POŻAR, KTÓRY RATUJE ŻYCIE

Wszystko jest po coś. Też żyjecie z takim przekonaniem? Im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej w to wierzę i tym częściej znajduję tego dowody. Tym częściej różne ścieżki mojej życiowej drogi łączą się tu i ówdzie, pokazując mi, po co właściwie nimi błądziłam.

Wczoraj. Pożar w piwnicy mojej kamienicy. Ani ja, ani sąsiedzi nie używamy piwnic od średnio dekady. Zimne, brudne, niedoświetlone, a na rupieciarnie mamy spiżarnie na parterze, więc nie ma potrzeby. Ale – jak mi powiedział opiekuńczy pan strażak, który strzegł mojego chorego dziecka zamkniętego samotnie w domu – ogień mógł zaprószyć ktoś z ulicy, prawdopodobnie przypadkowy przechodzień, który rzucił niedopałek w kratkę w chodniku, a ten wpadł do piwnicy przez dawno wybite okno… Całkiem przypadkowa iskra.

Ogień był trudny. Gaszono go długo. Zaalarmowana przez wjeżdżające do Rynku wozy strażackie i moje dziecko, które obudzili strażacy, wybiegłam z pracy, ale nie pozwolili mi wejść. Korytarz był zbyt zadymiony. Deszcz lał, więc schowałam się w sąsiednim sklepie. I czekałam. Nieświadoma grozy całej sytuacji, bo policjant spokojny, a strażak jeszcze spokojniejszy…

***

My, Polacy, lubimy gdybać. To pomaga nam usprawiedliwiać siebie, wyjaśniać własne niepowodzenia czy rzeczy, których nie udało się zrobić. Gdyby świeciło słońce, pojeździłabym na rowerze. Gdybym miała czas, spotkałabym się z przyjacielem. Gdyby świnia miała skrzydła, toby latała 😉 A prawda jest taka, że wystarczy chcieć. I nic więcej. Sama tak czasem mam. Ale dziś „gdybanie” ma dla mnie inny wymiar…

Gdyby klienci piekarni nie zauważyli, że podłoga jest podejrzanie gorąca, nikt nie zawiadomiłby straży pożarnej, bo dym wychodził z drugiej strony budynku.

Gdyby pożar wybuchł z tej drugiej strony, prawdopodobnie budynku tego już by nie było.

Gdyby… tak właśnie się stało, moja córcia… Nawet nie chcę o tym myśleć.

GDYBY jednak nie wybuchł ten pożar, nie wiedzielibyśmy, że mieszkamy na bombie – że instalacja gazowa, mimo kontroli, jednak jest nieszczelna i musi być bezwzględnie wymieniona.

***

Takich „po coś” miałam w życiu wiele. Dopiero dzisiaj zaczynam je spinać w całość, która pokazuje, że rozpięta jest nade mną i moim dzieckiem jakaś niesamowita tarcza ochronna.

Jak choćby narodziny mojej córki. Byłam w szpitalu na rutynowych badaniach. I nagle zagrożenie życia matki i dziecka. I uratowane. Tylko dlatego, że akurat byłyśmy w szpitalu. Bo liczyła się każda minuta.

Śmierć mojego męża. Kilka lat choroby, cierpienia, historii nie do opisania. I odejście. Uwolnienie. Jego. Ale i… nas. Człowiek myśli: „dlaczego?”, „czemu ja?”, „po co?”. Ale nie wolno tak myśleć. Trzeba się zgadzać. Bo wszystko jest po coś. Tak jak teraz.

Jeden pożar. Mógł zniszczyć wszystko, a tak naprawdę ocalił. Dziś więc bez nerwów i cierpliwie czekam na wymianę instalacji i jej podłączenie. Nie będę marudzić, nawet jeśli święta będę musiała spędzić poza domem. Trudno. Bezpieczeństwo jest najważniejsze. A życie – bezcenne…

Foto „podkradłam” z portalu www.regionfakty.pl

PARKING W RYNKU? JESTEM NA TAK! ;)

Niedziela Palmowa. Niedziela handlowa. I Rynek ciut mniej dziś niedzielny. Ludzie, którzy nie znajdują w tygodniu czasu na różne zakupy, a otwarte cały tydzień markety i galeria im nie wystarczają, wpadli zajrzeć do sklepów. Ale szału nie ma. Tłumów nie widzę. Mimo że strefa parkowania dziś nieczynna i można parkować bez płacenia. I mimo że ludzie mają czas wolny. Zastanawiam się więc, gdzie jest to kupieckie eldorado, zakłócane ponoć przez płatne parkowanie? Tymczasem z magistratu płyną kolejne wieści o ułatwieniach dla środowisk kupieckich z centrum miasta. Władza zastanawia się, czy w okresie jesienno-zimowym nie otworzyć Rynku dla kierowców… I ja mówię: TAK!

