CO ZA ROK! [fotopost]

„Nie zależy mi na tym, by zostać najbogatszym człowiekiem na cmentarzu. Pójść spać, mogąc powiedzieć, że zrobiło się coś cudownego – to jest dla mnie ważne” – powiedział Steve Jobs. To dobry kierunek. Tak bogata jak Jobs już na pewno nie będę, ale niepotrzebne mi to, bo chodzę spać mogąc powiedzieć, że robię coś cudownego, dobrego, pełnego i że kiedy ja pewnego dnia spocznę na cmentarzu, łza zakręci się w niejednym oku.

Dla mnie koniec roku to czas refleksji. Symboliczna chwila na pewne podsumowania, wyznaczana nam przez kalendarz i bardzo potrzebna, choć niewielu z nas z tego umiejętnie korzysta. Nie podsumowuję roku, ale właściwie kilka ostatnich lat, w których punktem początkowym była śmierć mojego męża. Od tamtej pory jestem w ciągłej zmianie. Zmieniłam pracę, otoczenie, podejście do życia i samo życie. Zmieniło się w zasadzie wszystko wokół mnie i sporo we mnie, co moi stali czytelnicy, jeszcze z czasów felietonów w „Wiadomościach Świdnickich”, na pewno zauważyli. Piszę dużo i często, nie tylko tutaj, więc pozwólcie, że po kolejnym bardzo intensywnym roku od pisania odpocznę, a podsumowanie zrobię w formie fotopostu.

A było to tak… 😉

Mój rok zaczęłam od wielkiego skoku… w nową rzeczywistość. Podczas gdy ja przez dwa miesiące siedziałam na głowie mojej przyjaciółce, w moim domu odbywał się latami oczekiwany REMONT!

001

Pobojowisko w przedpokoju wkrótce miało zamienić się w galerię prac moich przyjaciół fotografów…

002

003

A ja marzyłam o swojej własnej sypialni…

004

…która się właśnie budowała i…

005

JEST!

006

W międzyczasie nie próżnowałam. Na początku lutego ukazał się magazyn „Forbes”, a w nim Diamenty Roku z moimi dwoma artykułami.

007

Tymczasem ja… stawiałam pierwsze ślizgi narciarskie…

008

…oraz zaczęłam rok podróży. Kraków i wystawa brzydkich, smutnych ludzi autorstwa Olgi Boznańskiej 😉

009

I Łódź, a tutaj – nocne rozmowy z Julkiem Tuwimem na romantycznej ławeczce, pożeranie hamburgerów w Spółdzielni, wizyta na wystawie mojego francuskiego kolegi Jeana Marca Carracci 🙂

010 014 013

Bawiłam się szampańsko aż do przeprowadzki. Ostatki w stylu ABBA to było coś 😉

015

A po długo wyczekiwanym powrocie do wyremontowanego mieszkania… Nasza pisanka – choć wyjątkowa, coś smutna, zwiastowała złe nowiny… Pożar w budynku, wymiana instalacji, brak ogrzewania, Ola w szpitalu tuż przed Wielkanocą… Bywa i tak.

016 017 020

Ale jak po każdej burzy, na niebie pojawia się tęcza, tak i u nas pojawiła się nie tylko tęcza…

018

…ale i wiosna… która właściwie trwała jeszcze do przedwczoraj 😉

021

A w ślad za nią – wycieczki rowerowe i dawno odkładana wizyta w wojsławickim Arboretum.

022 023 024

A potem już było tylko lepiej. Od czerwca na stałe pracuję dla Resibo, gdzie nie brakuje pozytywnych wrażeń i emocji. I niby niektóre z nich już znam, ale teraz jakby od trochę innej strony. Czerwiec to Festiwal Reżyserii Filmowej – już nie w Świdnicy, ale w Jeleniej Górze. A tam… Sonia Bohosiewicz uczyła nas, jak się robi selfie 😉

025

Artur Żmijewski uznał mnie za świetną kandydatkę do… wiązania mu muchy, co kontynuowałam także podczas Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu…

026_1

…a Anna Samusionek – do wiązania naszyjnika (i suszenia poplamionej sukienki) 😀

027

Stamtąd też pochodzi moje PHOTO OF THE YEAR – z Arturem Żmijewskim i zawiązaną przeze mnie muchą 😀

026

42. urodziny (to już?! :D) świętowałam szampańsko w doborowym towarzystwie moich przyjaciółek Ani i Ewy w miejscowości o bardzo pozytywnej nazwie – Uciechów. No i oczywiście na świetnych imprezach we Wrocławiu, które przeciągnęły się na większość letnich weekendów 😉

028 029

…oraz próbując swoich sił jako Marylin. Słabo mi wyszło haha 😉

030

Latem, jak co roku, powróciłam do Niesulic, żeby przekonać się, jak wygląda świat naprawdę totalnie unplugged i zrozumieć, jak fajnie się oderwać od elektryki, elektroniki i przeżyć ciekawą przygodę 😉

031

A po lecie… dzięki świetnej, mega pozytywnej trenerce Sonii Rozumkiewicz z Energia Fitness Club zakochałam się w tabacie 🙂

032

Powróciłam też na trochę do życia publicznego. Robiąc na scenie podczas jakiejś babskiej imprezy wywiad z Kasią Mrzygłocką, moją byłą szefową…

033

…i prowadząc I Ogólnopolską Galę Plebiscytu Gospodarczego Kobiece Twarze.

037

W międzyczasie obtłuczonym przez jakiegoś tępaka samochodem zrobiłam z Resibo parę tysięcy kilometrów po Polsce, na nowo odkrywając po 15 latach Warszawę i poznając się nieśmiało z Zakopanem 😉

034 035 036

Przedświąteczny nastrój budowałam zewnętrznie we Wrocławiu podczas Jarmarku Bożonarodzeniowego… A wewnętrznie – jak co roku od trzech lat, podczas akcji charytatywnej „Podziel się”, którą prowadzimy wspólnie z Robertem Korólczykiem i przyjaciółmi <3

 040

No i taki to był ten mój mijający, pełen zmian, wrażeń, pozytywnych emocji, czasem też kłopotów, jak u każdego, spełnionych marzeń i mnóstwa małych i większych cudów, rok.

Na ten nowy, nadchodzący, życzę Wam, abyście nie szukali szczęścia, bo ono znajdzie Was samo. Abyście każdego dnia budzili się i zasypiali z uśmiechem.

Życzę wyzwań tak wielkich, jakie tylko zdołacie udźwignąć, i kłopotów tak małych, że wystarczy je strzepnąć jak kurz, by zniknęły.

