WSZYSTKO PŁYNIE. ŻYCIE TEŻ…

Nie ma to, jak nabrać odpowiedniego dystansu. Człowiek wyjeżdża, podgląda inną rzeczywistość, słucha innych ludzi, poznaje ich poglądy i problemy, przygląda się temu, jak oni patrzą na świat, a w drodze powrotnej zaczyna rozumieć… Sam jeszcze do końca nie wie dokładnie, co, ale pewne jest, że „coś” zaczyna rozumieć. Na przykład tę teorię, według której w życiu nie ma rzeczy bardziej pewnej niż zmiana. No, jeszcze śmierć, ale na koniec roku nie będziemy może podejmować ostatecznych – nomen omen – tematów 😉

Zajmijmy się więc zmianą, bo mijający właśnie rok zdecydowanie był rokiem zmian. Nie tylko w moim życiu, ale też w moim otoczeniu. Ja po latach tkwienia w jednym zawodowym miejscu postanowiłam porzucić świat dziennikarstwa na rzecz bliżej nieokreślonej zmiany, która wciąż trwa.

Decyzja ta była i łatwa, i trudna zarazem. Łatwa, bo to tak jak z toksycznym związkiem – dusisz się, śnisz o zmianie, marzysz o wyrwaniu się z niego, a jednak tkwisz. Bóg jeden jest w stanie zrozumieć, dlaczego. I trudna, bo jednak zostawiając „Wiadomości Świdnickie” zostawiłam w nich także spory kawał swojego życia i – nie będę się krygować – dobrej roboty, w czym i Wy do tej pory mnie utwierdzacie.

W życiu każdego człowieka, czy to zawodowym, czy prywatnym, przychodzi jednak taki moment, kiedy po prostu dochodzi do ściany. I wtedy nie ma co przebijać muru głową. Wtedy trzeba podjąć bardzo trudną decyzję – iść w prawo czy w lewo, bo nikt przecież nie chce się cofać. Dziś nie wiem, czy droga, którą wybrałam, a raczej która bardziej wybrała mnie, jest tą właściwą. Za każdym zakrętem może czaić się kolejny mur albo przeszkoda. Jak w życiu. A jednak przez ani jeden dzień, odkąd po 17 latach pracy w mediach, 13 latach pracy w „Wiadomościach Świdnickich” i 7 latach na stanowisku redaktora naczelnego „WŚ” odeszłam, nie żałowałam podjętej decyzji. Zmiana jest bowiem motorem napędzającym do innych zmian. A w moim życiu były i nadal są one bardzo potrzebne.

W nowy rok wchodzę z poczuciem gigantycznego zawodowego spełnienia. Od maja 2014, gdy zamknęłam rozdział pt. „Wiadomości Świdnickie”, do chwili obecnej zrobiłam w swoim życiu zawodowym więcej niż przez kilka ostatnich lat pracy w mediach. Na swoim koncie mam tak wysoko oceniane i wymagające pracy oraz kreatywności przedsięwzięcia, jak II Zjazd Świdniczan czy Miasto Dzieci (tu wielkie podziękowania dla wszystkich, z którymi współpracowałam przy tych projektach i którzy zaufali mi, powierzając ich koordynację). Miałam szczęście wziąć udział jako wykładowca w bardzo inspirującej Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego, dzięki której poznałam wielu fajnych młodych ludzi. Znów przeprowadziłam kilka wywiadów z gośćmi Festiwalu Reżyserii Filmowej, w tym być może (oby!) z laureatem Oscara Pawłem Pawlikowskim, reżyserem „Idy”… Udało mi się wymyślić kilka ciekawych przedsięwzięć realizowanych przez firmy, z którymi współpracowałam, również chwalonych, choć może dlatego, że nikt nie wie, że to ja za nimi stoję – ha ha 😉 Mam nadzieję, że będą kontynuowane, mimo że ja ruszam już do nowych wyzwań. Na koniec roku zdarzyła mi się dziennikarska wisienka na torcie, ale chwalić się tym będę w styczniu, już po publikacji. Tak, chwalić, bo naprawdę jest czym 🙂

No i mój blog – nie mogę o nim zapomnieć. Ktoś postanowił po prostu spełnić moje marzenie – o tym, żeby mieć własnego, naprawdę własnego bloga. Ktoś, kto docenił moją pisaninę. I tak się stało. Mikołaj przyszedł ciut wcześniej i przyniósł prezent od przyjaciół 😉 A fakt, że tylu jest czytających i że taki pozytywny feedback od Was otrzymuję, sprawia, że chce się więcej i bardziej. Krzysiu, Pani Krysiu – to, o czym do mnie pisaliście, że powinnam zrobić… to plan na 2015. Plan, żeby zaskoczyć samą siebie i spełnić kolejne swoje marzenie, które siedzi we mnie od lat. Od lat! I ciągle, przytłoczona zawodową codziennością, rutyną i kieratem, nie umiałam znaleźć na to czasu. Znajdę. Choć jeszcze nie wiem, jak 😉

Zmieniło się też moje otoczenie. To bliższe – kilkakrotnie w tym roku. Moja zmiana pokazała mi jak na dłoni wartość przyjaźni i koleżeństwa, chwiejność lojalności, interesowność ludzi, ich małość, a czasem przeciwnie – wielkość. Pisząc o wielkości muszę koniecznie wspomnieć o mojej „głównej” szefowej Kasi Mrzygłockiej. Kasiu, jesteś wielka! O małości co niektórych wspominać nie będę, bo to ma być pozytywny wpis.

