Skip to content

KTO SZUKA STRACONEGO CZASU?

„Przepraszam bardzo, jaki dzisiaj jest dzień?” – zaczepiła mnie wczoraj w Rynku pewna kobieta patrząc na mnie dość nieobecnym wzrokiem. Mogłam na nią spojrzeć z niedowierzaniem albo dezaprobatą (jak można nie wiedzieć, jaki dzisiaj jest dzień?!), ale zaskoczenie spowodowało, że odpowiedziałam po prostu, że poniedziałek, 7 września. „Ojej – odpowiedziała. – To już siódmy? Dziękuję”. I odchodząc najpierw uśmiechnęła się jakby do siebie, a potem – do mnie, z podziękowaniem.

No, dobra – tak naprawdę pani ta zaczepiła mnie 24 sierpnia, bo zanotowałam sobie tę datę z myślą o wykorzystaniu tego epizodu na blogu, ale długo trwały moje przemyślenia na ten temat, więc udawajmy, że to było wczoraj 😉 Jeden i drugi dzień to poniedziałek, więc coś tam się zgadza 😉 Poza tym… jak często zdarza się i Wam zapytać kogoś o datę – w urzędzie, na poczcie, w pracy?… Czas przemija, a my o tym nie myślimy. Płata nam figle „zabierając” albo „dodając” jeden dzień tygodnia. Myślimy, że jest środa, a jest już czwartek. Albo odwrotnie – jest czwartek, a my myślimy, że to już piątek. I dzień do tyłu albo do przodu – bywa, że w zależności od sytuacji bardzo nam to pomaga 😉

Z czasem można wiele zrobić (spójrzcie wyżej – zmieniłam datę wydarzenia i nic to nie zmieniło). Ale tak naprawdę, mimo naszych starań, żyje on własnym życiem. To jedna z tych rzeczy, których nie można zatrzymać, cofnąć ani oszukać. Co prawda, moja kotka próbuje takich sztuczek z zegarem w kuchni, z którego wskazówkami często się droczy, siadając i patrząc na nie, jak się przesuwają, ale wciąż nie odniosła sukcesu. Kibicujemy jej z córką, ale jest to mniej więcej tak jak z kibicowaniem polskiej reprezentacji narodowej w piłce nożnej. „Nic się nie stało, hej, Roxy, nic się nie stało. Nic się nie staaaałoooo…” itd.

A jednak są takie miejsca, w których czas się zatrzymał. Jedno z nich – całkiem niedaleko mnie, w Rynku, tylko z innej strony. A wpadłam na nie tak:

Kilka lat temu, kiedy jeszcze miałam krótką grzywkę, szybko odrastała i wpadała mi do oczu. Dla krótkowidza to trudny problem, więc pewnego dnia na cito szukałam fryzjera, który mi ją przytnie. Było jakoś przed weekendem czy jakimś świętem i nikt nie miał czasu. Moja koleżanka przypomniała sobie, że jest jakiś fryzjer w którejś bramie. Poszłyśmy tam. A jak już weszłyśmy, to jakby ktoś nas zamknął w wehikule czasu – nudząca się akurat pani dopadła mnie i posadziła w fotelu rodem z peerelu przed lustrem rodem z peerelu, kilka metrów od zwykłej umywalki (rodem z peerelu), obok której na szafce wodę w metalowym kubku grzała grzałka (rodem z peerelu), a tuż obok mnie na fotelu (rodem z… no, właśnie) siedziała pani, której druga fryzjerka robiła pasemka tak, jak mnie robiono je w zamierzchłych czasach, kiedy pierwszy raz się na to zdecydowałam (wyciągając szydełkiem kępki włosów z podziurawionego pływackiego czepka).

FACEPALM!!! 😀

Cóż było robić? Siedziałam tam i modliłam się w duchu, żeby moja grzywka przetrwała peerelowskie nożyczki i cięcia fryzjerki, która mnie dopadła. Zarówno ona, jak i jej koleżanka, obie w niebieskich makijażach (rodem z peerelu) i poliestrowych fartuchach (rodem z… wiadomo), wykonywały jednak swoją pracę z pasją godną Antoniego Cierplikowskiego (to ten słynny Polak, który w Paryżu zmieniał oblicze fryzur największych gwiazd i całej branży fryzjerskiej). Zaufałam, chociaż gdy „moja” pani chwyciła nożyczki w ręce, serce mi zadrżało. Jakoś dała radę, choć do mistrzowskiego cięcia było temu daleko, ale przejrzałam wreszcie na oczy.

Mimo peerelowskiego wystroju i takiegoż image’u obu pań, skasowała mnie jednak iście po kapitalistycznemu, wprawiając mnie w tym w głupkowaty nastrój kilkudniowego przeżywania całej akcji, bo żaden inny fryzjer wcześniej nie skasował mnie za podcięcie grzywki 😉

Minęły lata. Grzywki już nie noszę, choć do fryzjera chadzam równie często. Zmieniło się życie moje. Zmienił się Rynek. Ale ostatnio poszukując czegoś właśnie w tamtej bramie… natknęłam się na ten właśnie zakład (bo przecież nie napiszę salon). Wciąż istnieje. Wciąż ten sam szyld. Wciąż ten sam wystrój. Dalej… bałam się zajrzeć… Bo kto szuka straconego czasu? Ja na pewno nie 😉

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: