, co kliknął, bo ktoś to udostępnił.

Proponuje mi ten anonimowy ktoś uwolnienie przestrzeni od mojej niskiej twórczości. Hmmm… Tak się składa, że tak jak i ten człowieczek może sobie w sieci komentować do woli, tak ja mogę sobie pisać w sieci do woli. Nawet gdyby była to rozpaczliwa grafomania. Różnica jest taka, zresztą zasadnicza, że ja mam odwagę nie robić tego, co robię anonimowo, a ten malutki człowieczek – na swoje nieszczęście – tej odwagi nie ma. No i jeszcze taka, że on może sobie – owszem – napisać komentarz, ale zatwierdzam go JA! 😀

Dlatego właśnie posłuchałam rady tego nieszczęśnika i faktycznie puknęłam się w czoło. Dotąd zatwierdzałam nawet niepochlebne komentarze i polemizowałam z nimi, bo na tym polega dyskusja publiczna w sieci. Ale w sumie – po co? Szkoda życia na dyskutowanie z idiotami, którzy nie rozumieją podstawowych zasad panujących w Internecie. Nie chcę czegoś czytać, to i udostępniony przez kogoś publicznie link mnie do tego nie zmusi. Nie mam ochoty znajomić się z kimś na Facebooku, to się nie znajomię. Nie chcę się z kimś spotykać ani utrzymywać w kontaktów w realu, to się nie spotykam. To takie proste, a tylu ludzi tego nie rozumie 🙂

A co do poziomu moich felietonów w WŚ… No, cóż, gdyby internauta nie był anonimowy, moglibyśmy poznać poziom jego twórczości – bez względu na dziedzinę – i też ocenić. Ale nie możemy. Biedny, bo może jest zaje…ym artystą pióra, słowa, pędzla czy innego młotka. Ale się tego nie dowiemy, niestety… Pozostaje więc tylko współczuć takim nieszczęśnikom. Życie hejtera musi być doprawdy nędzne i puste, że chce im się pisać takie komentarze i nie potrafią się przy tym podpisać własnym nazwiskiem…

PS A w lustro patrzę codziennie z przyjemnością i co najważniejsze – nigdy nie boję się w nie spojrzeć 😉

Ja chcę misia!

– Ja chcę misia! Chcę misia! – krzyczał mały chłopiec w supermarkecie, kiedy kasjerka kasowała moje zakupy. – Misia! – nie dawał za wygraną, balansując na krawędzi krzyku i płaczu. Nie wiem, co było owym misiem – czy jakiś baton, czy może żelki… Na pewno coś słodkiego. Ale wiem, że w zamian za „mroczny przedmiot pożądania” w postaci misia mama przehandlowała ze swoim kilkuletnim synkiem kilka innych paczek słodyczy. Skoro chciał misia… 😀

Nieważne, że być może w domu zachce mu się czekoladę, lizaka, cukierka czy pianki (brrr!). Ważne, że wówczas mama będzie miała argument: „No, przecież sam wybrałeś misia”, „To była twoja decyzja”. Bo grunt to oddać dziecku głos. Nauczyć je decydować, wybierać. Pozwolić mu mieć coś do powiedzenia. Poczuć, że liczymy się z jego zdaniem. Nawet jeśli potem nie będzie zadowolone z wyboru czy decyzji. To pierwsza i najlepsza lekcja wolności słowa i demokracji, ale też pokazanie naszego zaufania do dziecka.

Zaczęłam w zeszłym tygodniu cykl wykładów i warsztatów w ramach Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego (przy okazji dziękuję Monice, koleżance z dawnych lat, że sobie o mnie przypomniała). I mam teraz taką fajną grupę uczennic z III LO, z którą zgłębiamy tajniki partycypacji, samorządności, obywatelskich zachowań i obywatelskiego dziennikarstwa, oczywiście. Tematy w sumie dla młodzieży nudne. Jak na początku zapowiedziałam, że powiemy sobie m.in. trochę o partycypacji, to miałam wrażenie, że połowa nastolatek zaraz wyjdzie z sali ha ha 😉

Ale luzik – wystarczyło dać im się wypowiedzieć i samej wyznać, że to okropne słowo – w sensie brzmieniowym, ale jak dojdziemy do tego, co ono właściwie oznacza, to zrozumiemy, że partycypować, mieć w czymś udział, móc decydować, zrobić coś więcej niż tylko to, co robimy dla siebie – to fajna sprawa. Czy dziewczyny mi uwierzyły, na razie na słowo, i będą „partycypować” w kolejnych zajęciach – okaże się. Ale są na nich z własnej, nieprzymuszonej woli. Same zadecydowały. A więc i same mogą podjąć decyzję o tym, by nie przyjść. Przy okazji będzie to też sprawdzian moich umiejętności zainteresowania i zatrzymania uwagi. Na pierwszych zajęciach było całkiem nieźle – niektóre zrezygnowały z autobusu, by zostać do końca.

Ale to bardzo ważne, by młodych ludzi słuchać. Gdybym przez trzynaście lat nie słuchała mojego dziecka, dziś w trudnym przecież wieku gimnazjalnym, nie byłoby mi dane usłyszeć: „Mamo, koleżanki mi zazdroszczą tego, jaki mam z tobą kontakt”. Gdybym nie pozwalała mojemu dziecku decydować o jej własnych sprawach, nie dawała czasem (kontrolowanej) wolnej ręki, zawsze jednak uświadamiając jej możliwe konsekwencje, na pewno ten kontakt byłby inny. Gdybym jej pewnych rzeczy zakazywała, nie ufała jej – nie byłabym mamą, do której można przyjść z każdym problemem i opowieścią o całkiem czasem błahych sprawach. Bo nie zbudowałabym zaufania. A gdybym czasem sama nie stawała się dzieckiem i nie pozwalała sobie na wygłupy z dzieckiem moim, nie byłoby między nami tego luzu, jakiego zapewne zazdroszczą te koleżanki.

A gdyby z kolei nie było normalności i luzu przetrenowanego z własnym dzieckiem – nie byłoby fajnych, naturalnych i często pełnych śmiechu i zabawy kontaktów z młodzieżą z Naszej Świdnicy, z którą trwają one ciągle i zapewne się nie skończą. Bo w kontaktach z dziećmi i młodzieżą najważniejsze to najpierw widzieć w nich ludzi, a dopiero potem – ludzi sporo młodszych. Wtedy i oni widzą w nas najpierw ludzi, a później dopiero – ludzi sporo starszych.

Dziwi mnie, że dorośli, i to w większości, w pewnym momencie przestają traktować swoje dzieci jak partnerów. Ba! Niektórzy (jeśli nie większość) nawet nigdy nie zaczynają. Chociaż są i chlubne wyjątki – ostatnio jeden znajomy powiedział mi, że jak nie rozumie swoich dzieci, to sobie siada i przypomina, jaki był w ich wieku. I już rozumie. Można?

I tu wracamy do misia, partycypacji, samorządności itd. Bo dziś, zestawiając sobie tych kilka faktów, o których napisałam powyżej, wiem, że to dorośli odpowiadają za brak chęci młodych ludzi do obywatelskich zachowań, do udziału w życiu społecznym, do partycypacji (brrr! – tak powinny się nazywać słodkie pianki ha ha :D). To mama czy tata, którzy odgradzają świat dzieci i dorosłych murem, wstawiając coraz to kolejne „bricks in the wall”, zniechęcają dzieci, a potem młodzież do udziału w tym świecie. Rodzice są nudni. To jaki ma być ich świat? Nudny. Nie da się z nimi pogadać, nie słuchają. To jak ich świat ma usłyszeć, co mają do powiedzenia młodzi? Jak świat ma usłyszeć, że oni chcą misia, a nie coś innego? 😉

Dlatego, kochana moja młodzieży, której coraz więcej poznaję, która jest fantastyczna i z której od prawie dwóch lat regularnie wysysam świeżą krew ha ha 🙂 – walczcie o swojego misia. Na pewno każdy jakiegoś ma 😀 A jeśli okaże się, że miś to błąd? To też niezła życiowa nauka 😉

Tymczasem macie w Świdnicy mały „misiowy” sprawdzian – budżet obywatelski. Zagłosujecie?…

Wracam do przyszłości

Czasem coś, co w całej życiowej perspektywie okazuje się tylko epizodem, owocuje przez lata, choć nie zawsze zdrowo. Nie zdajemy sobie z tego sprawy do momentu, gdy nie znajdziemy się znów w okolicy tego drzewa, pod którym dawniej znaleźliśmy krótkotrwałe schronienie.

Widzimy wyryte na korze nasze inicjały, jakieś „Tu byłem”, jakieś „Love Cię, Kaśka”, jakieś „A + E = WNM”, jakieś serca przebite i nieprzebite strzałą czy różne inne esy floresy, które kiedyś przyszły do głowy ludziom pod tym drzewem się chroniącym. Nie wiedząc o tym, wciąż nosimy ze sobą owoce tego drzewa, w postaci wspomnień. I wracając – właśnie z nimi się zderzamy.