To dalsze otoczenie zmieniło się tylko raz, ale za to o 180 stopni – w czasie wyborów samorządowych. Jak mało kto, wiedząc, z kim mam do czynienia w osobie kandydatki, która ostatecznie została prezydentem, wbrew sobie, uaktywniłam się politycznie. Pierwszy raz w życiu. Dziś nie powiem, że ostatni. Ale na pewno powiem, że mnie jako kandydatki na jakikolwiek polityczny urząd nie ujrzycie nigdy na żadnej liście. Tego jestem pewna, nawet gdyby okazało się, że mandat radnej to jedyna szansa na comiesięczne wynagrodzenie, jak u co niektórych 😉

Ten coming out to było – swoją drogą – ciekawe doświadczenie i wielce pouczające. Ciekawie się będzie też patrzeć na to, jak wypełnia się motto „zawsze blisko ludzi”. Oby nie kończyło się tak, jak zawsze – na dobrej gadce wypełnionej niezłym PR-em i czystym pustosłowiem. Ale i do tego udało mi się w czasie mojej świątecznej podróży do przeszłości zdystansować.

Wróciłam do miasta, które nadal jest moim miastem, choć rządzi nim nie mój prezydent. Mogę jednak wieść w nim moje życie, a gdy okaże się, że znów są tacy, którzy chcą nim żyć, jak własnym, wiem, że mogę równie dobrze zacząć je wieść za miedzą albo na drugim końcu Polski, Europy czy świata. Bo czy są jakieś ograniczenia? Chyba tylko w naszej głowie. A moja… moja w tym roku przeszła zabieg otwarcia… na świat. Otwarcia na życie. Wszczepiono jej takiego czipa. Uaktywnia się w momentach zwątpienia i wyświetla hasło, które poznałam śledząc karierę Mariusza Kędzierskiego: „it’s your life, just take it”. To trudne. I łatwe jednocześnie. Tak jak pomaganie – moja, oprócz pisania, największa pasja. Wystarczy chcieć…

I trzeba chcieć. Bo czas płynie. Bo wszystko płynie. Bo nigdy nie można wejść do tej samej rzeki. Bo Heraklit wiedział, co mówi. Bo zmiana to naprawdę jedyna pewna w życiu rzecz. Trzymajmy się jej więc i oswajajmy. Wtedy będzie nam sprzyjać. Tego Wam i sobie życzę na nadchodzący rok. I każdy następny, który dane nam będzie przeżyć. Oby jak najwięcej… Bo czas też na inne niż zawodowe spełnienia 😉

PS Jak widać na ilustracji, naprawdę trzeba się spieszyć. Czasem lód stopnieje, zanim zdążysz go spróbować. Jak z życiem 😉

ŻYCIE W MINIATURZE

Pamiętacie swoje powroty w miejsca z dzieciństwa? Do szkoły, na podwórko, na którym bawiliście się jako dzieci, do domu dziadków, w którym onegdaj spędzaliście całe wakacje?… Świat się wtedy kurczy w sposób niby racjonalny, bo przecież jesteśmy większymi ludźmi i nie może być inaczej, a jednak sposób ten jest jednocześnie irracjonalny, bo przecież w naszej pamięci miejsca te mają „nasz” dawny rozmiar.

Co ciekawe, takie powroty po latach, choć to rzadkie chwile, to jednak za każdym razem powodują to samo zaskoczenie. U mnie pierwszym takim był powrót na studiach do podstawówki, gdzie miałam praktyki studenckie. Gigantyczne boisko było wciąż duże, jednak wcale nie przypominało stadionu olimpijskiego, jakim niemalże był w mojej głowie. Długie i szerokie korytarze już nie były tak długie i tak szerokie, jak te, które zachowałam w pamięci. Po niewysokich schodach nie wchodziło się tak długo i wolno, jak w moich szkolnych wspomnieniach. Jedyne, co było odwrotnie proporcjonalne, to hałas panujący tam na przerwach, który dla mnie jako dziecka nie stanowił najmniejszego problemu, ale dla mnie jako dorosłej studentki – był czymś, do czego długo musiałam się przyzwyczajać i nadal się nie przyzwyczaiłam 😉

Dziś szkoła ta odzyskała już swój prawdziwy wymiar, zwłaszcza że w międzyczasie stała się gimnazjum, do którego chodzi moje dziecko. Ale to pierwsze takie zderzenie dwóch rzeczywistości pamiętam, jakby to było wczoraj. No, właśnie, a wczoraj…

Wczoraj podczas mojego świątecznego wyjazdu zaliczyłam jeden z głównych jego celów – wizytę na wsi, na której spędzałam kiedyś każde wakacje, raz u dziadków, raz u ciotki, ale zawsze w tej właśnie wiosce. Pomijam już fakt, że zamiast piachu na drodze dojazdowej pojawił się asfalt, zastępując także kamienne kocie łby w samej wsi, do której w dodatku dotarły także inne dobra cywilizacji, jak oświetlenie czy bieżąca woda w kranach, bo to po dwudziestu latach zmian w całej Polsce normalne, ale poza tym – czas jakby się tam całkiem zatrzymał… Z jednym wyjątkiem – skalą.

