Wara od kultury!

Pewien wysokiej rangi polityk SLD miał powiedzieć paru niewysokiej rangi naszym świdnickim politykom: „Nie podoba Wam się, że obecna władza lansuje się na Festiwalu Reżyserii Filmowej? Przejmijcie władzę. Wówczas Wy będziecie się lansować”. Czy tak faktycznie było? Informacje mam z naprawdę dobrego źródła, ale że jest to blog, mój własny, więc ja mogę sobie tutaj domniemywać wszystko, dlatego nie będę tracić czasu na weryfikację.

O Festiwalu Reżyserii Filmowej mam prawo wypowiadać się jak mało kto.

Po pierwsze, jestem jego uczestniczką od pierwszej edycji. Pan Staszek Dzierniejko do dzisiaj, choć już w żartach, wypomina mi, jak tę pierwszą edycję zjechałam nazywając ją „festiwalem odgrzewanych kotletów”.

Po drugie, mam wykształcenie w tym kierunku, więc wiem, o czym mówię. I tak jak za pierwszym razem płatne seanse ze starymi filmami, którym nie towarzyszyło nic specjalnego, choć wiele z nich wymagało pomocy w rozumieniu, interpretacji itd., wywołały moje oburzenie, tak kolejne edycje festiwalu, z całkowicie darmowymi, tematycznymi seansami, spotkaniami autorskimi, warsztatami itd., budzą mój wielki respekt.

Po trzecie wreszcie, od dwóch lat współtworzę, prowadzę i współprowadzę Studio Festiwalu Reżyserii Filmowej, do którego wraz z młodzieżą z Naszej Świdnicy zapraszamy wszystkich gości FRF i na własne uszy, poza kadrem, mam okazję usłyszeć, to co mówią na temat festiwalu, jego organizacji i samego miasta.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=kBbJJSZ3uKM[/embedyt]

Udowodniłam, że mam prawo? No to teraz się wypowiem.

Wkurza mnie (a nawet gorzej) to, że negatywnie na temat festiwalu wypowiadają się osoby, które zasiadają w pierwszych rzędach na gali otwarcia i zamknięcia, rozdając swoje fałszywe uśmiechy na prawo i lewo. Zapewne żal im ściska tłuste cztery litery, że to nie one ten festiwal otwierają i zamykają. I że nie one wręczają nagrody.

Wkurza mnie, gdy ktoś, kto chce rządzić miastem, nie patrzy w przyszłość dalej niż rąbek ludowej kiecki, którą przywdziewa, by zdobyć określony elektorat.

Wkurzam się, kiedy ktoś, kto nigdy nie rozmawiał z tłumami stojącymi w kolejkach po bilety na seanse FRF, kto nie miał okazji porozmawiać z jego gośćmi o tym, jak ważny jest taki festiwal i ile dobrego robi dla miasta, twierdzi kategorycznie, że jest on miastu niepotrzebny. Powiedzmy sobie wprost – byłby potrzebny, gdyby to ten ktoś rządził miastem, a tak… wieś tańczy, wieś śpiewa do kotleta, hamburgera, mlecznej kanapki… byleby ktoś zapłacił.

Mamy więc Kulturę i… „kulturę”. Ja wybieram zdecydowanie tę pierwszą. I nie zamierzam się na niej nigdzie lansować.

A rozjuszonym kandydat(k)om zalecam powściągliwość, na wypadek – nie daj, Boże – gdyby wygrali/ły. Bo jak potem wytłumaczycie świdniczanom, że jednak ta impreza powinna w mieście zostać? 😀 A nie wierzę, że nie chcielibyście, by tak było… I wara od kultury, bo najwyraźniej się na niej nie znacie.

Ksiądz Łukasz [*]

Dziś miał być wpis o tym, czego boi się Kościół katolicki i że w zasadzie boi się chyba sam siebie, a właściwie swoich słabości, bo zabawę dzieciaków w Halloween, która z wiekiem kończy się tak jak wiara w istnienie Świętego Mikołaja, nazywa szerzeniem okultyzmu i magii. Ale będzie o czym innym, choć też o Kościele.

Bo dziś zmarł ks. Łukasz Ziemski. Od paru miesięcy próbowałam się do niego dodzwonić z różnymi sprawami i wkurzałam się, że nie odbiera. Zawsze był zabiegany i nieodbieranie telefonów często się zdarzało. Ale zawsze odpowiadał na maile. Ostatnio nie odpowiadał w ogóle. W mojej codziennej bieganinie w końcu przestałam próbować, a z czasem zapomniałam.

Kiedy dziś w czasie mszy usłyszałam jego imię i nazwisko i że modlimy się „w intencji zmarłego” – jakby grom spadł z jasnego nieba. Ksiądz Łukasz? Ten ciepły, wiecznie uśmiechnięty, ciągle z czegoś żartujący? Okaz zdrowia – na pierwszy rzut oka. Pamiętam nasze rozmowy o Kościele, księżach i katolikach. O Kościele w Polsce i Czechach, dokąd oboje lubimy (lubiliśmy…) jeździć. Pamiętam, jak się śmiałam z jego opowieści o tym, że w Czechach jak ksiądz idzie do knajpy coś zjeść, zamawia piwo i gawędzi z towarzyszami, to nikt nie zwraca na to uwagi. „A niech pani tak wyśle jakiegoś księdza do knajpy w Polsce” – puentował ks. Łukasz. Miał wielki dystans do siebie, księży i Kościoła w wydaniu polskim, ale jednocześnie ogromny szacunek do religii, wiary i kościelnej hierarchii. Co nie oznacza, że i z tego – gdy trzeba – nie potrafił czasem zażartować.