Życzę zdrowia, bo bez niego wszystko staje się trudniejsze. I przyjaciół wokół, na których możecie liczyć o każdej porze dnia i nocy. Są bezcenni.

I na koniec życzę Wam (I SOBIE) miłości. Takiej prawdziwej, która zwycięża wszystko. Niech kwitnie, niech Was uskrzydla, niech daje siłę do codziennych zmagań. I niech trwa.

Szczęśliwego Nowego Roku!

 

 

DOCEŃ, ZANIM STRACISZ

Kiedy byłam dzieckiem i nakrywałam do wigilijnego stołu, mocno wierzyłam, że dodatkowe nakrycie zostawiamy dla niespodziewanego gościa. Wiedziałam, że istnieje druga interpretacja tego zwyczaju – że to dodatkowe nakrycie symbolizuje oczekiwanie na mającego się urodzić Jezusa. Ja jednak zawsze miałam nadzieję, że zjawi się ktoś, kogo można będzie na tym miejscu posadzić. Samotnego, bezdomnego, głodnego… Mimo że sami mieliśmy niewiele, miałam nadzieję, że w ten szczególny wieczór będziemy się mogli podzielić jeszcze z kimś…

Ta nadzieja, że w Wigilię będzie mi dane zrobić coś więcej niż tylko przygotować kolację i połamać się z rodziną opłatkiem, została mi na całe życie. I właśnie została spełniona. I wystarczyło przygotować kolację i połamać się z rodziną opłatkiem. Tylko że było nas więcej…

To były dziwne święta… Inne niż wszystkie. W Wigilię rano dowiedziałam się, że trzeba pomóc trojgu dzieciom, właściwie młodzieży, ale dla mnie to zawsze będą dzieci – znam je od małego, które nie mają żadnej nadziei na jakiekolwiek święta. Moja fantastyczna córka, zanim jeszcze skończyłam pytać ją o zdanie w tej sprawie, powiedziała tylko „zabierz ich do nas, nie zasłużyli na takie święta”.

Nie podam szczegółów, bo nie są istotne, a przede mną znów trochę działań, żeby w przyszłości nie zdarzały się takie ekstremalne sytuacje. Ale powiem Wam coś, co od lat na nowo odkrywam w świętach, życiu i ludziach. I co ostatnio składa mi się w pewną całość. Nigdy nie wiesz, czy nie mogło Ci się wieść gorzej, więc doceń to, co masz.

Po moim domu od paru lat plączą się dwa futrzaste czworonogi, które codziennie witają mnie w progu, gdy wracam z pracy, a w ślad za nimi najczęściej pojawia się rozczochrana córka. Patrząc na nich myślę sobie, że los nawet takiego kota nie traktuje sprawiedliwie. Dachowce na moim podwórku grzeją się na maskach aut, które własnie zaparkowały z ciepłymi silnikami, i jedzą to, co zdołają ukraść spod sklepów albo upolować. A moje dwa – leżą właśnie na moich kolanach, nakarmione i ogarnięte. Podobnie z ludźmi. Jedni rodzą się w biedzie i przez całe życie mają pod górkę. Inni od urodzenia mają „życie jak w Madrycie” (no, może przed kryzysem) 😉

Lubię łapać uliczne rozmówki. Gdzieś pomiędzy kupowaniem choinki, prezentów, karpia i załatwianiem ostatnich spraw w pracy, przemknęłam w pośpiechu obok dwóch mężczyzn, łapiąc w locie fragment ich rozmowy:

„Weź, przestań już narzekać. Są tacy, co nawet nie mają na kogo” – powiedział jeden.

„No i wolałbym czasami nie mieć” – odpowiedział drugi.

Mijając ich pod jedną z restauracji, z której wychodzili, uchwyciłam jeszcze fragment, dzięki któremu wiem, że durgi z panów narzekał na swoją żonę, a pierwszy (być może samotny) próbował mu uświadomić, że niektórzy wiele by dali, żeby w ogóle mieć na kogo ponarzekać. Tak wielu jest przecież ludzi, którzy są całkiem sami…

Odwiedzając z akcją „Podziel się” osoby samotne, doświadczamy z przyjaciółmi czegoś niezwykłego – ci ludzie nawet nie zwracają uwagi na prezenty, które im przynosimy! Dla nich najważniejsze jest to, że ktoś o nich pomyślał, że ktoś do nich przyszedł i nie jest to opiekunka społeczna. Niewychodzący niekiedy latami ze swoich mieszkań, żyjący czasem w naprawdę skrajnych warunkach (o jednym przypadku na pewno jeszcze napiszę), płaczą ze szczęścia, że choć na tę jedną chwilę stali się dla kogoś ważni.

Zwłaszcza przy okazji świąt widać, jak w tym życiu codziennym nie doceniamy tego, co mamy, tych, których mamy. Na co dzień warczący na siebie, kłócący się o byle pierdoły, często skłóceni z innymi od lat, znudzeni sobą, zmęczeni codziennym oglądaniem tych samych twarzy, przy świętach godzimy się, wracamy na łono rodziny albo przyjmujemy do niej na nowo kogoś, kogo dotąd odrzucaliśmy. Zasiadamy wspólnie przy wigilijnym stole, łamiemy się opłatkiem, składamy sobie życzenia, uśmiechamy się do siebie, mniej lub bardziej sztucznie, rozmawiamy – mniej lub bardziej aktywnie…

Budujemy obrazek idealny, znany z filmów czy reklam wizerunek szczęśliwej, kochającej się rodziny zasypującej się nawzajem prezentami.

A potem wracamy do swojego codziennego życia, które płynie od Bożego Narodzenia do sylwestra, od Nowego Roku do Wielkanocy, od majówki do wakacji, od 11 listopada do światowego dnia jazzu aż po kolejne Boże Narodzenie i tak co roku. To świąteczne zatrzymanie się na chwilę jest ważne, weekendowe czy wakacyjne łapanie oddechu od codzienności – też. Ale  zawsze musimy do niej powrócić. Może to więc o jakość tej codzienności powinniśmy dbać najbardziej? Może o to, jak te nasze relacje z bliskimi (i dalszymi) wyglądają na co dzień? O to, żeby nie budować murów, tylko je burzyć? Czy naprawdę trzeba świąt, żeby potrafić żyć z ludźmi i wśród ludzi po prostu ich szanując, dbając o nich i troszcząc się o dobre wzajemne relacje?

Życie jest pełne tylko wtedy, kiedy ten los – gorszy czy lepszy – z kimś dzielimy, kiedy wokół nas są ludzie, na których możemy zawsze liczyć.