Wreszcie, zgodnie z sugestią pani doktor, mojej sąsiadki z góry, zamurujemy tylne drzwi. Bo latem można się przejść dookoła, a zimą – będziemy mieć parking od frontu 😉 Nareszcie nie będę krążyć dookoła Rynku, żeby znaleźć miejsce do parkowania, tylko sobie elegancko zaparkuję pod balkonem i nie będę daleko zakupów dźwigać. Nareszcie moja córka przestanie mieć kompleksy, że jej pokój ma widok na parking. Bo i z salonu będzie taki widok, i z mojej sypialni. Cudownie!

Będzie jak w Rynku w Dzierżoniowie, który niedawno po dłuższym pobycie opuściłam. I dzierżoniowianie już nie będą musieli przyjeżdżać do nas szukać rynkowej atmosfery, bo będą mieli taką samą u siebie. Świątek, piątek czy niedziela, bez względu na to, czy jest wiosna, czy jesień, lato czy zima, widzę rodziców z małymi dziećmi spacerujących sobie świdnickim Rynkiem, zaglądających na wystawy, przysiadających na ławeczkach, dzieci karmią albo ganiają gołębie, mamy dzielą się doświadczeniami, babcie plotkują albo narzekają na pogodę. Nawet jeśli ogródki są nieczynne. I tak w kółko. Nuda! Może więc tylko cieszyć, że nowa władza chce nam te spacery urozmaicić. Dzieci, zamiast ganiać gołębie, będą uciekać przed samochodami, mamy lawirować z wózkami między zaparkowanymi autami, a dziadkowie i babcie siedzący na ławeczkach – doszkalać się w nowych markach samochodów. Bo co tak tylko ciągle będą się na kamienice i wieżę gapić? Jest XXI wiek! Czas nim wjechać do Rynku.

A że przy tym straci on cały klimat? Że ten klimat to nie tylko ogródki wiosną i latem, ale sam Rynek – o każdej porze roku? Że wymagało kilku lat, aby świdniczanie przyzwyczaili się, że główny plac miasta jest jednocześnie miejskim deptakiem, takim jak we Wrocławiu, Krakowie czy jak Piotrkowska w Łodzi, na którą też nie wolno wjeżdżać? No to co? Dla średnio paru złotych dziennie więcej zostawionych w tym czy owym sklepie – warto. W końcu środowiska kupieckie są ważne. Tyle że każdego dnia Rynkiem przechodzą setki świdniczan i przyjezdnych. Mimo że muszą zostawić samochód poza nim albo dojechać autobusem. Czy będzie ich więcej, jeśli będą mogli zaparkować w Rynku? Raczej mniej, bo i mniej przyjemnie będzie tam bywać.

I znów mamy kolejną rzecz, która wymagała kilku lat pracy, a którą ma się zakusy skreślić jednym pociągnięciem kopiowego ołówka (że zapożyczę od mojego kolegi Tetryka gadżet świetnie charakteryzujący osobowość jednego z coraz liczniejszych doradców nowej władzy). I znów, jeśli ten zamysł zostanie wprowadzony w życie, mamy kolejną rzecz, dzięki której Świdnica ze z trudem wypracowanej rangi miasta europejskiego będzie znów prowincjonalnym małym miasteczkiem, jakich wiele na Dolnym Śląsku. I znów – wzorem kabareciarza (bo mówiłam, że będzie śmiesznie) Grzegorza Halamy – chciałoby się zaśpiewać: „Ja wiedziałam, że tak będzie. Ja wiedziałam”. Zresztą te działania są równie absurdalne, jak tekst tej piosenki 😉

Mam jeszcze jedną propozycję dla nowej władzy – zburzcie wieżę. Tam też kiedyś ludzie parkowali. Wtedy już naprawdę będzie jak dawniej 😉