Jak w miniaturowym świecie Małgorzaty Suchodolskiej, nie tylko domy się pozmniejszały, ale i odległość między nimi. Jedyny sklep we wsi, do którego nikt z nas, dzieci, nie chciał chodzić, bo był niewiarygodnie daleko, i który już dzisiaj nie funkcjonuje, okazał się stać w odległości zaledwie kilkuset (!) kroków od domu moich dziadków. Wszystko się skurczyło, wbijajac mnie jak gwóźdź w ścianę w dokładnie taki sam szok, jak podczas tamtej pierwszej po latach wizyty w podstawówce. I niby to naturalne, a jednak wciąż na nowo dajemy się (przynajmniej ja) nabierać na ten psychologiczno-umysłowo-życiowy trick 😉

Czułam się niemalże jak Guliwer w krainie liliputów, choć do wielkoludów nie należę 😉 Jednak poza tym… Poza tym niewiele się zmieniło. Duże i czasem dla mieszkających tu ludzi nie do przejścia pozostały ich codzienne problemy. Te same od lat – tyle że kiedyś odbierałam je jako dziecko i wydawały mi się takie odległe, jak i sama moja dorosłość. A dziś zdarza się, że i ja mam podobne. Życie tak bowiem właśnie się toczy – gdy kurczy się świat zewnętrzny, rozrasta się ten nasz wewnętrzny, wypełniany kolejnymi historiami, miejscami, przeżyciami, wspomnieniami i doświadczeniami. Dobrze to widać, gdy tak jak ja, spojrzy się z odpowiedniego dystansu.

W tym kurczeniu się wiele jest jednak rzeczy fajnych – jak choćby wynikający z naszej potrzeby oswajania maxi świata rozwój cywilizacyjny, dążenie ludzi do skracania odległości, zwiększania łatwości przenoszenia się z miejsca na miejsce, szybkości komunikacji… Na przykład ja teraz siedzę w kuchni mojej kuzynki, spoglądam za okno na mini-świat i piszę to wszystko na minisprzęcie – iPadzie. Mini, oczywiście. Bo świat jest mały 😉

SZUKAJĄC MAGII ŚWIĄT

Tegoroczne święta spędzam na polskim biegunie zimna – na Podlasiu., a właściwie u jego wrót. Siedzę sobie o poranku w miejscowości Stawiski (nieco ponad 7 tys. mieszkańców), 20 km od Łomży (dziś u jednej z moich ulubionych ciotek będzie tam wigilijny łomżing całej rodziny), 16 km od Jedwabnego (gdzie w 1941 roku doszło do pogromu ludności żydowskiej), i rozmyślam nad magią świąt…

Szukam jej, bo… nie ma śniegu za oknem. A przecież to polski biegun zimna! Buuu… Co to za święta bez śniegu? Przecież „I’m Dreaming of a White Christmas”, przecież „Let It Snow”, przecież „Z kopyta kulig rwie”… Też tak myślicie? No to wybiję Wam takie myślenie szybko z głowy. Otóż miałam niedawno okazję przeczytać lekturę, która mną wstrząsnęła, żeby nie powiedzieć „wszcząsnęła”, bo tak dziś często mówi młodzież. Otóż w jednej z dolnośląskich lokalnych gazet młodzież postanowiła zapytać młodzież, czy… święta bez śniegu mają to „coś”. Pomijam już pytanie, które hmmm… nie wiem, czy przedszkolak by wymyślił, bo przedszkolak skupiłby się na Jezusku, opłatku czy choince, a w najgorszym razie – na prezentach. Ale odpowiedzi zwaliły mnie z nóg. Sto procent oscylowało wokół narzekania, że święta bez śniegu to nie to samo, że nie ma atmosfery, że nie ma magii, że ogólnie – słabo… A do tego były zdjęcia jakieś Kasi czy Zosi siedzących gdzieś tam w czasie wakacji na przykład i podpisy w stylu: „Kasia także uważa, że święta bez śniegu nie mają atmosfery”. O!My!Gy! – jak by powiedziało moje dziecko. Boże, czytasz i nie grzmisz!

Jechałam wczoraj przez Polskę ponad pół tysiąca kilometrów – w deszczu, wietrze, w ciemnościach. Śniegu – ani widu, ani słychu. A jednak ja w każdej minucie dostrzegałam magię świąt. Na S8 czy A2 – w autach z różnymi rejestracjami pędzących w tę i z powrotem, by zdążyć ze wszystkim na święta lub dojechać, tam dokąd zmierzają. W Łodzi, gdy czekałam na światłach – patrząc na pieszych, skulonych, zakapturzonych, pod parasolami, z siatkami pełnymi zakupów, zamyślonych nad tym, co jeszcze mają do zrobienia, a może… jak pojednać się z rodziną albo… jak wypełnić samotność czy pustkę. W Warszawie – w gigantycznym korku przy wjeździe na S8, gdy już trochę zmęczona słuchałam w radiu świątecznych piosenek, a moje pasażerki spały w najlepsze, ufne, że dowiozę je szczęśliwie do celu. Widziałam magię świąt w oknach, ogrodach, na podwórkach – rozświetlonych tysiącami światełek. Wreszcie – zobaczyłam ją w domu mojej ciotki w Łomży, gdy tak po prostu wykrzyknęła od progu z uśmiechem: „No, nareszcie przyjechałaś!” A nie byłam tu 25 lat 🙂

Wreszcie widziałam magię świąt, a nawet czułam ją – w cierpnącej skórze, we łzach wzruszenia cisnących się do oczu, w guli rosnącej w moim gardle na widok tylu osób szczęśliwych, uśmiechniętych, zaskoczonych, płaczących ze szczęścia, gdy przedwczoraj rozwoziliśmy dary w ramach akcji „Podziel się!”. Dla większości samotnych nie było najważniejsze to, co im przynieśliśmy w naszych po brzegi wypełnionych pudłach, ale to, że ktoś do nich przyszedł, że ktoś o nich pomyślał. „Przez całe życie nie przydarzyło mi się coś tak wspaniałego” – mówiła pani Teresa. Chcieli się odwdzięczać, częstować, płacić. I nie kryli łez, a my z trudem połykaliśmy własne – no bo trzeba było jechać dalej „z kolędą i uśmiechem”.

