RĘKOPIS ZNALEZIONY W BIEDRONCE

Robiąc dziś zakupy w jednym z dyskontów – a co tam! kupowałam w Biedronce, zwanej też Biedrą, a niegdyś przeze mnie, gdy prezes Kaczyński nazwał ją sklepem dla najbiedniejszych, nazwanej swojsko Biedonką – znalazłam na dnie koszyka karteczkę z listą zakupów. No wiecie – taka kartka, wyrwana z tego, co akurat było pod ręką, czyli mówiąc językiem artystycznym „wydzieranka” z koperty prawdopodobnie zawierającej wcześniej rachunek.

Lista głosiła, że ten, kto ją w sklepie zostawił, miał kupić:

  • rodzynki
  • ryż
  • jarzyny na hot-dog
  • parówki
  • mielone
  • piersi
  • paprykę słodką
  • kartofle
  • wafelki Alpino

Zwykle wszystko, co znajduję w koszyku zakupowym, wyrzucam do śmieci, ale z jakiegoś powodu ta naprędce napisana lista przykuła moją uwagę. Bo w sumie – wbrew pozorom – bardzo wiele można z takich zapisków na skrawku papieru wyczytać.

Na przykład, że w tej rodzinie do hot-dogów dorzucają jarzyny (czyli warzywa), a więc nie tylko ładują parówkę w chemicznie napompowaną bułę, tylko dbają, aby i odrobina zieleniny się w tym daniu znalazła. Nie wiadomo co prawda, jakie to jarzyny, ale zapewne to tylko taki rodzinny kod, który rozszyfruje każdy, kto przy jednym stole wraz z innymi jada hot-dogi 😉

Albo to, że jest to z całą pewnością rodzina mięsożerna, bo na liście są i parówki, i mielone, i piersi (rozumiem, że z kurczaka, a nie świeżej nastolatki w zgrabnym opakowaniu) 🙂

W rodzinie tej na bulwy powszechnie znane jako ziemniaki mówi się kartofle, co wskazywałoby na to, że nie jest to żadna familia „ą-ę”, „bułkę przez bibułkę”, tylko zwykła polska rodzina, która ma w dupie to, że większość uważa, że nazywanie ziemniaka kartoflem to wieśniactwo. I choć to wcale wieśniactwem nie jest, to ta rodzina też z pewnością nie wie, że słowo kartofel (pierwotnie tartufel albo tartofel) pochodzi od najszlachetniejszych grzybów świata, czyli… trufli (!), czego dowodzi prof. Jan Miodek 🙂

Można też wyczytać z tej małej karteczki, że członkowie tej rodziny lubią wafelki określonej marki Alpino, czyli słodycze równie niewyszukane jak hot-dog, a właściwie słodkie podróbki znanych Góralek, według jakiegoś prozdrowotnego portalu okropnie niezdrowe (a kto kiedy widział zdrowe słodycze w sklepach?), według jednej blogerki, która głosi, że kocha słodycze, „ogólnie bardzo dobre wafelek” (pisownia oryginalna).

Czy ta rodzina należy do najbiedniejszych – trudno powiedzieć. Zresztą już dawno zostało dowiedzione, że w Biedonce nie kupują najbiedniejsi (chyba że ktoś uważa, ze jest biedny, bo go nie stać na dobre wino z stówę, a w Biedrze znajdzie całkiem niezłe i za dwie dychy :D).

Ale po co ja o tym właściwie piszę? Sama dokładnie nie wiem 😉 Ale wiem, że aby powstał ten wpis:

  • poznałam pochodzenie słowa kartofel i dywagacje na temat wyższości ziemniaka nad kartoflem (takowa nie istnieje)
  • dowiedziałam się, że Alpino to podróba Góralek (jednych i drugich nie jadam, ale Góralki znam)
  • dowiedziałam się, że są blogerki, które testują… słodycze (!), co było dla mnie jak prawdziwe odkrycie Ameryki, do którego przymierzam się w tym roku
  • znalazłam fajny portal http://zdrowyszop.pl/ analizujący składy konkretnych produktów oferowanych w polskich sklepach i informujący, czy dany produkt jest zdrowy, czy niezdrowy i w którym są podejrzane składniki
  • robiąc zdjęcie, zobaczyłam, że moje ziemniaki zaczynają kiełkować, więc jutro na obiad coś ziemniaczanego 😉
  • zeżarłam pół paczki rodzynków (bo mi przypomnieli, że mam w szafce, a akurat „coś” za mną chodziło)
  • przypomniałam sobie, jak pierwszy raz mama wysłała mnie z karteczką na zakupy do sklepu 😀 Bezcenne!

Tego nie uczo w szkole! Do efektywnego i rozwijającego, a przy tym zabawnego researchu trzeba dojść samemu 😀 Czasem inspiracją jest zwykły skrawek papieru… 😉

PS Nie wiem, czy w Biedrze mają Kotanyi, ale co tam! Może mi producent wyśle za to lokowanie produktu zapas przypraw. W końcu jestem blogerką ha ha ha 😀

CZYM SIĘ RÓŻNI WIELKI OD MAŁEGO?