Foto „podkradłam” z portalu www.mojemiasto.swidnica.pl. Autor nieznany

PRZEŻYĆ ŻYCIE PO SWOJEMU

Lubicie ulicznych grajków? No przyznajcie się. Idziecie ulicą i dzięki nim czujecie się, jak w musicalu (a kto nie lubi musicali, kto nie ma zwykle jakiejś muzyki w głowie?!) Idę sobie ulicą, pogrążona we własnych myślach, w tym, co mam jeszcze do zrobienia, załatwienia, w problemach, które zawsze jakieś się znajdą, w marzeniach… i nagle z tego zamyślenia wyrywa mnie ktoś, kto gra kawałek, który uwielbiam. Jak dzisiaj skrzypek stojący pod Rossmannem w Rynku, który jakby na zawołanie, gdy wychodziłam spod wieży zagrał „My Way” Sinatry. Co prawda zaraz go jakaś kobietka z Rossmanna przegoniła, że niby za głośno czy coś (albo że za smutno… sama nie wiem), ale zagrał to i przypomniał mi… co jest w życiu ważne.

Dziś oglądałam z córką któryś z wieczornych programów informacyjnych. Temat nr 1 – katastrofa niemieckiego airbusa. Śmierć tylu osób zawsze porusza. Ale szczególnie porusza śmierć szesnaściorga nastolatków z małej niemieckiej miejscowości. Ich rodzicom świat musiał się przedwczoraj zatrzymać, jak mnie przed laty, kiedy umarł mój ojciec. Wtedy to ja byłam nastolatką.

A gdyby było odwrotnie? Gdybym to ja wtedy umarła? Gdyby nie dane było mi przeżyć tyle wspaniałych, choć i trudnych lat? Ci młodzi ludzie mieli całe życie przed sobą. I skończyło się. A mogli tyle jeszcze przeżyć.

Mogli brać z życia pełnymi garściami. Mogli odnosić sukcesy. Ale życie jest kruche. I to nie my decydujemy, kiedy sie skończy. Dlatego dziś jeszcze mocniej niż zwykle przemówiły do mnie słowa „My Way”…

Kochałem, śmiałem się i płakałem,
Doznałem spełnienia, ale i uczucia straty,
A teraz, kiedy łzy obeschły,
Mogę się już tylko cieszyć,
Myśleć, że dokonałem tego wszystkiego,
I bez obaw powiedzieć
Że żyłem tak, jak chciałem…

Kto na koniec życia będzie mógł tak o sobie powiedzieć? Czy wszystkie decyzje podejmujemy sami? Czy są one zgodne z tym, co myślimy? Czego chcemy? O czym marzymy? Dlaczego wydaje nam się, że życie będzie trwać wiecznie?

Od lat próbuję zrozumieć, dlaczego ludzie boją się żyć, tak jak by tego chcieli. Nawet ja sama. Tak, jesteśmy istotami społecznymi. Liczymy się ze zdaniem innych. Ale jeśli jest ono sprzeczne z naszym, z tym, czego sami dla siebie pragniemy, to dlaczego zwykle wygrywają ONI, a nie MY? Wiem, boimy się ryzyka, a przecież jutro może nawet nie być nam dane go podjąć. Dlaczego więc?… Dlaczego odkładamy pewne rzeczy „na później”? Skąd przekonanie, że to „później” nastąpi? Dlaczego robimy plany, skoro jutro możemy ich nie móc zrealizować?

Każdy z nas ma przecież swoje życie. Może je przeżyć pięknie, pozostawiając po sobie kawałek siebie na tej Ziemi – we wspomnieniach bliskich, w dzieciach, w tym, czego dokonaliśmy, w wielu innych sytuacjach, o których nawet nie wiemy, bo nie próbujemy. I możemy nie przeżyć wcale. Co wybieracie?