TO JEST MAGIA ŚWIĄT! Nie śnieg i nie pędzący tir z coca-colą, ale drugi człowiek i dzielenie się z nim, pokazanie mu, że nawet obcy ludzie potrafią o nim ciepło pomyśleć i zechcieć przynieść trochę świątecznej atmosfery.

No i nie zapominajmy o najważniejszej rzeczy – co świętujemy. Jeśli nawet jesteście niewierzący, warto pomyśleć o paru faktach: narodziny i życie Jezusa z Nazaretu to zdarzenia historyczne, Jego nauka, zawarta w Nowym Testamencie, to elementarz dobra, miłosierdzia i prostych, ludzkich gestów. Jeśli tak na to spojrzeć, w Boże Narodzenie świętujemy istotę człowieczeństwa. Tacy w gruncie rzeczy jesteśmy, choć w ciemnościach zimowej nocy naszego życia czasem się pogubimy. Zawsze jednak niech nam świeci symboliczna betlejemska gwiazda wskazująca to, co w życiu najważniejsze.

Tego Wam, drodzy Czytelnicy, życzę z okazji tych pięknych świąt, które rozpoczniemy dziś wieczorem tradycyjną wieczerzą. Dziękuję Wam, że jesteście i że chcecie czytać te moje wypociny. Odpocznijcie, nabierzcie siły do życiowych zmagań, doceńcie wartość rodziny, nie zapomnijcie o przyjaciołach, pomyślcie odrobinę cieplej o nieprzyjaciołach, wybaczajcie, kochajcie się i poczujcie PRAWDZIWĄ MAGIĘ!

Wesołych Świąt!

PO CO SIĘ NARODZIŁAM?

Dziś znów śladami sentencji… Pewien ewangelicki kaznodzieja miał powiedzieć: „Są dwa momenty najważniejsze w życiu człowieka: kiedy się narodził i kiedy zrozumiał, po co się narodził”. Ja coraz częściej nabieram pewności, że narodziłam się po to, żeby pomagać. Obok radości z tego, jak fantastyczne mam dziecko, i satysfakcji z Waszych pozytywnych reakcji na to, co tutaj piszę, nie znajduję w swoim życiu większej motywacji niż tak, którą daje mi pomaganie.

Takie mam refleksje po kilku tygodniach spędzonych nad przygotowaniem akcji, której zwieńczenie czeka nas jutro i pojutrze. Akcji, która przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nasze – organizatorów. Poziom dobra, empatii i potrzeby pomagania, jaka naturalnie istnieje chyba w każdym człowieku (nie każdy jednak potrafi i ma szansę ją odkryć) osiągnął zenit. Zapewne jest jeszcze jakiś wyższy zenit i wierzę, że osiągniemy go za rok, a potem kolejny i kolejny.

To, jak świdniczanie i nie tylko zareagowali na naszą akcję, która jest zwykłym „pospolitym ruszeniem pomagania”, w której my jesteśmy tylko „ogniwem kontaktowym”, przekaźnikiem, nas samych uskrzydla i każe jeszcze bardziej się starać. Zebraliśmy w darach blisko 50 tysięcy złotych. Niektóre z nich, jak np. pralki czy wymarzona przez jedną dużą rodzinę zmywarka, już dotarły do adresatów. Resztę jutro, z dobrym słowem, kolędą na ustach i ciepłym pozdrowieniem, w imieniu nas wszystkich (a na liście sponsorów jest ponad 50 firm, osób i instytucji), zawiozą nasi kolędnicy. Rozpoznacie ich na pewno, jeśli spotkacie ich na swojej przedświątecznej, pośpiesznej, zaganianej drodze. Będą nosić ogromne, nieprawdopodobnie ciężkie paczki – niejedną dla każdego. Będą się uśmiechać i śpiewać kolędy. Będą nieść radość i dobre słowo osobom samotnym. Będą odwiedzać potrzebujące rodziny. We wtorek przygotują oprawę ufundowanej dzięki naszym sponsorom wigilii dla bezdomnych ze Schroniska im. św. Brata Alberta w Świdnicy.

Akcji tej jednak nie kończymy. Po świętach jedna ze świdnickich rodzin, dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK i Leroy Merlin oraz naszej ekipy, doczeka się wymarzonego remontu mieszkania. A że naprawdę jest potrzebny, a rodzina tego warta, przekonaliśmy się osobiście.

Tak to właśnie z pomaganiem jest… A ja… ja już wiem, po co się narodziłam!

NIE OCZEKUJMY ZMIAN. SAMI ZMIENIAJMY!

Demotywatory. Demoty. Memy – szukam ich codziennie prowadząc różne profile na FB. Przeglądam dziesiątki i setki w najlepszym razie truizmów, a zwykle głupot, idiotyzmów i banałów… Ale czasem trafia się – tak, jak to i z ludźmi czasem bywa – prawdziwa perełka…

Taka jak ta, do której – pewnie z racji serii mistrzowsko-uczniowskiej z Bruce’em Lee wklejono fotkę właśnie jego:

Uczeń zapytał mistrza:

– Mistrzu, jak długo trzeba oczekiwać zmiany na lepsze?

Mistrz odpowiedział:

– Jak chcesz oczekiwać – to długo.

To jest prawdziwsze i mądrzejsze niż sobie nawet z tego zdajemy sprawę. Każdy z nas wyobraża sobie jakąś przyszłość albo o niej marzy, każdy na coś czeka, większość chce zmian. Kiedy zbliża się koniec roku, zaczynamy robić noworoczne postanowienia. Mówimy sobie, że nie będziemy robić tego czy tamtego – palić, dużo jeść, pić, plotkować czy co tam jeszcze. Albo że będziemy robić to i to – ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, oszczędzać… Jednak ile z tego faktycznie wkracza w fazę realizacji?…

I tak mija pierwszy miesiąc kolejnego roku, potem drugi, trzeci i tak dalej. Najpierw pojawiają się w nas wyrzuty sumienia, że nie realizujemy swojego postanowienia, nie dążymy do zmian na lepsze. Później wyrzuty powoli chowają się pod kołderką codzienności. Wreszcie znikają całkiem, tak jak i nasze postanowienia – aż do kolejnej końcówki kolejnego roku.