Ksiądz Łukasz był z gatunku tych księży, których nazywam normalnymi. Niewielu ich spotkałam na swojej drodze. Co to znaczy „ksiądz normalny”? Taki, który towarzyszy, a nie dominuje. Wspiera, a nie nakazuje. Pomaga zrozumieć, a nie moralizuje. Jego bezpośredniość, otwartość i wrodzone poczucie humoru powodowały, że obcy sobie ludzie dobrze czuli się nawet w nie całkiem dobrze znanym środowisku. Jak choćby na spotkaniach opłatkowych u biskupa, gdzie zjeżdżali się dziennikarze z całej diecezji, z przeróżnych mediów, często ze sobą konkurujących.

Mam też do księdza Łukasza ogromną osobistą wdzięczność za całkowicie bezinteresowne zaangażowanie w pewną bardzo trudną sprawę, która mogła skończyć się dla mnie (i nie tylko mnie) źle. Jego pomoc, towarzystwo, wsparcie i odpowiednie przedstawienie tej sprawy pomogły ją załagodzić i szczęśliwie zakończyć. Nie musiał, bo wcale nie było to w interesie Kościoła. Ale chciał. Tak po ludzku. Chciał pomóc. I zrobił to.

Czasem spotyka się na swojej drodze kogoś, kto wpada na Ziemię tylko na chwilę. Ta chwila jednak (w przypadku księdza Łukasza boleśnie krótka – zmarł w wieku 35 lat) zawsze jest jednak „po coś”. Dlatego kiedy spotykasz na swojej drodze człowieka. Nawet tego bezdomnego, któremu dziś kupiłeś obiad czy dałeś bułkę, wiedz, że to nigdy nie jest przypadek.

Drogi Księże Łukaszu, Łukaszu – bo tak też my, dziennikarze, do Ciebie mówiliśmy – dziękuję Ci za te chwile, za radość życia, którą ze sobą niosłeś, za uśmiech, żarty i za każdą pomoc. Odpoczywaj w pokoju.

Foto „pożyczyłam” ze strony www.wiadomosci.swidnickie.pl, fot. Wiktor Bąkiewicz

Szuflada z glanami

Poszła Ola do… gimnazjum i od razu została zaszufladkowana. Nawet obce dzieciaki zaczepiają ją i pytają, czy jest metalem. A wszystko przez glany! No, takie wysokie, ciężkie, sznurowane buty na grubej podeszwie, ze wzmacnianym noskiem.

Dziecko chciało glany i ma. I jest szczęśliwe. I wygląda świetnie, bo umie się ubrać stosownie do nich. I mówi, że w życiu nie miało wygodniejszych butów. Tymczasem już któryś raz przychodzi ze szkoły z kolejnymi glanofobiami. Ostatnio jedna z nauczycielek zauważyła, że przez nie moje dziecko będzie w jej wieku jeździć na wózku…

Trudna sprawa z tymi glanami. Wpiszesz w Google „glany” i wyczytasz, że to buty budzące skrajne emocje, wyróżnik subkultur itd. A co, jeśli – tak jak w tym przypadku – komuś się po prostu podobają? A co, jeśli są dla niego po prostu wygodne? A co, jeśli nie chce nosić Nike Airmax jak 209384395239566512 znajomych dookoła?

Z każdą kolejną glanologiczną relacją z gimnazjum zaczęłam się zastanawiać, co powoduje, że ludzie się nawzajem szufladkują, przyczepiają sobie łatki i tworzą stereotypy. Moje dziecko nie jest przecież żadnym metalem (a nawet gdyby było, to co z tego?), a glany nie są obuwiem bardziej szkodzącym kręgosłupowi niż chińszczyzna z tanich sklepów (w dodatku przynajmniej są skórzane i nie śmierdzą).

Problemem ludzi szufladkujących innych, przyczepiających łatki i budujących stereotypy jest chyba INNOŚĆ. Ludzie, w tej całej swojej masie, lubią żyć w stadzie innych podobnych do nich. Lubią, kiedy nikt się nie wyróżnia i nie wychyla. Sami też się nie wychylają. Lubią się grzać w ciepełku tego stada i nie ma dla nich znaczenia, że każdy dzień jest podobny do poprzedniego, a oni, ze swoimi airmaksami są tacy sami jak inni. Wyróżniać się jest źle. Wyróżniający się to potencjalne zagrożenie. To ktoś, kto może chcieć więcej niż całe stado, kto może chcieć od życia czegoś innego niż cała reszta. Wróg godzący w dobro stada.

Od takiego myślenia już tylko krok do nietolerancji, ksenofobii i wszystkiego, co najgorsze w społeczeństwach całego świata. I jeśli dzieje się w to w szkole – protestuję!