Jeśli więc kłócisz się ze swoim facetem o to, że poszedł wczoraj z kolegami na piwo, odpuść. Doceń to, że go masz. Szanuj jego wolność i zadbaj o własną.

Jeżeli mąż wciąż nie zawiesił tej półki, którą kupiliście pół roku temu, nie rób mu dantejskich scen. Zrób za to dobrą kolację, daj mu wino do otwarcia, usiądźcie razem i przypomnijcie sobie swoje najlepsze momenty w życiu. A potem razem zawieście półkę. Doceń to, że jest Was dwoje.

Jeśli Twoja szafa pęka w szwach, a Ty na poprawę nastroju lecisz po kolejną sukienkę, pomyśl chwilę, odłóż te pieniądze, a potem poszukaj kogoś, komu możesz pomóc kupując choćby… jedzenie.

Jeżeli żona za wszelką cenę wyciąga Cię na zakupy, a Ty po prostu tego nie znosisz, zaproponuj jej udział w czymś, co Ty lubisz, a czego ona nie znosi, a potem pośmiejcie się z tego razem. Doceńcie, że macie siebie.

Jeśli Twoje dziecko, obojętnie w jakim wieku, sprawia, że co wieczór jesteś skonana i marzysz o chwili sam na sam ze sobą, pomyśl, że są tacy, którzy nie mogą mieć dzieci, choć bardzo tego pragną.

Najsmutniejszą rzeczą w ludzkiej naturze jest to, że nie potrafimy doceniać tego, co mamy. Dopiero, kiedy przy stole faktycznie zostaje puste nakrycie…

Ale wystarczy małe zderzenie z tymi, którzy mają od nas mniej, którzy pragną czegoś, czego mieć nie mogą, którzy są biedni, chorzy, samotni, żeby zacząć cenić wspaniałą córkę, cudownych przyjaciół, w miarę dobre zdrowie, ciepły, suchy i czysty dom, ogarnięty po różnych awariach samochód, mały plusik na koncie na zakończenie roku – życie, po prostu! Jest piękne! 🙂

I pamiętajcie – jeśli mimo Waszych prób, w relacjach nadal jest coś nie tak, może czas zastanowić się nad zmianą 🙂

HATERS GONNA HATE

Dziś rano spotkałam kolegę, który zapytał mnie, co tak walczę z nową świdnicką władzą. Byłam nieźle zdziwiona, co Tomek na pewno potwierdzi, jak to przeczyta, bo nie miałam pojęcia, o czym mówi. Szczerze mówiąc, myślałam, że czytał jakieś moje stare wpisy na blogu. Ale po krótkiej wymianie zdań dotarło do mnie, że ktoś podszywa się pode mnie komentując poczynania obecnej świdnickiej władzy na jednym z portali.

Już to raz słyszałam od jednej osoby, także stuprocentowo przekonanej, że bawię się w jakieś hejterskie komentarze. Oczywiście, od razu zdementowałam, w dodatku – qrczę – nie mam pojęcia, o co chodzi. Bo zwyczajnie NIE MAM CZASUUUU!!! Na portale zaglądam, żeby sprawdzić, czy napisały coś o firmach i instytucjach, z którymi współpracuję, i to nie zawsze, bo czasu brak, choć od nowego roku obiecuję sobie poprawę 😉

W dodatku – ja pieprzę! – ci, którzy czytają mojego bloga, doskonale wiedzą, że nie mam najmniejszych problemów z wyrażaniem swoich opinii wprost, i to bez przebierania w słowach.

Myślicie, że co? Że stępiło mi się pióro? Że tutaj sobie piszę o sprawach egzystencjalnych, pomocy biednym, życiu i śmierci, wychowaniu dzieci, a po nocach wyżywam się pisząc jakieś anonimowe komentarze na jakimś portalu? Jakby powiedziała Mariolka z Paranienormalnych „Heloł, ludzie, kuwa, nie widzicie tej subtelnej różnicy?”

Po to mam bloga, żeby na nim pisać, co chcę. I po to go założyłam, żeby móc to robić z otwartą przyłbicą. Kiedyś chciałam dopieprzać władzy, a dzisiaj – władza sama pracuje na swoją opinię i takie jest prawo demokracji (choć w sumie patrząc na to, co się dzieje teraz w Polsce, to chyba raczej prawo dżungli). Tak więc akurat teraz nie mam ani czasu na śledzenie poczynań władzy, ani ochoty na to, ani tym bardziej nie chce mi się czegokolwiek komentować, bo szkoda mi czasu i mam ciekawsze rzeczy do roboty i przyjemniejsze sytuacje do opisania.

Więc jeśli jakiś tchórzliwy idiota czy też tchórzliwa kretynka podszywa się pode mnie gdzieś tam w sieci, komentując coś anonimowo, a Wy myślicie, że to ja, to naprawdę mała jest Wasza wiara we mnie, w moje możliwości, w moją cywilną odwagę i moją niezależność.

Kuwa! Ja pitolę – jakby powiedziała Mariolka. Ale cóż – haters gonna hate, jak powiedział Hamlet czy inny literacki bohater naszych czasów. Jeśli komuś sprawia frajdę, że podszywa się pode mnie, to proszę bardzo. Mam wystarczająco zajebiste życie, żeby mieć to w dupie.

JA O TYM MAZYŁEM…

– Mamo, ja o tym mazyłem – zawołał kilkuletni chłopiec do mamy, gdy odchodząc od kasy w dyskoncie z owadem w logo zauważył plastikowe sanki wątpliwej jakości. Być może było to przesłanie do św. Mikołaja, może po prostu myślenie życzeniowe – trudno powiedzieć. Ja w tym czasie czekałam w swojej kolejce do kasy i nawet nie dziwiło mnie to, że przecież nie ma śniegu, no i co temu chłopcu po wymarzonym sprzęcie, jak nawet nie będzie mógł go przetestować. Z marzeniami się przecież nie dyskutuje. Ani własnymi, ani tym bardziej z cudzymi. One są zawsze czyjąś własnością i jak próbujesz ją w jakiś sposób modyfikować albo – nie daj Boże – krytykować, to miej się na baczności, bo nie znasz dnia ani godziny 😉

Swoją drogą – ciekawe, że powiedział o tym w czasie przeszłym. Może już wiedział, że nie za bardzo ma szansę spełnić to marzenie. A może po prostu tak mu się powiedziało?…

Każdy z nas o czymś marzy. Marzenia te są duże i małe, czasem zupełnie niewielkie – ot, takie tylko, żeby… przeżyć i mieć co jeść. Ale wśród tych, którzy nie mają czasem co jeść, pojawiają się czasem marzenia wielkie – z naszego punktu widzenia zupełnie „od czapy”.