Wszyscy oczekujemy zmiany na lepsze, ale najlepiej, gdyby odbyła się ona bez naszego udziału. Dlatego tak lubimy (my – ludzie) różnego rodzaju totolotki i inne gry, w których może się i nie szczęści, jak w całym życiu, ale to pozwala nam marzyć, że kiedyś… że pewnego dnia… że stanie się cud i coś się zmieni. A my nagle staniemy się innymi ludźmi, takimi dokładnie, jakimi chcemy być i jakimi jesteśmy w naszych marzeniach.

Problem w tym, że nasze życie zapieprza do przodu z prędkością japońskiego Magleva. Nie ma czasu pomyśleć nad losem Kowalskiego, Smitha czy Kowalowa. Bo to Kowalski, Smith i Kowalow powinni sami o tym życiu pomyśleć. Oczekiwać od życia mogą oczywiście wiele. Ale najwięcej – powinni oczekiwać od samych siebie. Są bowiem – nomen omen – kowalami własnego losu. I nikt za nich życia nie przeżyje. Za Was też. Za mnie też. A więc?…

Nie oczekujmy zmian. Sami zmieniajmy! To łatwe. Ja przekonuję się o tym każdego dnia.

CIĘŻKI SPADOCHRON ŁATWIEJ OTWORZYĆ

Mijałam wczoraj kolarza, który miał prawdopodobnie 150 lat, jego kolarzówka – jakieś 130, jego kolarski strój – mniej więcej 155 (najwyraźniej był wielokrotnie używany przez kilka pokoleń), a  jego zwinność podczas jazdy na rowerze wskazywała na lat kilkanaście… O mało nie spowodowałam stłuczki, bo tak się na gościa zapatrzyłam.

Jak wiele musiała przeżyć jego kolarzówka i on sam? Ile systemów, polityków, prezydentów, burmistrzów, wójtów, radnych (bo nie wiem, skąd był ów dziwny, ale fascynujący człowiek) musiał w swoim życiu „przejść”? Jak często był prany, zszywany, łatany i reperowany jego strój? Ile klęsk urodzaju, kryzysów gospodarczych, ludzkich nieszczęść i śmierci bliższych lub dalszych musiał przeżyć? Można się tylko domyślać. Czy jadąc tak na tym rowerze pamiętającym czasy sprzed Królaka, Szozdy, a tym bardziej Szurkowskiego ściga się z czasem?

Mam bogatą wyobraźnię. Taka się już urodziłam 😀 Więc jadąc potem dalej i mając wciąż przed oczami tego człowieka wyobraziłam sobie go na tej kolarzówce, z początku nówce nieśmiganej, młodego, jak na owe czasy topowo ubranego sportowca, jak tak kręci tymi pedałami, a w tle – jak w dawnych filmach – zmieniają się krajobrazy, mijają lata, z każdym kolejnym rokiem rower nadgryzają kolejne zęby czasu, a strój kolarza blaknie, pojawiają się pęknięcia, zszycia, dziury, łaty. A on tak jedzie i jedzie i te obrazy się zmieniają. Staruszek Świat… – zabrzmiała mi w głowie piosenka, której często słuchałam w dzieciństwie, bo mama słuchała. Zresztą w radiu to był hit, bo kto tam wtedy słyszał o MTV? 😉

Wczoraj rozmawiałam też z jednym z moich przyjaciół o tym, ile w swoim życiu przeżył różnych historii i jak łatwo wypadają z pamięci. Zostają tylko jakieś pojedyncze obrazy, lepsze lub gorsze wspomnienia, rzadko ludzie. Czas mija, my idziemy do przodu, bogatsi o nowe umiejętności, różnoraką wiedzę i cały ten bagaż doświadczeń. Czasem nas on przygniata, a czasem unosi – jak nagle otwarty spadochron, rzucając w tę czy inną stronę. I nigdy nie wiemy, dokąd tak naprawdę zmierzamy, nawet jak wydaje nam się, że jest inaczej.

Pomyślałam sobie, że ten 150-letni kolarz to taki trochę symbol. Symbol tego, że choć idąc przez życie zmieniamy się, naszą kolarzówkę, jak i nasze ciało, nagryza ząb czasu, nasze ubrania, jak i nasz umysł, w wyniku kolejnych zderzeń z rzeczywistością odnoszą rany, pęknięcia, ale też potrafimy to pozszywać, połatać i nawet jeśli pod koniec życia jesteśmy już mocno pokiereszowani, to nadal chcemy w nim odnajdywać sens. A nawet widzimy go częściej niż kiedy jesteśmy młodsi. i wciąż, jak ten kolarz, jedziemy naprzód.

Ostatnio z moją córką zerkałyśmy na transmitowaną w TVN-ie galę Zwykły Bohater. Był tam taki starszy pan, 93-letni weteran wojenny Tadeusz Centek, wolontariusz w jednym z hospicjów, który oprócz pomocy, oddaje tam jeszcze połowę swojej renty. Akurat przemawiał dziękując za nagrodę, gdy moje dziecko, nie pierwszy raz w życiu, zaskoczyło mnie, mówiąc: „Jaki fajny dziadek. Starsi ludzie są tacy fajni. Takie mają miłe twarze…” Coś w tym jest, pomijając już fakt, że trudno dziś znaleźć trzynastolatkę, która tak by patrzyła na starszych ludzi. Jest coś w tym, że ten nasz bagaż doświadczeń, choć z biegiem lat staje się cięższy, to paradoksalnie coraz częściej otwiera się jak ten spadochron – stajemy się lżejsi, spokojniejsi, patrzymy na świat pogodzeni z nim i nie przeszkadza nam kompletnie, że nasza kolarzówka już prawie się rozpada, że dziur i łat coraz więcej. Bo wiemy o świecie i życiu więcej.

