O CZYM PRZYPOMINAJĄ NAM ZMARLI?

Kiedy byłam dzieckiem, 1 listopada szliśmy na cmentarz tylko z dwoma zniczami. Zapalaliśmy je symbolicznie przy kapliczce – za dziadków. Nikt z naszej bliskiej rodziny nie zmarł i nie znalazł swojej ostatniej doczesnej kwatery na żadnym z cmentarzy. Dziś już nie wystarczą dwa znicze…

Jako pierwszy swoje miejsce na cmentarzu znalazł wujek Józek, brat taty. Mimo młodego wieku, dobrej pracy i pięknej żony, postanowił sam skrócić swoją ziemską wędrówkę. Było to moje pierwsze zetknięcie ze śmiercią, w dodatku od razu w tak niepojętej, zwłaszcza dla dziewięcioletniego dziecka, postaci. Dorośli, którzy na ten temat rozmawiali, roztrząsali, co, gdzie, jak, czasem dlaczego, a ja słuchałam, rozumiejąc i nie rozumiejąc jednocześnie [*]

Potem był mój tata, który – co kiedy o tym pomyślę, wydaje mi się niewiarygodne – zmarł młodszy niż ja dzisiaj. Wtedy ledwie co zaczęłam naukę w liceum. Później teściowa, zmagająca się z chorobą nowotworową, która odeszła nie poznawszy większości swoich wnuków [*]. Później niezapomniana babcia Kazia, w której mieszkaniu dzisiaj mieszkam z córką, o której do tej pory opowiadam anegdoty. Zmarła wkrótce po tym, jak urodziłam dziecko. Chciała przynajmniej zobaczyć ją na zdjęciu. Zdążyła [*]. Później byli moi dziadkowie ze strony taty, u których spędzałam niezapomniane wiejskie wakacje [*]. Po drodze pożegnałam też mojego najlepszego jeszcze do niedawna szefa – Krzyśka Wierzęcia, któremu zawdzięczam najbardziej to, że uwierzył we mnie, gdy nawet ja sama nie wierzyłam [*]. Potem szwagier męża, którego znałam krótko, ale nawet tak krótko – było warto. Zmarł na stole operacyjnym [*].

Jako ostatni z bliskich mi ludzi ziemski padół postanowił opuścić, w taki sam sposób, jak wujek Józek, mój mąż. Miał wtedy tyle lat co ja teraz. Znów ludzie wokół rozmawiali, roztrząsali, co, gdzie, jak, czasem dlaczego, a do mnie docierały szczątki tych rozmów. Bardzo krzywdzące. Wtedy zrozumiałam, że nie należy nikogo oceniać i bardzo staram się w tym trwać, choć ludzka natura jest krnąbrna i bywa z tym trudno.Wtedy też

zrozumiałam, że życie to chwila i bez względu na to, kto zadecyduje o nadejściu jego kresu, trzeba żyć, i to żyć najlepiej jak się potrafi.

Dziś przy grobach, gdy zapalałam kolejne znicze, przyszło mi do głowy, że te święta nie powinny nam przypominać, jak kruche jest ludzkie życie, bo o tym wiemy wszyscy. One powinny nam przypominać o trzech rzeczach – jak żyć, żeby na końcu zobaczyć, że to wszystko miało sens, jak ważny w tym wszystkim jest drugi człowiek i jak szybko biegnie ten czas, który mamy tutaj spędzić. Mnie potrafi przypomnieć o tym nawet zwykła zmywarka do naczyń. Psuje się, a ja myślę „qrczę, przecież to nowa zmywarka”, po czym liczę jej wiek i okazuje się, że ma już sześć lat! Jak to? Pamiętam przecież, jak ją montowaliśmy i jak szybko spełniła swoje zadanie – zero małżeńskich kłótni o stos brudnych naczyń w zlewie 😉

Nasz czas tu, na Ziemi, kurczy się z każdym dniem. Pędzi jak szalony i my też pędzimy, jakbyśmy chcieli go dogonić, a czasem przegonić. I to wcale nie jest złe.

Jeśli po drodze się rozwijamy, coś przeżywamy, nabieramy doświadczenia, poznajemy nowych ludzi, nasze życie staje się coraz bogatsze. Ale dobrze na chwilę się zatrzymać. Zamyślić… Zapalić znicz… Nie patrzymy na to w ten sposób, ale zmarli przypominają nam o tym, że warto i trzeba zawczasu pomyśleć o sobie – o tym, jak by to było pięknie, gdyby po naszej śmierci myślano o nas nie tylko 1 listopada, gdybyśmy wyryli się w pamięci nie tylko rodziny, ale też przyjaciół, znajomych na zawsze… Wydaje się czasem, że niewiele rzeczy w życiu zależy od nas. Ale ta jedna – na pewno. Naprawdę nie trzeba być kimś sławnym – wystarczy być dobrym człowiekiem.