No bo jak dziewczynka, która nie ma nawet nowych butów na zimę, a stare przeciekają i – delikatnie mówiąc – odstają od dizajnu tego, co noszą jej szkolne koleżanki, może pragnąć laptopa?

A właśnie, że może! I niech pragnie. Niech zawsze chce czegoś więcej! Ostatnio – co rzadko mi się zdarza – pozwoliłam sobie skomentować artykuł na natemat.pl o tym, czego potrafią sobie życzyć podopieczni „Szlachetnej Paczki”. Pojawił się tam laptop. I zaraz fala hejtu, że jak to, że tyle osób w tej rodzinie może pracować, więc mogliby zarobić na laptop dla córki czy siostry. Qrczę… A dlaczego to, że ta dziewczyna urodziła się w biednej czy dysfunkcyjnej rodzinie, ma ją pozbawiać możliwości dostania laptopa, jeśli o tym marzy? Zwłaszcza gdy znajdzie się ktoś, kto zechce jej go podarować? Dlaczego rodzina, która potrzebuje tylko zimowych kurtek i butów dla swoich dzieci, ma dostać rzeczy używane? Bo co? Bo są biedni? Tym bardziej – jeśli nie ma w tych rodzinach patologii, powinni dostać rzeczy, które pozwolą im poczuć, jak to jest móc osiągnąć więcej. A nawet w rodzinach patologicznych – czemu winne są dzieci?… Owszem, dwa lata temu w Mieście Dzieci mieliśmy przypadki, kiedy wiedzieliśmy, że to, co dzieci kupiły sobie za zarobione pieniądze, może pójść „na przelew”. Ale to są marginalne przypadki.

Poprę to własnym przykładem. Zawsze nosiłam ubrania po kimś, buty zwykle też i wiele innych rzeczy także miałam po kimś. Zawsze czułam się przez to gorzej niż inne dzieci. Nigdy nie miałam pieniędzy na wycieczki, a i tak opóźnione o kilka lat w Polsce premiery światowych hitów filmowych oglądałam po latach u koleżanek na wideo. Bo nie było mnie stać na bilety. Byłam biedna tak bardzo, że

wiem, co to prawdziwy głód. I nie jest to zwykłe ssanie w żołądku między posiłkami, tylko marzenie o tym, żeby coś, cokolwiek zjeść i właściwie myślenie tylko o tym. Jak wtedy w ogóle odrabiać lekcje? Wiedzą tylko ci, którzy coś takiego przeżyli. A ja odrabiałam. Bo chciałam czegoś więcej.

Może byłam trochę inna, bo ciągle była we mnie ta właśnie potrzeba „czegoś więcej”. Ale też może szybciej bym to osiągnęła, gdybym szybciej trafiła na ludzi, którzy chcą mi pomóc, którzy pokażą mi, że mogę więcej, którzy pokażą mi inne życie. Nie żałuję niczego, co się wydarzyło w moim dotychczasowym życiu. Ale jeśli na mojej drodze znajduje się ktoś podobny do mnie wtedy, to wiem, jak niewiele potrzeba, żeby mu pomóc. I robię to.

Dlatego nie mam focha na marzenia naszych podopiecznych z akcji „Podziel się”. Co więcej, jeśli możemy je spełnić, jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Jeśli kogoś ucieszy pralka, a jest ktoś inny, kto chce mu ją kupić – super! Jeśli jakaś dziewczynka marzy o różowej kurtce i i nowych butach na zimę i znajdzie się ktoś, kto chce jej to kupić – fantastycznie!

Bo może ta dziewczynka, która dzisiaj dostanie od nas różową kurtkę, nabierze pewności siebie wśród rówieśników i przestanie się wstydzić ujawnić jakiś talent? Może zostanie światowej sławy piosenkarką, sportsmenką, naukowcem?

A może tylko urodzi parę fajnych dzieciaków, które wspaniale wychowa? Nieważne. Ważne, aby w pomocy dostrzec pojedynczego człowieka. I jego całkiem „swoje”, intymne marzenia. A choćby i o kurtce – co z tego?…

Ja od marzeń o nowej kurtce, butach, jedzeniu przeszłam do własnego mieszkania, a potem do wymiany pieców na „ludzkie” ogrzewanie, a potem do remontu, żeby już całkiem żyć w cywilizowanych warunkach. I wiele tych rzeczy nie byłoby możliwych, gdyby nie dobrzy ludzie, których spotykałam po drodze. Nie, nikt nie dał mi jałmużny. Na wszystko ciężko zapracowałam i nadal pracuję. Ale pewnego dnia ktoś mi pokazał, że można, że się da i że warto. I dzięki temu dzisiaj mam już całkiem inne marzenia. Ale wciąż je mam. I wciąż chcę komuś, jak ten malec z dyskontu, powiedzieć… „ja o tym mazyłam”… 🙂 Bo parafrazując znaną musicalową piosenkę, to… dreams make the world go around 😉

JAK PRZEŻYĆ DZIEŃ ŚWISTAKA?

A gdybyśmy codziennie przeżywali ten sam dzień? Gdybyśmy codziennie rano budzili się i wszystko toczyłoby się tak samo jak dzień wcześniej. Gdybyście każdego dnia wstawali i wykonywali te same czynności, a każdy dzień kończyłby się tak samo jak poprzedni? A w sumie… czyż nie tak wygląda życie? Czy nie budzimy się każdego dnia i nie zasypiamy pod koniec? I czy nie jest tak dopóki nie zejdziemy z tego świata? Praca, dom, dzieci, mąż, żona, rodzice, sprawy do załatwienia, mniejsze i większe problemy do rozwiązania… I tak w kółko.

Często jednak zapominamy, że że ten czas „pomiędzy” świtem a zmierzchem jest tylko nasz. I tylko od nas zależy, jak go wykorzystamy.

Pamiętacie „Dzień świstaka” z fantastycznym Billem Murray’em i przeuroczą Andy MacDowell? To niby taka zwykła komedia romantyczna wymieszana z „Opowieścią wigilijną”, a właściwie – postwigilijną, bo w filmie mamy przecież ciągle 2 lutego. Ten dzień powtarza się głównemu bohaterowi niezliczoną ilość razy. Przeżywa go od przebudzenia aż po zaśnięcie i już od początku ma dosyć, bo przecież kto by chciał codziennie przeżywać to samo? Zwłaszcza gdy nie jest to romantyczna randka z piękną dziewczyną/chłopakiem? 😉

Tylko że… szybko okazuje się, że ten dzień – choć ten sam – to każdy jest inny. Między przebudzeniem a zaśnięciem bohater przeżywa przeróżne stany ducha – od niedowierzania poprzez szaleństwo, euforię, zwątpienie, pogodzenie się ze swoim stanem aż po nadzieję.