LA VITA E BELLA…

Alternatywna rzeczywistość… Słyszeliście o takiej? Ja tak – w powieściach czy filmach sci-fi, choć jeden był wyjątek – film nieprawdopodobnego Roberto Benigniego „Życie jest piękne”, w którym ojciec z miłości do syna, gdy obaj trafiają do obozu koncentracyjnego, tworzy dla niego alternatywną rzeczywistość w prawdziwym świecie, zapewniając, że właśnie znaleźli się w grze o lepsze życie…

Kiedy słyszę wieści dochodzące z miejskiego magistratu, zastanawiam się, czy i my nie zostaliśmy wmontowani jako pionki w grę o lepsze życie. Czyje? No, przecież nie nasze. Nowych radnych? Nowej pani prezydent? Leśnych harcowników z SLD, których długie brody wyhodowane w śródleśnych pustelniach nagle zostały ogolone, a dziadki rozpanoszyly się w urzędowie i już nie ma pewności, czy to demokratycznie wybrana pani prezydent jest prezydentem, czy może eksprezydent Markiewicz Adam (bo w jego czasach najpierw się pisało nazwisko), który ją wspiera i doradza i prowadzi przez tę grę?…

A więc zastanawiam się, czy nie wtłoczono nas do jakiejś alternatywnej rzeczywistości, czy wynik wyborów, który znamy, jest prawdziwy, czy ktoś nam właśnie wmawia, że Kopernik była kobietą 😉 Czy dwuosobowe przesłuchania prowadzone w magistracie to tylko tak na początek, żeby pan nieformalny doradca formalnej pani prezydent pomógł jej się ogarnąć w nowej rzeczywistości, czy też może to alternatywna rzeczywistość, o jakiej nam w kampanii wyborczej nie powiedziano. A jeśli tak, to o co toczy się ta gra? Bo na pewno nie o życie, jak w tragikomedii Benigniego…

Jeśli o mnie chodzi – odpuszczam. Będę się jednak przyglądać tej grze z wielką ciekawością. I znów powtórzę to, co kiedyś – obym się pozytywnie rozczarowała, bo to będzie oznaczało, że na zmianach zyskuje miasto, w którego samym sercu mieszkam.

A poza tym? Kuba i USA wznowiły stosunku dyplomatyczne. Jest nadzieja na pozytywne zmiany. Akcja „Podziel się!” wkracza w decydującą fazę. Liczba firm i osób, które się w nią w tym roku włączyły, przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. „Ida” wraca na polskie ekrany i znów zobaczymy wyraz polskiej teorii względności, gdy Polacy ruszą do kin na ten film, chociaż przed nagrodami i nominacjami mieli go w dupie. A ja… choć lubię gotować, cieszę się, że tym razem nie będę lepić uszek czy smażyć karpia, tylko wsiądę w samochód i pierwszy raz w dorosłym życiu pojadę „na gotowe” – do mojej alternatywnej rzeczywistości, w której jako dziecko spędzałam każde wakacje i gdzie nie byłam… 25 lat! Prawdziwa podróż do przeszłości 😉

Życie jest piękne! Jeszcze tylko czekam na „buongiorno principessa” 🙂

DWA TYGODNIE NA… ŻYCIE

Zauważyłam, że niezwykle chętnie czytacie moje „refleksje samorządowe” 🙂 Nie ma sprawy – takie też jeszcze będą. Zwłaszcza że wieści z magistratu docierają coraz ciekawsze 😉 Ale dzisiaj krótko, w niedzielnym, kończącym weekend wpisie, chcę Was do czegoś zachęcić…

Zostały nam dwa tygodnie do końca roku. 31 grudnia w mniej lub bardziej szampańskich nastrojach powitamy nowy, 2015 rok. Moja dobra koleżanka, pasjonatka numerologii, wyliczyła mi, że wtedy będę w tzw. trójce – trzeci etap z dziewięciu lat, które ponoć każdy z nas cyklicznie przechodzi. Choć nie jestem skłonna wierzyć w takie rzeczy, to jednak teoretycznie to by się zgadzało. Na pewno bardziej niż biblijna teoria o siedmiu latach tłustych i siedmiu latach chudych 😉 W dziewiątce, która ponoć kończy pewien etap, umarł mój mąż, w jedynce był rok zmian i rozglądania się w nowej rzeczywistości, moja obecna, kończąca się dwójka – to zdecydowanie rok ogromnych zmian, nowych wyzwań i wielkich przełomów. Co czeka mnie w trójce?… Całkiem nowe życie?… Tego nie wiem, ale wiem, że są jeszcze dwa tygodnie, żebym mogła, jak w biznesie, „zamknąć rok”, tak abym w nowy mogła wejść z czystym kontem.

I do tego chcę Was zachęcić. Mamy wszyscy dwa tygodnie na to, żeby uporządkować wiele spraw. Coś naprawić, coś wybaczyć, coś zmienić… Coś zamknąć albo przeciwnie – otworzyć coś, co ciągle odwlekaliśmy. To jeszcze czas, by się zakochać, odkochać, urodzić na nowo, z nową energią wejść w nowy rok. A jeśli jeszcze uważacie, że nie czas, to jest to chociaż  czas na to, aby zacząć intensywnie o tym myśleć. Nie jestem zwolenniczką cezur. Lata mijają, a życie i tak swoje. Jednak kiedy pomyślę o tych numerkach, które mi Alicja wyliczyła, to faktycznie – się nie chce w to wierzyć, a jednak się to zgadza 😉 Nie tylko u mnie.