PS 1 Wykonanie „My Way” przez Robbiego Williamsa w Royal Albert Hall jest najlepsze. Też zrobił to „his way” 😉

PS 2 Wrzućcie tym ulicznym grajkom jakiś grosz. Czynią naszą codzienność ciekawszą, a za większością z nich stoi ciekawa historia 🙂

SMAK ŻYCIA W ANANASIE

„Pa-i ko-ana, a so to jesss?” – poczułam alkoholowy oddech żulika stojącego za mną w kolejce do kasy. Było to jakąś chwilę po tym, jak z drugim żulikiem zastanawiali się nad czymś, pytając jeden drugiego, co to i że to chyba jakiś kwiatek. Uprzejmie odpowiedziałam, że ananas i panowie pokiwali do siebie głowami, jakby to była najbardziej oczywista oczywistość na świecie. „A-anas” – powtarzali 😉 „A proszę pa-i, jak to się je?…”

Niestety, nie podjęłam się tłumaczenia żulikom, jak się je ananasa, zwłaszcza że już docierałam do kasy. Ciekawie było jednak obserwować, jak panowie gestykulując zamaszyście i wlepiając wzrok w jadącego właśnie taśmą do moich jutrzejszych imprezowych szaszłyków owocowego bohatera dnia zastanawiali się, jak się do niego dobrać. Bo przecież są na świecie ludzie, którzy nie wiedzą, jak co się je. Ja sama zapewne, gdybym znalazła się w jakimś egzotycznym miejscu świata, musiałabym najpierw przejść podstawowe szkolenie z jedzenia takiej czy innej potrawy 😉 No, może byłoby mi łatwiej dzięki Anthony’emu Bourdainowi 😀 Ale na pewno dałoby się mnie na czymś „zagiąć”, jak tych panów na ananasie 😉

Przypomniało mi się kilka podobnych sytuacji, których byłam świadkiem, nie tylko robiąc zakupy. Jak choćby ta, kiedy mąż z żoną kłócili się zawzięcie przy regale z egzotycznymi owocami. Ona chciała kupić granat, a on nie – „bo wygląda jak z plastiku” i „co tu jest do jedzenia?”. Ona nie wiedziała, co, więc oglądali ten nieszczęsny granat, ze wszystkich stron, ale z taką ostrożnością, jakby miał za chwilę wybuchnąć 😉 Albo ta, kiedy zaprosiłam ubogą koleżankę mojej córki na weekend i ona nie wiedziała, jak posługiwać się nożem i widelcem. Albo milion takich, w których ktoś mówi, że czegoś nie lubi, a na pytanie, czy próbował, odpowiada, że nie 😉

Bo są ludzie, którzy – z różnych przyczyn – nie przekraczają własnych granic. Czasem nie mogą (choć chcieć to móc), a czasem po prostu nie chcą spróbować czegoś nowego, nawet jeśli mają ku temu okazję. Dzisiaj jedna znajoma zapraszała mnie na skok ze spadochronu. Oczywiście, po remoncie nie bardzo mogę sobie pozwolić na całkiem sporą inwestycję, jaką jest opłata za taką przyjemność. „Ale gdybyś miała pieniądze, skoczyłabyś?” – zapytała mnie? Jasne! A jakiej innej odpowiedzi mogłam udzielić? Żyje się tylko raz. W reinkarnację przestałam wierzyć gdzieś w okolicach liceum 😉 Dlatego jeśli okoliczności będą sprzyjały, na pewno skoczę. Zrobię też wiele innych rzeczy, których nigdy w życiu nie robiłam. Bo jak inaczej poczuć smak? Smak życia?…

 

TANIE MIĘSO PSY JEDZĄ

Omal nie kopnęłam w kalendarz widząc… kalendarz świdnickich wydarzeń kulturalnych. A nie mówiłam, że będzie zabawnie? Wiemy już, że władze usunęły dwie duże imprezy promujące miasto, trzecią, która mogłaby je promować, zignorowały, a jest jeszcze i czwarta, która mogła ściągnąć do Świdnicy kilkuset zawodników z całej Europy oraz ich załóg i kibiców. Razem kilka tysięcy ludzi.

Nie płaczmy jednak. Imprezy te gdzieś się odbędą, może poza czwartą, bo pomysłodawcom zależało na promocji właśnie Świdnicy. Żal jednak, że straciło je moje rodzinne miasto. Żal tych kilkunastu lat pracy wielu ludzi nad ich wypromowaniem, bo nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy, że promocja to coś, co się dzieje samo – wystarczy mieć dobry produkt. To ciężka praca na różnych frontach, by nawet najlepszy produkt zaistniał w lokalnej, a co dopiero – ponadlokalnej świadomości. Praca liczona w latach.