W swoim „dniu świstaka” grany przez Murray’a Phil Connors przechodzi wszystkie możliwe przemiany charakterologiczne, jakie mogą towarzyszyć człowiekowi w trakcie jego życia. To taki everyman – człowiek symbolizujący wszystkie cechy ludzkości, na którego miejscu może się postawić każdy widz. Ze słabościami, złymi przywarami, nadziejami i problemami. W jeden powtarzający się dzień obserwujemy jego przemianę z obrzydliwie egoistycznego drania w kogoś, kto zaczyna rozumieć, że prawdziwy sens życia jest w drugim człowieku. A sens życia rozumie dosłownie – gdy próbuje uratować bezdomnego staruszka. I jak to w komedii romantycznej, w finale odnajduje miłość.

Życie to nie komedia romantyczna.

Ale mamy właśnie ten czas w roku, kiedy zewsząd jesteśmy bombardowani obrazkami szczęśliwej pary czy szczęśliwej rodziny, czas, kiedy do kina wjeżdżają „Listy do M. 2” i inne romantyczne dyrdymały, czas, kiedy w stacjach radiowych zaczynają puszczać „Last Christmas” i czas, kiedy w TV częściej niż kiedykolwiek w roku przypominają nam komedie romantyczne, zwłaszcza te z akcentem zimowo-świątecznym. Jak „Dzień świstaka” właśnie, który dzisiaj z przyjemnością sobie przypomniałam, kiedy wpadłam na niego przypadkiem na HBO.

I wiecie co? Choć zwykle nie mam czasu tego oglądać, to nie mam nic przeciwko temu, że się pojawiają. Nie razi mnie ich kiczowatość, nie wkurza wiecznie wygrywające dobro, nie męczy miłosny happy end. Jako niepoprawna romantyczka i nieuleczalnie dobra duszyczka wierzę w magię świąt Bożego Narodzenia, wierzę w to, że Ebenezer Scroodge, czarny charakter z „Opowieści wigilijnej” Dickensa, może przejść przemianę,

wierzę, że dobro zawsze zwycięża, wiem, że światło rozjaśnia ciemności, że po zimie przychodzi wiosna, a po nocy – dzień.

Wierzę, że obudzę się jutro i mimo że znów zacznie się mój własny „dzień świstaka”, to zanim zasnę, zrobię dla świata i dla siebie tyle dobrych rzeczy, na ile pozwoli mi czas. I mam nadzieję, że „dni świstaka” jeszcze wiele przede mną 🙂

JAK OSWOIŁAM WARSZAWĘ

Od kilku dni jestem warszawianką. Piszę to z pełną odpowiedzialnością za słowa, mimo że pojutrze będę już znów świdniczanką. Jestem warszawianką, bo czuję się tutaj prawie jak u siebie.

Nigdzie się nie gubię dzięki nawigacji. Mimo że przyjechałam swoim autem, to oswoiłam już wszystkie środki komunikacji miejskiej, a ubiegłej nocy przebiegłam z przyjaciółmi kilka knajp – od sztywniackiego Banku, w którym na każdym rogu stoi ochroniarz bohatersko broniący dostępu do „zarezerwowanych”, wiecznie pustych stolików 😉 poprzez jakiś klub „gay friendly” aż po – jak nam zarekomendował Karol – najlepszy kebab w mieście (faktycznie najlepszy, co można docenić, zwłaszcza gdy je się go o 2.00 w nocy).

Poznałam rodowitych warszawiaków, którzy – mimo łatek im przyczepianych – niczym nie różnią się od dziewczyn z Otwocka czy Kresów Wschodnich robiących tutaj karierę i nie wyobrażających sobie innego miejsca do życia.

A kiedy pytam, je dlaczego, odpowiadają pytaniem na pytanie: „Bo tu możesz nawet w nocy wysłać list na poczcie, kiedy akurat masz taką potrzebę”. Nie mam takich potrzeb, bo gdyby którejś nocy przypiliła mnie akurat przemożna potrzeba wysłania do kogoś listu, napisałabym maila i wysłała pocztą elektroniczną” 😉 Ale potrafię zrozumieć, że miasto, które nigdy nie zasypia, może wciągać.

Pierwszy raz przyjechałam do Warszawy jako harcerka, na dwutygodniowe zimowisko, które odbywało się dokładnie w czasie, kiedy obradował tu Okrągły Stół. My zaś wykonując jedno z harcerskich zadań robiliśmy na pobliskim osiedlu sondę wśród mieszkańców, pytając ich, jaki serial oglądają i dlaczego „W kamiennym kręgu”. Po „Niewolnicy Isaurze” był to kolejny brazylijski tasiemiec podbijający serca i umysły nie tylko Polek, ale i Polaków, którzy po serialach radzieckich i czechosłowackich mieli wreszcie okazję poznać inną, „zachodnią” kulturę. Spaliśmy w jakiejś szkole, wieczorami Ola grała na gitarze „Schody do nieba”, a do centrum jechało się komunistyczną komunikacją miejską chyba z godzinę albo i lepiej.

Potem przyjechałam tutaj na jakąś olimpiadę polonistyczną. Sama jak palec, jedynie z grupą innych nastolatków z Dolnego Śląska. Był to początek transformacji zapoczątkowanej wtedy, przy Okrągłym Stole.

Jak dla mnie pierwszym powiewem nowego była zapiekanka, którą można było kupić w budce na każdym rogu ulicy i którą prawdopodobnie można było kupić także wcześniej. Ale wcześniej nie przyjechałam tutaj sama i nie żywiłam się sama 😉

Trudno powiedzieć, czy był to niezapomniany smak, bo raczej go nie zapamiętałam. Ale klimat stania w kolejce po zapiekankę w centrum stolicy, w której wszystko, na czele z górującym nad miastem Pałacem Kultury, wydawało się szare jak szpital z opowiadania mojego dziecka, które właśnie zostało wysłane na konkurs literacki 😉

Kolejna wizyta w Warszawie to odbieranie jakiejś nagrody dla „Wiadomości Świdnickich” i spanie w najbardziej obskurnym hotelu, w jakim w życiu spałam (niestety, nie pamiętam nazwy), przy którym wrocławska „Dwudziestolatka” przed remontem, gdzie karaluch wychylał się z każdego kąta, w którym nie było akurat grzyba, wyglądała jak Hilton. Był to chyba 2000 rok, a Warszawa nadal wydawała mi się szara, brzydka i bardziej prowincjonalna niż Świdnica, mimo że kumpel zaprowadził nas wtedy do paru naprawdę światowo wyglądających miejsc na Nowym Świecie, które jednak nie zatarły złego wrażenia.