Bo gdy wracamy, okazuje się, że „Tu byłem” to nasz własny wpis. Po 13 latach nieco pociemniały, ale wciąż czytelny, przypomina dzisiejsze meldunki na Facebooku w czasie naszych kolejnych krótszych i dłuższych podróży. A „Love Cię, Kaśka” to wyznanie miłości tej pary, która pod drzewem się poznała i pokochała. A dziś jest małżeństwem i ma dwójkę dzieci. Ten wpis sprzed lat jest jak dzisiaj status „w związku małżeńskim”, który czasem zamieszczają fejsbukowicze potrzebujący się wyraźnie pod tym względem określić. „A + E = WNM (przypomnijmy niewtajemniczonym, że oznacza to Wielką Nieskończoną Miłość” to ta Asia i ten Emil, którzy szaleli za sobą i ogłaszali to całemu światu dłubiąc rylcem w dębowej korze, a dziś – w erze FB – oznajmiają wszem i wobec, że ich status to „rozwiedziony”. Serc przebitych i nieprzebitych strzałą jest jakby więcej niż wtedy, kiedy widzieliśmy to drzewo ostatnio, a esy floresy okazują się kolejnymi wyrytymi w korze historiami życia osób, które chwilowe schronienie znalazły pod drzewem.

Stoisz tak po latach pod tym okaleczonym drzewem, którego konary niejedną ludzką historię mogłyby opowiedzieć, a scenarzyści świata łamaliby swoje pióra, rozwalali maszyny do pisania i ciskali o ściankę klawiaturami komputerów albo całymi laptopami, z rozpaczy, że to nie oni wpadli na te tematy… Bo życie przecież pisze najlepsze scenariusze. Stoisz i choć wracałeś pod nie tyle razy, po raz pierwszy myślisz: „Jak to cudownie, że mnie tu już nie ma”. Patrzysz do góry, a tam, pochowani w nielicznych już dziuplach siedzą ci, którzy bali się postawić stopę na ziemi, w złudnym poczuciu, że drzewo je chroni. Wciąż tacy sami, wciąż tkwiący w miejscu, żyjący historiami, które opowiada im drzewo. Bo innych nie znają.

Stoisz, patrzysz na to wszystko i nie możesz przestać uśmiechać się do siebie z radości, że jesteś wolnym człowiekiem. Pod drzewo możesz przyjść, jeśli będziesz miał ochotę. Ale nie musisz wspinać się na jego konary, by szukać dziupli dla siebie. Bo widziałeś już na świecie kolejne wspaniałe drzewa. Wiesz, że możesz wejść na najwyższe, wspiąć się nawet na takie, którego gałęzie rosną wysoko, odkryć drzewa, których nikt przed Tobą nie odkrył. Żyć!

Czasem jednak taki powrót do przeszłości jest potrzebny. Właśnie po to, by zrozumieć, że nie ma nic lepszego w życiu niż powrót do przYszłości. To, co było, już nie wróci. Możesz pooglądać „wpisy” na drzewie. Możesz porozmawiać z jego mieszkańcami. Możesz nawet miło spędzić czas. Ale potem… potem idź znów przed siebie. Bo owoce z drzewa, wspomnienia tego, co było, i tak nosisz ze sobą, czasem nawet się nimi podkarmisz. Ale jednak – to, co najpiękniejsze, zawsze jest przed nami. I jeśli ktoś myśli inaczej, niech szybko wraca obejrzeć swoje drzewo i pamięta, że ono stoi w miejscu. A czas płynie…

***

Ten wpis dedykuję wszystkim byłym pracownikom mojej byłej firmy, którzy odważyli się zejść z drzewa haha 😀 A także wszystkim tym, którzy się na to odważą. W szczególności jednak Ani – mojej przyjaciółce, którą poznałam pod drzewem i która schodzi z niego już za dwa tygodnie. Happy New… Life! 😉

Pani od polskiego

Na studiach przez dwa lata mieszkałam w akademiku z dziewczyną, która deklarowała, że chce zostać nauczycielem, żeby mścić się na dzieciach za swoje krzywdy. Było to tyleż zabawne co przerażające. Zwłaszcza że laska uczy dziś pewnie w jednej z wałbrzyskich szkół. Nie wiem, w jakiej. Nie śledzę jej losów. Łatwo się domyślić, czemu 🙂

Belfer, nauczyciel, „pani/pan od…” – tak ich określamy. Ale czy uświadamiamy sobie, jak ogromny wpływ mają na nasze życie? Ja wiem, co zawdzięczam niektórym nauczycielom i co mam za złe innym. I pewnie każdy z nas tak ma. Jednak czasem warto sobie uświadomić, jaki ci ludzie mają naprawdę na nas wpływ.