W moim mieście, do którego właśnie po dłuższej nieobecności powróciłam na dobre, jednym pociągnięciem ręki zmiata się z powierzchni ziemi efekty czyjejś ciężkiej pracy. I to może by aż tak nie dziwiło, bo polityka rządzi się swoimi prawami, chociaż dziwi coraz więcej ludzi, z którymi rozmawiam (właściwie codziennie, odkąd tu jestem na stałe, dowiaduję się kolejnych dziwnych historii na ten temat). Ale dziwi argumentacja i pobudki, dla których tak się dzieje.

Tanie mięso psy jedzą, i to też nie wszystkie. Jeśli więc ktoś Wam mówi, że impreza promująca miasto jest za droga, popukajcie się w czoło.

Świdnicy nie wypromują ani Dni Świdnicy (bo są dla nas, przepraszam, dla gawiedzi), ani Festiwal Teatru Otwartego (choć to świetna impreza, to jednak latem takowych jest na pęczki w całej Polsce), ani Festiwal Bachowski (bo to gratka jedynie dla koneserów), ani nowe twory, o jakich czytam dzisiaj na www.regionfakty.pl, jak festiwal niszowych filmów Romana Gutka, a właściwie popłuczyny po tym festiwalu, który de facto odbywa się we Wrocku, albo Akademia Filmowa dla Dzieci i Młodzieży (edukacja filmowa dzieci i młodzieży jest ważna, ale żadna to promocja miasta).

W kalendarzu imprez, poza Kongresem Turystyki Polskiej, nie ma niczego nowego, czego by poprzednia władza nie robiła. Spektakle i monodramy są co roku, koncerty i recitale – także, a aktorów tak znakomitych jak Krystyna Janda mieliśmy na wyciągnięcie ręki podczas Festiwalu Reżyserii Filmowej. Zresztą – jeśli chodzi o ten turystyczny kongres, to też nie jest impreza wymyślona przez nowe władze, tylko przez uczestników posiedzenia Rady Polskiej Organizacji Turystycznej w… 2013 roku (http://www.aktualnosciturystyczne.pl/pot/bdzie-kongres-turystyki-polskiej)! Chwała, że to Świdnicy udało się zostać gospodarzem tego spotkania, ale kreatywności, jak widać, w tym żadnej.

No i na koniec smutna refleksja. Jak wiecie, znam wielu i wiem bardzo dużo. Gdybym opisała tutaj wszystko, co wiem, musiałabym poprosić o ochronę ha ha 😉 A co wiem tym razem? Wiem, jakie motywy kierują władzą w tym wszystkim. Zresztą byłam pewna, że tak właśnie będzie. A są to motywy najniższe.

Wzniesienie się „ponad” i godne reprezentowanie wyborców okazało się nie do udźwignięcia.

Zwyciężyły przyzwyczajenia rodem z meksykańskiej telenoweli – intrygi, plotki, knucie za zamkniętymi drzwiami i telefoniczne, dopuszczanie do głosu prywatnych urazów i niechęci, a nade wszystko – zionącej ciągle z głębi trzewi nienawiści. Jakie to małe…

JAK TO JEST DOGONIĆ KRÓLICZKA

Fajnie jest czasem dogonić króliczka, nawet jeśli po drodze ciągle łapie się zająca 😉 Każdy z nas o czymś marzy i chciałby, żeby to marzenie się spełniło. Czasem są to rzeczy wielkie, wzniosłe, jak znalezienie miłości swojego życia, a czasem zupełnie zwyczajne, przyziemne – jak remont mieszkania, które było ciągłą udręką obniżającą komfort życia. Jak u mnie. Pewien przyjaciel powiedział mi całkiem niedawno „Nie pójdziesz dalej, jeśli nie zapewnisz sobie podstawowego komfortu życia”. I to on dał mi bodziec do zmian. Trudnych, bo kosztownych. Ale jednocześnie łatwych, bo były spełnianiem marzeń.

I choć w pewnym sensie los zadecydował za mnie, bo w mojej chacie budowanej za komuny przez trójki murarskie po kolei wysiadało wszystko, co było niezbędne do życia, to jednak dziękuję temu losowi za to. Pokazał mi, że marzenia wcale nie jest tak trudno spełnić. Wystarczy trochę determinacji i sporo poświęcenia. I cudowni ludzie, których nagle zaczynasz spotykać na swojej drodze. Wspierający, oferujący bezinteresowną pomoc, łagodzący napięcia, czasem obracający problemy w żarty, dający rabaty, obniżający ceny, podpowiadający ciekawe rozwiązania… Bez nich byłoby znacznie trudniej, choć i tak nie było zbyt łatwo. A ja spotkałam ich naprawdę wielu. Aż sama jestem w szoku, kiedy pomyślę, ile nowych osób poznałam w tym wyjątkowym czasie.