W tym roku, po 15 latach, powróciłam i już w maju Wa-wa zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nie dość, że odległości przestały być przerażające (dziewczyny z jednego domu mediowego powiedziały mi, że to dzięki obwodnicy), bo własnym autem w 30 minut udaje mi się dostać nawet w bardzo odległe miejsca (gorzej z parkowaniem, ale trzeba przyznać, że dzięki zaprawie na moim świdnickim podwórku i szkoleniu z kreatywnego parkowania we Wrocławiu, też jakoś daję radę), to jeszcze

miasto zrobiło się na prawdę ładne i – jak dla mnie, prowincjuszki – bardzo przyjazne.

Życie ułatwia nawigacja, biletomaty na każdym przystanku, wiele parkingów zrobionych na niezagospodarowanych terenach po prawdopodobnie wyburzonych budynkach, pani w tramwaju, która podpowie Ci, na którym przystanku najlepiej wysiąść, żeby szybko dotrzeć pod Pałac Kultury, pyszne.pl, gdzie można dostać oczopląsu od liczby proponowanych restauracji (przy kilku świdnickich to naprawdę robi wrażenie :D), a nad tym wszystkim unosi się aura nieograniczonych możliwości w każdej dziedzinie.

I tylko kiedy budzę się rano i widzę za oknem dwa biurowce, w których jedno po drugim zapalają się światła w kolejnych pokojach, w których stoją poustawiane od linijki biurka, do których punktualnie przychodzą jednakowo ubrani ludzie i jednakowo siedzą za biurkiem albo stoją przy oknie z telefonem przy uchu, to aż przyjemnie mi pomyśleć o moim świdnickim Rynku, gdzie rano słyszę odgłos krojonego pieczywa ze sklepu na dole, gdzie latem szumi fontanna za oknem, i gdzie przez okno, gdy się obudzę, nie widzę, co prawda, budującego się wieżowca Warsaw Spire i panoramy miasta, która zwłaszcza nocą jest bardzo piękna. Widzę za to wieżę ratuszową, która też na moich oczach się budowała, i kolorowe elewacje kamienic, którego to widoku zazdrości mi każdy, kto mnie odwiedza, a nie zna miasta.

Tak więc – tym razem oczarowana Warszawą i możliwościami, jakie widać tu na każdym kroku – z radością wrócę do Świdnicy i… pojadę zaraz do Zakopanego haha 🙂 Ale Warszawę już oswoiłam. A właściwie to ona oswoiła mnie 😉

DZIELMY SIĘ… NIE TYLKO OPŁATKIEM

Starszy pan dreptał sobie nóżka za nóżką w moją stronę. Dreptał to nawet za duże słowo – on drobił kroczki, pomaleńku maszerował tiptopkami. Kiedy otworzyłam drzwi samochodu, żeby wrzucić pranie odebrane z magla (używacie w ogóle magla? wyprasowana tam pościel to jest meeega czad! i ile czasu się zaoszczędza, a przy okazji daje sympatycznym paniom zarobić), staruszek zatrzymał się. W ręce trzymał reklamówkę, w której zawinięte w papier było nieokreślone coś – albo wędzona ryba, albo kawałek kiełbasy (jedno i drugie można było kupić w pobliżu, więc tak sobie wymyśliłam). „I jak? Chodzi maszyna?” – popatrzył na mnie z uśmiechem, cały skupiony na tej właśnie chwili. Odśmiechnęłam się odpowiadając, że pewnie, że chodzi świetnie jak spod igły.

Doprawdy, wszechświat zatrzymuje nas czasem w przedziwnych momentach…

Ten starszy pan, najwyraźniej samotny, wyszedł „na miasto” po swoją kiełbasę czy wędzoną makrelę, którą będzie jadł w samotności kilka dni, chcąc jednocześnie pobyć wśród ludzi. Popatrzeć, zagadać. A choćby i do mnie – babki, która wyszła właśnie w pośpiechu z magla i razem ze swoim samochodem stanęła na jego drodze. Ja, która uwielbiam prasować wszystko poza pościelą, gdybym nie odkryła kilka miesięcy temu instytucji magla, zapewne całe wieki nie zawitałabym na moje dawne osiedle, bo i po co? Ale odkryłam i być może – poza sprzedawczynią w sklepie – byłam tego dnia jedyną osobą, z jaką ten starszy pan rozmawiał. Czy to nie piękne?

Mam w sobie coś takiego, że cierpię, gdy inni cierpią z powodu samotności czy biedy, choć samotna nigdy nie byłam, to biedna – owszem. I to bardzo.

Dlatego wymyślona przez jednego z moich przyjaciół Roberta Korólczyka akcja „Podziel się!” skierowana do bezdomnych zamieniła się w akcję skierowaną także do samotnych, a potem także potrzebujących rodzin. Nie do zniesienia jest dla mnie myśl, że ktoś może być sam w ogóle, a zwłaszcza w święta. Wizyty u tych ludzi, ich ogromna radość i łzy wzruszenia dają wszystkim nam kopa na cały rok. I potem ktoś mnie pyta, skąd ja biorę siły na wszystko, co robię. Właśnie stąd. Ze wszystkich działań charytatywnych, jakie prowadzimy wspólnie z przyjaciółmi. Że mało czasu? Że każdy zaganiany? To nie ma znaczenia, bo w obliczu takich akcji wiesz, że ten czas po prostu musisz znaleźć – dla tych, którym pomagasz, ale chyba przede wszystkim dla siebie. Bo to jest taka moc, jakiej nikt, kto nie brał udziału w tego typu przedsięwzięciach, nie potrafi sobie wyobrazić.