Pomyślcie sobie, że – parafrazując tytuł jakiegoś filmu z hollywoodzką parą Sandrą Bullock i Hugh Grantem – macie dwa tygodnie na… życie. Że to właśnie teraz je dookreślacie, kształtujecie, tworzycie własny pakiet startowy w nowy, w gruncie rzeczy całkowicie nieznany rok, ale jednak Wasz kolejny. Jaki on będzie? Uwierzycie, że to zależy tylko od Was? Pewnie nie. Ja też mam z tym problem. A jednak… to prawda. Cokolwiek postanowi za nas Bóg, los czy jakakolwiek numerologia – to przecież my dokonujemy wyborów. Prawda?

NIM W KOŁOWROTKU PĘKNIE NIĆ…

Znacie te piosenki, które przyczepiają się rano i nawet jeśli Was wkurzają (albo wręcz wqr…), to jednak tkwią w tej głowie i zatykanie uszu, łomotanie się w czoło czy nawet walenie głową w mur nie pozwala się tej melodii wyzbyć. Tak dziś właśnie było ze mną. Piosenka jednak była z gatunku tych, które lubię. A nawet takich, które towarzyszą mi od kilku lat jako tzw. przypominacz. Przypomina mi o tym, że… życie przecież po to jest, żeby pożyć, nim w kołowrotku pęknie nić… Wiecie już, co to za piosenka?

A było z nią tak. W południe pojechałam z córką do galerii, bo wreszcie udało mi się ją namówić do zakupu ciepłej czapki, szalika i rękawiczek. Z ubiegłorocznych wyrosła, a na polski biegun zimna przecież jedziemy 😉 Dawno nie wjeżdżałam na parking na dachu, ale tym razem chciałam sobie ułatwić życie. I przyspieszyć sprawę. Ale słabo to szło już od początku. Od ruchomej platformy, którą ja zawsze – bez względu na to, czy w górę, czy w dół – zawsze raźno maszeruję. Nie dało się. Przed nami ojciec z córką. Stali z butami przyklejonymi do platformy i łokciami opartymi na poręczy, jakby ich ktoś zamroził w zabawie w „skałę”. Pamiętacie taką? 😉 I żeby jeszcze ze sobą rozmawiali. Nie! Stali tak po prostu. Jak zwykle, z moim dzieckiem, wymieniłyśmy między sobą kilka kąśliwych uwag na ten temat, ale… chcąc nie chcąc, też stałyśmy jak zamurowane 😉

W takich sytuacjach od razu mam nerwa. Jak to? Jak można się tak nie spieszyć? Jak można tak tracić czas stojąc na platformie, która zjeżdża około minuty, ale mnie się wtedy wydaje, że to wieczność…

Ale Anna Maria mi tu śpiewa: „Niech ktoś zatrzyma wreszcie czas, ja wysiadam…”

Podobnie kiedy jadę gdzieś samochodem i „ten przede mną” nie umie jechać 😉 Oczywiście to moje mniemanie, bo w jego własnym – pewnie umie 😀 Dziś w drodze do Wrocławia jakieś 91813297487652 razy złapałam nerwa, bo ten przecież jedzie za wolno, a tamten „bez sensu”… A potem miałam nerwa na siebie, bo nie trafiłam od razu tam, dokąd miałam trafić. I się spóźniałam na spotkanie ze znajomymi…

I znów Anna Maria wibruje mi w uszach: „A jakiś bies wciąż powtarza mi: prędzej!”

I powiem Wam – to straszne jest. Mam to od zawsze i choć próbuję z tym walczyć – wciąż przegrywam. Proszę kogoś, żeby coś zrobił i robi to wolniej niż zrobiłabym ja – robię sama. A jeśli nie umiem, a wiem, że można szybciej – łapię nerwa i choć nie duszę tych ludzi, to jednak się męczę jak jasna cholera. Bo ja bym to już zrobiła i poszła dalej. Bo życie takie krótkie…

„Nie” – wyśpiewuje mi Anna Maria – „Źle myślisz”: „Bo życie przecież po to jest, żeby pożyć, nim w kołowrotku pęknie nić…

No i gnam tak przez to swoje życie, ale czasem, tak jak dzisiaj, dopada mnie Anna Maria Jopek i od rana truje w uszach, jak powinnam żyć. I kłócę się z nią i nie chcę, bo przecież szybkie życie jest fajne. Jednak kiedy wieczorem, ta jak dzisiaj, osiągam uroczą Przystań we Wrocławiu, z niesamowitym widokiem na Odrę i uniwerek, myślę sobie: „Jaka Ty głupia jesteś, babo…” 😉

Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam
Na pierwszej stacji, teraz, tu!
Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, bo wysiadam
Przez życie nie chcę gnać bez tchu

Jak w kołowrotku bezwolnie się kręcę
Gubiąc wątek i dni
A jakiś bies wciąż powtarza mi: prędzej!
A życie przecież po to jest, żeby pożyć
By spytać siebie: mieć czy być?
Bo życie przecież po to jest, żeby pożyć
Nim w kołowrotku pęknie nić…

 

JAK TO Z POMAGANIEM BYŁO…

Nigdy nie wiesz, kiedy nagle los ci podstawi wehikuł czasu i przeniesie cię do przeszłości… Jak zwykle spóźniona (bo pracy dużo) wreszcie znalazłam chwilę, by wymienić mojemu Księciu kapcie na zimowe – za dziesięć dni czeka go długa droga na Podlasie, więc czas najwyższy. Ale oponiarze nie byli karciarzami i nie mogłam u nich zapłacić plastikiem, więc musiałam powędrować po papierowy pieniądz do ściany.