Temat ten, który czasem przewija się przez moje życie jak oblatujący je bumerang, powrócił do mnie ostatnio przy dwóch okazjach. Po pierwsze, moja córka rozpoczęła kolejny etap edukacji. Od ponad tygodnia codziennie słyszę o tym czy tamtym nauczycielu tego czy owego przedmiotu, który „jest fajny” lub beznadziejny. Wiem już, że – podobnie jak angielskiego w podstawówce – będzie się z powodu nauczyciela świetnie uczyła niemieckiego w gimnazjum. „Pani od niemieckiego” okazała się bowiem wyjątkowo fajna. Jest tak z jeszcze kilkoma innymi przedmiotami, ale nie będę ich ujawniać, bo zaraz nas zidentyfikują ci, których nie wymienię 😉 A po co mojemu dziecku kwasy w szkole?

Druga okazja to kręcenie reklam Smart Learning Centre – firmy, z którą od niedawna współpracuję. Długie rozmowy z młodymi ludźmi na różne tematy, w tym – szkoła i ulubione przedmioty. Nawet nie sondowałam, ale wyszło, że 100 procent nielubianych przedmiotów jest nielubianych z powodu nauczycieli. I odwrotnie – te, które młodzież lubi, lubi z powodu nauczycieli.

Przypadek?

Na pewno nie.

Tak jak znaczenie ma to, jaki na tym ziemskim padole trafi Ci się rodzic i rodzina, tak ma znaczenie, na jakiego trafisz w szkole belfra. „Kto chce zapalać innych, sam musi płonąć” – mówił Ludwik Hirszfeld. Ja wiem, że gdyby nie paru z nich, nie byłabym dzisiaj tym kim jestem. W siódmej klasie podstawówki (ciekawe, że to ten sam budynek, w którym dziś mieści się gimnazjum mojej córki) odkryła mnie pani Gawałek. Dosłownie – odkryła, bo kto by zwrócił uwagę na wiecznie wystraszoną chudą dziewczynkę w drugiej ławce? Odkryła, bo napisałam coś, co ją zaintrygowało. Wysłała mnie na olimpiadę i jak matka prowadziła przez cały proces prawie za rękę. W liceum – prof. Grześkowiak, mimo że na lekcjach siedziałam cicho i najchętniej schowałabym się pod ławkę, żeby nie musieć nic mówić, odkrył we mnie to samo. Że pisać umiem. Też poszłam na olimpiadę, ale wyłożyłam się na gadaniu (zupełnie jak dzisiaj w teatrze – kto był, ten wie). I na studiach – doktor Bobowski, mój późniejszy promotor z teorii filmu… Gdy na czwartym roku napisałam pracę o „Pulp Fiction”, zapytał, czy sama ją pisałam. Był w szoku. Nic dziwnego – w końcu całymi miesiącami na zajęciach się nie odzywałam. Nieśmiałość blokowała mnie skutecznie.

A jednak ci ludzie, a potem jeszcze zawodowo Krzysiek Wierzęć, więcej niż nauczyciel, ktoś, kto odkrył mój talent i zobaczył we mnie więcej niż ja sama – to moje kamienie milowe. Moje drogowskazy i aniołowie stróże, których spotykałam na swojej drodze. Nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć, dlaczego oni, dlaczego wtedy i chyba do końca nie pojmę, ile im zawdzięczam. Ale wiem, że gdyby nie oni, moje życie dziś wyglądałoby inaczej. I na pewno nie byłoby tak wielobarwne jak teraz.

Dlatego kibicuję wszystkim nauczycielom z pasją, tym, którzy żyją swoją pracą i kochają młodzież. Jeśli potrafią zarażać, będą mieli na koncie tysiące tak wdzięcznych absolwentów jak ja. Taaak, wieeem… nie byłoby tego, gdyby nie moje wrodzone zdolności. Ale jednak – nie wyszłyby one na światło dzienne, gdybym nie spotkała na swojej drodze tych właśnie ludzi.

Przez mgnienie oka (dziewięć miesięcy) sama uczyłam w szkole. Byłam „panią od polskiego”. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nauczanie w szkolnym drylu to nie moje klimaty. Trzydziestoosobowa klasa, schemat, kanon lektur itd. Dałam radę, ale odchodząc wiedziałam już na pewno, że to nie dla mnie. A jednak… Gdy zdarza mi się po latach spotkać z moimi byłymi uczniami, słyszę od nich, że to były najlepsze lekcje polskiego, jakie mieli. Miłe 🙂 Bo chyba liczy się właśnie pasja. I normalność. Swoją panią od niemieckiego moja córka określiła właśnie jako „normalną”. A więc mimo że każdy z nas chciałby być oryginalny (i na swój sposób jest), to jednak po latach doświadczeń w różnych dziedzinach wiem, że „bycie normalnym”, że to największy komplement.