A każdy ma coś, czym może się podzielić. Choćby tylko własnym czasem poświęconym komuś samotnemu. Zajrzycie na https://www.facebook.com/podzielsiezinnymi/?fref=ts 

SENS ŻYCIA WEDŁUG… MNIE

Ten post chodzi za mną jak usłyszana rano w radiu wkrętna piosenka kiepskiej jakości „artysty”, która się jednak odczepić nie może. W zasadzie chodzi za mną chyba odkąd się urodziłam i czasem myślę, że fajnie byłoby ustanowić Światowy Dzień Człowieka. A czemu nie? Skoro mamy Dzień Zwierząt?… Bo ludzie… spotykasz ich na swojej drodze niby przypadkiem. Tego zawodowo, tamtego prywatnie, jednego na chwilę, innego na dłużej, ale zawsze PO COŚ. I nie zdajesz sobie z tego sprawy, dopóki po pewnym czasie ta znajomość, obojętnie, czy zażyła, czy powierzchowna, zaczyna owocować…

A owoce międzyludzkich kontaktów są przeróżne. Ale rosną, jak te na krzakach i na drzewie – od pąku przez kwiat aż po dojrzały owoc tej Waszej relacji.

Czasem nawet zastanawiacie się, po co, dlaczego, o co właściwie kaman. Człowiek był i zniknął. Albo Wy zniknęliście. Spotkaliście się i potem cisza. Robiliście coś razem, ale przestaliście. I nagle tenże człowiek pojawia się znów na Twojej drodze, albo Ty na jego – nieważne. Ważne, że Bóg, los… kto tam sobie chcecie i w co wierzycie, tka relacje międzyludzkie, jak pajęczą sieć. Im ich więcej, tym sieć mocniejsza. Zerwie się jedna nić, podtrzymają ją inne. Poczujesz żal, czasem ból, a nawet rozpacz, że ta czy inna osoba zniknęła z Twojego życia, ale po pewnym czasie zrozumiesz, że była w nim w konkretnym celu. A jeśli zniknęła, to znaczy, że już wypełniła wyznaczone zadanie. I tak samo Ty pojawiasz się w życiu innych ludzi. I jeśli nawet relacja się skończy, obojętnie, czy zawodowa, czy prywatna, nie możesz myśleć inaczej. Twoje zadanie, z którego nawet nie zdajesz sobie sprawy, już się zakończyło. Owoc został wydany.

Choć wciąż gonię za szczęściem, to muszę Wam powiedzieć, że w życiu jestem prawdziwą szczęściarą. Mam szczęście do ludzi. Tak wielkie, że czasem sama nie ogarniam. I czasem sama nie rozumiem, że nawet jeśli znikają z mojego życia, to zostawili w nim coś, bez czego to życie nie byłoby takie samo. Co więcej – nie byłoby pełne. Jak każdy, buntuję się, że jak to, że dlaczego, że czemu to mnie spotkało… Ale im jestem starsza, im więcej przeżyłam, tym szybciej orientuję się, że

TAK MA BYĆ. Taka jest kolej losu…

Tak jak jedni umierają, a inni się rodzą, tak jedni odchodzą, a inni przychodzą. Jak w Księdze Eklezjasty (nie trzeba być katolikiem, żeby doceniać Biblię – jedną z najmądrzejszych książek świata), „słońce wschodzi i zachodzi, i wraca się do miejsca swego, i tam znowu wschodzi, krąży na południe i skłania się ku północy. Przebiegając wszystko wokoło, idzie wiatr i wraca się do kręgów swoich”. Ktoś, kto zachodzi dla Ciebie, wschodzi dla kogoś innego. Ty jeśli dla kogoś zachodzisz, to po to, żeby wzejść dla kogoś innego.

I nawet jeśli zastanawiasz się, czemu wtedy, a nie teraz. Czemu teraz, a nie wtedy… Przestań. Wszystko jest w odpowiednim czasie. Nawet jeśli wydaje Ci się, że powinno być inaczej. Zaakceptuj. To takie proste. Zachęcam. Rozejrzyjcie się wokół siebie. Każdy Człowiek zawsze jest po coś. I jakiego sensu nabiera wtedy całe życie…

Taaak, taki jest sens życia według mnie. Może według Monty Pythona jest inny, ale oni też zalecają, tak jak ja:

PS Wybór zdjęcia do tego postu był nie lada wyzwaniem, więc… poszłam w symbolikę

O CZYM PRZYPOMINAJĄ NAM ZMARLI?

Kiedy byłam dzieckiem, 1 listopada szliśmy na cmentarz tylko z dwoma zniczami. Zapalaliśmy je symbolicznie przy kapliczce – za dziadków. Nikt z naszej bliskiej rodziny nie zmarł i nie znalazł swojej ostatniej doczesnej kwatery na żadnym z cmentarzy. Dziś już nie wystarczą dwa znicze…

Jako pierwszy swoje miejsce na cmentarzu znalazł wujek Józek, brat taty. Mimo młodego wieku, dobrej pracy i pięknej żony, postanowił sam skrócić swoją ziemską wędrówkę. Było to moje pierwsze zetknięcie ze śmiercią, w dodatku od razu w tak niepojętej, zwłaszcza dla dziewięcioletniego dziecka, postaci. Dorośli, którzy na ten temat rozmawiali, roztrząsali, co, gdzie, jak, czasem dlaczego, a ja słuchałam, rozumiejąc i nie rozumiejąc jednocześnie [*]

Potem był mój tata, który – co kiedy o tym pomyślę, wydaje mi się niewiarygodne – zmarł młodszy niż ja dzisiaj. Wtedy ledwie co zaczęłam naukę w liceum. Później teściowa, zmagająca się z chorobą nowotworową, która odeszła nie poznawszy większości swoich wnuków [*]. Później niezapomniana babcia Kazia, w której mieszkaniu dzisiaj mieszkam z córką, o której do tej pory opowiadam anegdoty. Zmarła wkrótce po tym, jak urodziłam dziecko. Chciała przynajmniej zobaczyć ją na zdjęciu. Zdążyła [*]. Później byli moi dziadkowie ze strony taty, u których spędzałam niezapomniane wiejskie wakacje [*]. Po drodze pożegnałam też mojego najlepszego jeszcze do niedawna szefa – Krzyśka Wierzęcia, któremu zawdzięczam najbardziej to, że uwierzył we mnie, gdy nawet ja sama nie wierzyłam [*]. Potem szwagier męża, którego znałam krótko, ale nawet tak krótko – było warto. Zmarł na stole operacyjnym [*].

Jako ostatni z bliskich mi ludzi ziemski padół postanowił opuścić, w taki sam sposób, jak wujek Józek, mój mąż. Miał wtedy tyle lat co ja teraz. Znów ludzie wokół rozmawiali, roztrząsali, co, gdzie, jak, czasem dlaczego, a do mnie docierały szczątki tych rozmów. Bardzo krzywdzące. Wtedy zrozumiałam, że nie należy nikogo oceniać i bardzo staram się w tym trwać, choć ludzka natura jest krnąbrna i bywa z tym trudno.Wtedy też

zrozumiałam, że życie to chwila i bez względu na to, kto zadecyduje o nadejściu jego kresu, trzeba żyć, i to żyć najlepiej jak się potrafi.