Dwumiesięczne „wygnanie” (ale we wspaniałe, komfortowe i wesołe miejsce – dzięki, Aniu), bo ciągle coś szło nie tak, wiele mnie nauczyło. Częściowa rozłąka z dzieckiem – jeszcze więcej. Dojazdy do pracy – pokazały nową perspektywę. Doglądanie remontu i poznawanie jego tajników oraz „robotniczej” braci – dało doświadczenie na przyszłość, bo oczywiście wciąż coś jest do zrobienia.

A dziś?… Siedzę w moim salonie na wygodnej sofie, za ścianą mam wymarzoną sypialnię z superwygodnym materacem, do której kurier wiezie jeszcze śliczne łóżko, moje dziecko obok tworzy, znaczy rysuje – już inaczej, znacznie lepiej, niż jeszcze dwa miesiące temu, choć i wtedy jej prace wzbudzały ogólny podziw, koty śpią na kaloryferach, zamiast na piecach, przyjaciele i znajomi wysyłają mi kolejne zdjęcia do „Galerii Korytarz”, której wygląd budowałam w wyobraźni od lat, a w mojej głowie rodzą się kolejne marzenia… Bo kto nie marzy, ten niczego w życiu nie zmienia, a zmiana jest zawsze na lepsze!

Dogoniłam króliczka, wiele razy łapiąc zająca. No i nikt mi go nie wyciągnął z kapelusza. Nie tak się spełnia marzenia. Zawsze droga do nich jest inna, niż byśmy chcieli. Ale chyba znacznie ciekawsza, bo nieznana. A na horyzoncie już jest kolejne. Bo trzeba zawsze chcieć więcej.

No i te wzniosłe marzenia też mam… Jak każdy 😉

Aha! No i pewnie chcecie wiedzieć, jak to jest dogonić tego króliczka. Z-A-J-E-B-I-Ś-C-I-E!!! Psst! Nie powtarzajcie tego 😉

PS No i nie przegapcie swoich króliczków, które można złapać. Rabbit crossing 😉

MĘŻCZYZNO, BĄDŹ MĘŻCZYZNĄ, CZYLI JAK ŚWIĘTOWAĆ DZIEŃ KOBIET

Wczoraj wpadłam do Tesco na szybkie zakupy do mojej absolutnie puściutkiej po remoncie lodówki i poczułam się dziwnie. Jakby ktoś wymiótł z miasta większość kobiet. Albo panował tu matriarchat i to panowie byli strażnikami ogniska domowego, ogarniającymi – jak ja – temat weekendowych zakupów. I przyznam, że nie spodobał mi się ten widok.

Chodziłam po tym sklepie wrzucając szybko do koszyka to, co potrzebne. A tu wszędzie faceci z intensywną myślą zastygłą na twarzy w dziwnym grymasie krążący między regałami, kupujący a to słodycze, a to kosmetyki, a to róże, już zawinięte w celofan, a to storczyki w doniczkach, a to tulipany nawiezione setkami i stojące tuż przy wejściu, jak niezbyt delikatna sugestia, że wrócić powinieneś chłopie z wiechciem do domu.

Patrzyłam na nich z politowaniem. Bo większość z nich wyglądała, jakby wypełniali ciężki obowiązek. Bo trzeba. Dać kwiatka. Złożyć życzenia. Ucałować. Trzeba.

I potem przyjdzie taki z wiechciem do domu, da buziaka, niektóry może zaprosi na kolację albo sam coś ugotuje. Nawet ten, co na co dzień tłucze żonę, „bo tak ją kocha”, w Dzień Kobiet nie stłucze, a nawet i kwiatka może da. Jest święto – jest impreza. Kobieta się cieszy, bo on ją docenia. A on jest dumny, że się spisał. Ale 9 marca wszystko wraca do normy. Facet przychodzi po pracy do domu bez wiechcia i nie zaprosi na kolację ani nie ugotuje, tylko żąda obiadu na stole. Ten, który tłucze, już nie świętuje, więc sprawdza, czy zupa przypadkiem nie jest za słona. Albo kawa za słodka. To się na szczęście zaczyna zmieniać, ale jednak nadal w większości polskich domów dominuje, wbrew temu, co widziałam w Tesco, patriarchat.

