JAK OSWOIŁAM WARSZAWĘ

Od kilku dni jestem warszawianką. Piszę to z pełną odpowiedzialnością za słowa, mimo że pojutrze będę już znów świdniczanką. Jestem warszawianką, bo czuję się tutaj prawie jak u siebie.

Nigdzie się nie gubię dzięki nawigacji. Mimo że przyjechałam swoim autem, to oswoiłam już wszystkie środki komunikacji miejskiej, a ubiegłej nocy przebiegłam z przyjaciółmi kilka knajp – od sztywniackiego Banku, w którym na każdym rogu stoi ochroniarz bohatersko broniący dostępu do „zarezerwowanych”, wiecznie pustych stolików 😉 poprzez jakiś klub „gay friendly” aż po – jak nam zarekomendował Karol – najlepszy kebab w mieście (faktycznie najlepszy, co można docenić, zwłaszcza gdy je się go o 2.00 w nocy).

Poznałam rodowitych warszawiaków, którzy – mimo łatek im przyczepianych – niczym nie różnią się od dziewczyn z Otwocka czy Kresów Wschodnich robiących tutaj karierę i nie wyobrażających sobie innego miejsca do życia.

A kiedy pytam, je dlaczego, odpowiadają pytaniem na pytanie: „Bo tu możesz nawet w nocy wysłać list na poczcie, kiedy akurat masz taką potrzebę”. Nie mam takich potrzeb, bo gdyby którejś nocy przypiliła mnie akurat przemożna potrzeba wysłania do kogoś listu, napisałabym maila i wysłała pocztą elektroniczną” 😉 Ale potrafię zrozumieć, że miasto, które nigdy nie zasypia, może wciągać.

Pierwszy raz przyjechałam do Warszawy jako harcerka, na dwutygodniowe zimowisko, które odbywało się dokładnie w czasie, kiedy obradował tu Okrągły Stół. My zaś wykonując jedno z harcerskich zadań robiliśmy na pobliskim osiedlu sondę wśród mieszkańców, pytając ich, jaki serial oglądają i dlaczego „W kamiennym kręgu”. Po „Niewolnicy Isaurze” był to kolejny brazylijski tasiemiec podbijający serca i umysły nie tylko Polek, ale i Polaków, którzy po serialach radzieckich i czechosłowackich mieli wreszcie okazję poznać inną, „zachodnią” kulturę. Spaliśmy w jakiejś szkole, wieczorami Ola grała na gitarze „Schody do nieba”, a do centrum jechało się komunistyczną komunikacją miejską chyba z godzinę albo i lepiej.

Potem przyjechałam tutaj na jakąś olimpiadę polonistyczną. Sama jak palec, jedynie z grupą innych nastolatków z Dolnego Śląska. Był to początek transformacji zapoczątkowanej wtedy, przy Okrągłym Stole.

Jak dla mnie pierwszym powiewem nowego była zapiekanka, którą można było kupić w budce na każdym rogu ulicy i którą prawdopodobnie można było kupić także wcześniej. Ale wcześniej nie przyjechałam tutaj sama i nie żywiłam się sama 😉

Trudno powiedzieć, czy był to niezapomniany smak, bo raczej go nie zapamiętałam. Ale klimat stania w kolejce po zapiekankę w centrum stolicy, w której wszystko, na czele z górującym nad miastem Pałacem Kultury, wydawało się szare jak szpital z opowiadania mojego dziecka, które właśnie zostało wysłane na konkurs literacki 😉

Kolejna wizyta w Warszawie to odbieranie jakiejś nagrody dla „Wiadomości Świdnickich” i spanie w najbardziej obskurnym hotelu, w jakim w życiu spałam (niestety, nie pamiętam nazwy), przy którym wrocławska „Dwudziestolatka” przed remontem, gdzie karaluch wychylał się z każdego kąta, w którym nie było akurat grzyba, wyglądała jak Hilton. Był to chyba 2000 rok, a Warszawa nadal wydawała mi się szara, brzydka i bardziej prowincjonalna niż Świdnica, mimo że kumpel zaprowadził nas wtedy do paru naprawdę światowo wyglądających miejsc na Nowym Świecie, które jednak nie zatarły złego wrażenia.

W tym roku, po 15 latach, powróciłam i już w maju Wa-wa zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nie dość, że odległości przestały być przerażające (dziewczyny z jednego domu mediowego powiedziały mi, że to dzięki obwodnicy), bo własnym autem w 30 minut udaje mi się dostać nawet w bardzo odległe miejsca (gorzej z parkowaniem, ale trzeba przyznać, że dzięki zaprawie na moim świdnickim podwórku i szkoleniu z kreatywnego parkowania we Wrocławiu, też jakoś daję radę), to jeszcze

miasto zrobiło się na prawdę ładne i – jak dla mnie, prowincjuszki – bardzo przyjazne.

Życie ułatwia nawigacja, biletomaty na każdym przystanku, wiele parkingów zrobionych na niezagospodarowanych terenach po prawdopodobnie wyburzonych budynkach, pani w tramwaju, która podpowie Ci, na którym przystanku najlepiej wysiąść, żeby szybko dotrzeć pod Pałac Kultury, pyszne.pl, gdzie można dostać oczopląsu od liczby proponowanych restauracji (przy kilku świdnickich to naprawdę robi wrażenie :D), a nad tym wszystkim unosi się aura nieograniczonych możliwości w każdej dziedzinie.

I tylko kiedy budzę się rano i widzę za oknem dwa biurowce, w których jedno po drugim zapalają się światła w kolejnych pokojach, w których stoją poustawiane od linijki biurka, do których punktualnie przychodzą jednakowo ubrani ludzie i jednakowo siedzą za biurkiem albo stoją przy oknie z telefonem przy uchu, to aż przyjemnie mi pomyśleć o moim świdnickim Rynku, gdzie rano słyszę odgłos krojonego pieczywa ze sklepu na dole, gdzie latem szumi fontanna za oknem, i gdzie przez okno, gdy się obudzę, nie widzę, co prawda, budującego się wieżowca Warsaw Spire i panoramy miasta, która zwłaszcza nocą jest bardzo piękna. Widzę za to wieżę ratuszową, która też na moich oczach się budowała, i kolorowe elewacje kamienic, którego to widoku zazdrości mi każdy, kto mnie odwiedza, a nie zna miasta.

Tak więc – tym razem oczarowana Warszawą i możliwościami, jakie widać tu na każdym kroku – z radością wrócę do Świdnicy i… pojadę zaraz do Zakopanego haha 🙂 Ale Warszawę już oswoiłam. A właściwie to ona oswoiła mnie 😉