Dziś przy grobach, gdy zapalałam kolejne znicze, przyszło mi do głowy, że te święta nie powinny nam przypominać, jak kruche jest ludzkie życie, bo o tym wiemy wszyscy. One powinny nam przypominać o trzech rzeczach – jak żyć, żeby na końcu zobaczyć, że to wszystko miało sens, jak ważny w tym wszystkim jest drugi człowiek i jak szybko biegnie ten czas, który mamy tutaj spędzić. Mnie potrafi przypomnieć o tym nawet zwykła zmywarka do naczyń. Psuje się, a ja myślę „qrczę, przecież to nowa zmywarka”, po czym liczę jej wiek i okazuje się, że ma już sześć lat! Jak to? Pamiętam przecież, jak ją montowaliśmy i jak szybko spełniła swoje zadanie – zero małżeńskich kłótni o stos brudnych naczyń w zlewie 😉

Nasz czas tu, na Ziemi, kurczy się z każdym dniem. Pędzi jak szalony i my też pędzimy, jakbyśmy chcieli go dogonić, a czasem przegonić. I to wcale nie jest złe.

Jeśli po drodze się rozwijamy, coś przeżywamy, nabieramy doświadczenia, poznajemy nowych ludzi, nasze życie staje się coraz bogatsze. Ale dobrze na chwilę się zatrzymać. Zamyślić… Zapalić znicz… Nie patrzymy na to w ten sposób, ale zmarli przypominają nam o tym, że warto i trzeba zawczasu pomyśleć o sobie – o tym, jak by to było pięknie, gdyby po naszej śmierci myślano o nas nie tylko 1 listopada, gdybyśmy wyryli się w pamięci nie tylko rodziny, ale też przyjaciół, znajomych na zawsze… Wydaje się czasem, że niewiele rzeczy w życiu zależy od nas. Ale ta jedna – na pewno. Naprawdę nie trzeba być kimś sławnym – wystarczy być dobrym człowiekiem.

GIM2 W ŚWIDNICY. I <3 THIS SCHOOL!

Usłyszałam wczoraj historię przecudnej urody. Jej opowiedzenie zajęło pewnej młodej damie z jakąś minutę, ale – jak to się mówi w żargonie dziennikarskim – pociągnęłam temat i z satysfakcją zawiadamiam Was, że rośnie nam pokolenie fantastycznych młodych ludzi. A wniosek ten wysnułam nie tylko na podstawie tej historii.

Ale najpierw ona.

Jest blog. Kulinarny. Świdnicki. Bo prowadzi go świdnicka babcia. A właściwie jej wnuczka, bo babcia dopiero co kupiła sobie laptopa i Wiktoria z Gimnazjum nr 2 (znaczy owa wnuczka) pomaga babci. Na blogu są zaledwie trzy (3!) przepisy, ale to jest jasne, że od czegoś trzeba zacząć. No i już widzę babcię i wnuczkę jak siedzą przed lapkiem i babcia dyktuje wnuczce przepis.

Coś fantastycznego! Babcia zgłębiająca nowe technologie i techniki komunikacji i wnuczka, która jej w tym pomaga. Aż chce się powiedzieć „mniam!” 🙂

Jest szkoła – Gimnazjum nr 2 w Świdnicy. W niej uczniowie, na których jedni mówią „młodzież”, a inni „dzieciaki”. Jak oni sami się nazywają, to nie wiem, ale chyba się nie nazywają 😉 Szkoła ta jest mi bliska, bo w tych murach mieściła się onegdaj podstawówka, którą ukończyłam. A dziś bliższa tym bardziej, że uczy się tam moja córka, której ten wybór delikatnie zasugerowałam (naprawdę delikatnie, bo jej się nie da niczego narzucić). Bliższa tym bardziej, że wielokrotnie miałam przyjemność współpracy z dyrekcją i kadrą i przyznam, że nie znam szkoły, w której uczniowie mieliby tyle do powiedzenia. Stąd właśnie ta sugestia dla mojego dziecka – zresztą obecnie pełnego wdzięczności 😉 Bliższa jeszcze bardziej, bo od września prowadzimy tam z przyjaciółmi warsztaty, tworząc z młodzieżą nową szkolną jakość informacji.

I właśnie współpracując z tą warsztatową młodzieżą usłyszałam o blogu babci Asi, poznałam kolejnych cudownych młodych ludzi, którym „się chce” i potwierdziłam tylko tezę, którą już wcześniej miałam w sobie po kontaktach z moją córką i jej przyjaciółkami –

rośnie nam pokolenie fantastycznych młodych ludzi. Z pasjami, z własnym zdaniem (!), które potrafią wyrażać, często już ze sprecyzowanymi planami na przyszłość – oni tak bardzo wiedzą, czego chcą, że aż przyjemnie posłuchać 🙂

Ja taka nie byłam i takich możliwości nie miałam. W mojej „dwójce” dyrektor był spoko, ale uczniowie nie mieli szans wywalczyć sobie „pokoju rozmów”, bo nie chcieli być wzywani na dywanik. Teraz nawet rodzice potrzebujący czy wezwani na rozmowę z wychowawcą spotykają się w tym pokoju, przy okrągłym stoliku, by na spokojnie porozmawiać bez towarzystwa kilkunastu par oczu i uszu.

Teraz rozwiązując trudne szkolne dylematy typu ubiór, makijaż, korzystanie z internetu, telefonu szkoła pyta najpierw o zdanie i rodziców, i uczniów. Coś pięknego!

I pomyśleć, że te niby proste, niby oczywiste, a przecież w tak wielu szkołach niestosowane zasady wprowadziła i kultywuje pani, która kiedyś była wychowawczynią mojego młodszego brata, u której ja robiłam praktyki studenckie i która dzisiaj jest dyrektorem tego gimnazjum – Alicja Matysik. Alu, już dawno miałam Ci to powiedzieć – jestem pod wrażeniem, ale moje zdanie nie miałoby znaczenia, gdyby nie zdanie mojej córki, która w tym gimnazjum odnalazła siebie 🙂 Dziękuję! I oby jak najwięcej takich szkół.

***

Aha! Blog babci Asi (i Wiktorii) znajdziecie pod adresem http://to-i-owo-babci-asi.blogi.pl/ Mikstura na uodpornienie – jak znalazł na dzisiejszą aurę 😉