Kiedy więc już wsiadłam do auta, to pomyślałam sobie, że ten Dzień Kobiet to w gruncie rzeczy smutne święto. To dzień, w którym panowie usilnie przekonują panie, że je kochają i doceniają. A ja pytam – czemu tak nie robią na co dzień? Wiem, mam skłonności do generalizowania i krzywdzę tym samym panów, którzy w Dniu Kobiet faktycznie czują potrzebę emablowania swojej wybranki. Ale oni sami przyznają mi rację, że kobietę TRZEBA doceniać i w miarę możliwości rozpieszczać zawsze. Zresztą trzeba się rozpieszczać nawzajem, a jak się jest samym, to nawet i samemu. To niezwykle ważne dla naszego zdrowia psychicznego. Drobne przyjemności, małe gesty, miłe niespodzianki, nieoczekiwany kwiatek, porwanie kobiety na weekend, kolacja sam na sam ugotowana przez żonę w seksownej bieliźnie pod sukienka, a wszystko to na co dzień, nie od święta – to jedna z najlepszych rzeczy, jakie można sobie w życiu dać.

Kobiety od pewnego czasu wyrywają się tego dnia z domu, by świętować we własnym gronie. Jak myślicie, dlaczego? Dlaczego istnieją takie imprezy, jak „Kino na szpilkach” (byłam dwa razy, więcej nie pójdę)? Dlaczego panie chodzą do pubów, oglądają chippendalesów? Dlaczego nie chcą spędzać tego czasu ze swoim facetem? Dlatego że on niczym ich już nie zaskoczy. Dzień Kobiet powstał z kobiecego zrywu. Panie upominały się o swoje prawa. I wywalczyły je. Mogą głosować, manifestować, mogą nawet dominować w związkach i tłuc mężczyzn (smutne, ale prawdziwe). Kobiety mogą dziś wszystko, choć jeszcze niektóre tego nie wiedzą 😉 Ale po latach goździków, rajstop, ręczników i innych niezapomnianych prezentów od peerelowskich pracodawców zrozumiały, że nie tędy droga. Że Dzień Kobiet powinien być codziennie, nawet w drobnym geście. A więc gdy przez lata mężczyźni powtarzają ten sam schemat, kobiety z niego wychodzą. Bo po co siedzieć w domu z facetem, któremu nie chciało się – skoro jest narzucona międzynarodowym świętem okazja – wymyślić czegoś oryginalnego? I to też jest smutne.

Ale trochę jesteśmy temu winne. Nie wiem, czemu panowie podchodzą do tego święta tak schematycznie. Ale wiem, że z facetami to jest tak, że pewne rzeczy trzeba im wyłożyć jak kawę na ławę. Muszą mieć wyraźny komunikat, że chciałybyśmy z ich strony jakąś niespodziankę, żeby wymyślili coś miłego, żeby – przede wszystkim – wysilili się, by to wymyślić. By wiedzieć, co może nam sprawić radość. Każdy ma to na początku związku. A potem znika w rutynie dnia codziennego. Moja teoria jest taka, że znika, kiedy się nie rozmawia i kiedy za bardzo jest się „ze sobą”, przyduszając się nawzajem swoją nadmierną obecnością. Bo każdy człowiek musi mieć własną przestrzeń. Dzięki niej docenia się tę drugą osobę.

A więc – drogie panie – dajcie mężczyźnie przestrzeń i zadbajcie o własną (ale nie tylko w Dniu Kobiet) oraz wyraźnie komunikujcie swoje potrzeby i oczekiwania, drodzy panowie – będąc w swojej przestrzeni nie myślcie tylko o sobie, wykorzystajcie niekiedy ten czas na wymyślenie niespodzianki dla dziewczyny, żony, partnerki. Zdziwicie się, jak bardzo potrafią to docenić. I bądźcie mężczyznami, bo nawet silne kobiety potrzebują silnego męskiego ramienia, żeby się czasem oprzeć. I świętujcie po męsku – z dumą codziennie, a nie z przymusem od święta.

No i najważniejsze – dzień kobiet i dzień mężczyzn, dzień każdego człowieka powinien być codziennie. Bo żyje się raz.