Tak oto zaczęła się moja podróż do przeszłości. Inna, bo choć w tamtych okolicach bywam często samochodem, to jednak na piechotę, tak blisko, tak, że mogłam wejść do bramy, w której spędziłam moje dzieciństwo… co najmniej kilkanaście lat nie byłam.

Ulica Gdyńska. Świdnickie slumsy. Takimi były także wtedy, gdy zamieszkali tam moi rodzice z małą mną. Spędziłam tam pierwszych sześć lat życia. Lat zmagań rodziców z ówczesną urzędową materią, by dostać lepsze mieszkanie w lepszej dzielnicy. Udało się, gdy akurat miałam iść do zerówki. Zdążyłam się jednak napatrzyć. Na pijackie burdy na podwórku, na sąsiada biegnącego z siekierą za sąsiadka, na wybijane okna, wyważane drzwi, na radzieckich żołnierzy, którym „swinia prapała” (ciekawe, czy to wtedy zrodziło się moje zamiłowanie do języków?), na sąsiadkę, która kolejny raz rodziła w domu, aż ją wywieźli karetką, całą żółtą w fioletowym fartuchu…

Zawsze miałam dobrą pamięć, więc i zapamiętałam z tych kilku najmłodszych lat bardzo wiele. Jak bawiąc się w sąsiednim parku zgubiłam kalosz w błotnistej kałuży i wdepnęłam w nią boso… Całe podwórko śmiało się ze mnie przez kilka dni. To błotniste miejsce w parku wciąż jest w tym samym… miejscu. Jak mając w pamięci urlopy z rodzicami na wsi, gdy tylko robiło się ciepło, chciałam jeść obiady także na zewnątrz. Mieszkaliśmy na parterze, więc mama wystawiała mi krzesło za okno, a ja na nim siadałam i parapet był moim stołem… Jak pierwszy raz świadomie czekałam na Świętego Mikołaja i zasnęłam… jak zwykle kręcąc sobie lok. A mama w nocy obudziła mnie i powiedziała, że Mikołaj zostawił mi prezent pod poduszką. Był to zwykły pajacyk, którego ciągnęło się za sznurek, a on machał rękami i nogami. Dla mnie jednak to było jak gwiazdka z nieba. No i ten żal i pretensja do samej siebie, że spałam, kiedy Mikołaj przyszedł…

Wreszcie wynieśliśmy się stamtąd. Poszłam do szkoły. Ale też nie było wiele łatwiej…

Może dlatego (ktoś dziś mnie o to zapytał, więc sama zaczęłam się nad tym zastanawiać), tak się spalam chcąc pomóc ubogim rodzinom, osobom samotnym i bezdomnym? Może to, że sama dostawałam paczki, ubrania, jedzenie… że czasem nic nie było pod choinką, nawet symbolicznie… Że bywał nawet i głód, kiedy umarł mój tata?… Może to właśnie, że udało mi się z tego wyjść, powoduje, że pomaganie traktuję jak jakiś życiowy imperatyw? Że po prostu MUSZĘ to robić. Bo ściska mi się krtań, gdy słyszę o ludzkich problemach, z którymi nie są w stanie poradzić, a ja wiem, że się da i chcę im to pokazać. Bo łzy napływają mi do oczu, kiedy widzę świąteczne reklamy społeczne związane z pomocą. Bo nie umiem przejść obojętnie wobec kogoś, kto nie daje sobie rady sam.

Pewnie właśnie dlatego nikt nie musiał mnie specjalnie namawiać do zaangażowania się w akcję Roberta Korólczyka. Miała być tylko wigilia dla bezdomnych. Ale w czasie rozmów przyszło mi do głowy, że bezdomni są razem, mają wsparcie instytucjonalne. A przecież są osoby samotne, które spędzą wigilię same. I zebraliśmy dary dla nich. A w tym roku – byliśmy z Robertem w MOPS-ie i pani Violetta Kalin, dyrektorka, opowiedziała o paru rodzinach. Ten pomysł wydawał nam się całkiem zwariowany, ale jednak… na naszą listę trafiły rodziny.

A to, co zadziało się później… Przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Te telefony z pytaniami, jak można się włączyć, co kupić… Tego się nawet nie da opisać. To jak roznoszenie Betlejemskiego Światełka Pokoju. Jedna płonąca świeca od drugiej, a od niej kolejna. I tak dalej i tak dalej. I płonie nas już tylu, że znów mi się łza w oku kręci na samą myśl. Już rok temu na koniec akcji pojawiły się osoby, które z zachwytu nad naszym „pospolitym ruszeniem” zapowiedziały, że włączą się za rok. Nie wierzyłam. Ale… przyznaję – tak jest. I jest takich osób coraz więcej i więcej.

Mówiąc po fejsbukowemu, zalajkowali to, co robimy i udostępnili nas. I choć czasem jeszcze ludzie mylą nas ze Szlachetną Paczką (nawet się nie równamy z tą akcją), to jednak wiem, że już za rok tych pomyłek nie będzie.

Dziękuję w imieniu swoim i całej reszty tej ścisłej ekipy: Roberta Korólczyka, Mariusza Kalisty, Basi Sawickiej, Kasi Maciejewskiej, Ani Szwec, Grzesia Natanka, Rafała Klemczaka, Doroty Puć-Pietrzykowskiej. Reszcie, w tym wolontariuszom z Naszej Świdnicy i Banku Zachodniego oraz innym, będziemy dziękować wszyscy razem.