Są ludzie, którzy rodzą się wielcy. I tacy, którzy całe życie będą mali. I żadna drabina – drewniana czy społeczna – nie sprawi, że wielcy będą, nawet jeśli będzie im się wydawało, że patrzą na świat z góry.

Ludzie wielcy potrafią zmieniać bieg historii. Bo chcą więcej i widzą to przed sobą. Ludzie mali próbują niszczyć historię, bo niczego nie osiągnęli i niczego już przed sobą nie widzą.

Ludzie wielcy tworzą historię pozytywną. Ludzie mali – negatywną.

Ludzie wielcy sięgają wysoko i robią to dla innych. Ludzie mali też próbują, ale robią to dla siebie, dlatego niewiele im z tego wychodzi.

I wielkość, i małość jest bardzo łatwo rozpoznać. Wielkość to wiara, że nawet jak się nie udało teraz, to uda się następnym razem. Małość to frustracja, że nie wyszło i rozpamiętywanie tego w nieskończoność. Wielkość to dumne kroczenie przez świat z podniesioną głową, mimo wpadek, porażek i błędów. Małość to hejt. Wielkość to duma z bycia człowiekiem. Małość to wstyd, że nie dorasta się temu człowiekowi do pięt. Bo małość to nieuświadomiony lub niewypowiedziany brak poczucia własnej wartości, przywdziewany w różne szaty, czasem nawet bardzo bogate. Ale szybko okazuje się, że ten bogato ubrany król jest nagi.

Czy mnie dziwi powrót ” TW Bolka”, jego teczki i rzekomej współpracy Lecha Wałęsy z SB? Mnie już w ludziach nic nie zdziwi. Ale to mniej więcej takie dywagacje, jak te czy Kopernik był Polakiem, czy Niemcem, gdy wielokrotnie już dowiedziono, że był Polakiem. Notabene także wielkim 🙂

O Lechu Wałęsie można myśleć różnie. Jak każdy WIELKI człowiek budził i – choć już coraz rzadziej – wciąż budzi kontrowersje, zarówno jako polityk, jak też jako człowiek (zwłaszcza po publikacji autobiografii jego żony). Ale to właśnie ten człowiek zmienił bieg historii. Co więcej – zapisał się na jej kartach nie tylko w naszych polskich szkolnych podręcznikach. Jakie to żenujące i MAŁE jednocześnie, że tej wielkości odmawiają mu właśnie jego rodacy, i to ci, dla których „o take Polske” walczył…

Lechu, byłeś, jesteś i będziesz wielki. Bo – jak uczy się moja córka na lekcjach z doradztwa zawodowego – strajkować też trzeba umieć 😉 Ty umiałeś jak mało kto 🙂

A na koniec jeszcze trzy fajne, bo popkulturowe fakty z Wikipedii:

  • Postać Lecha Wałęsy była inspiracją dla piosenki „New Year’s Day” irlandzkiej grupy U2, nawiązując do rozstania internowanego na początku lat 80. Lecha Wałęsy z rodziną <3

CAŁA POLSKA CZEKA NA PIĘĆ STÓW

Widma podobno pojawiają się nocą. Moje straszy mnie dziś od rana, dopadając z różnych stron w różnych konfiguracjach i kontekstach.

Zróbmy sobie wnuka

Najpierw Magda wrzuciła na fejsa fotkę małego Łukasza z komentarzem: „Oglądamy poranne wiadomości 🙂 Nie dostanę pięciu stów? Damn it!” W komentarzach teraz wieczorem czytam żartobliwe uwagi znajomych typu czas na drugie. Są przynajmniej śmieszne. W przeciwieństwie to artykułu z natemat.pl o tym, jak to Beata Mazurek (cóż za wstyd nosić takie samo nazwisko!) proponuje samotnym matkom z jednym dzieckiem… staranie się o kolejne! (do przeczytania TUTAJ). Jasne! Najlepiej zróbmy sobie od razu wnuka! Po co się bawić w kolejne dzieci, harując jak woły przez całe życie, żeby utrzymać się na powierzchni?

Pogoda dla biedaków

Potem artykuł z wyborcza.biz o tym, czy zamożni wezmą 500 zł na dziecko, w którym cytują marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego (PiS), jak w grudniu w Radiu ZET zaapelował do najbogatszych Polaków, by powstrzymali się od korzystania z programu „Rodzina 500 plus” i dodał: „Jeśli tego nie zrobią, skompromitują się”. Czy to ze mną jest coś nie tak? Bo jakoś nie pojmuję, jak to możliwe, że pisząc typowo socjalną ustawę nie zabezpieczyli się przed tym, żeby dać tylko tym biednym, skoro teraz bogatym każą rezygnować.

Czy się stoi, czy się leży…

Pamiętacie to powiedzenie z czasów komuny? Dzisiejsze dopełnienie brzmi: 500 zł się należy. I okazuje się, że nawet lepiej jest leżeć. Najlepiej z szeroko rozłożonymi nogami i bez majtek, żeby Polska rosła w siłę kolejnych nowo narodzonych obywateli. A jak wolisz jednak na stojąco? No problem. Dziś PiS, któremu słowo seks nie przechodzi nawet przez tchawicę, ogłasza pełną dowolność. Tak więc… Polki, samotne matki jednego dziecka, nie żałujcie sobie, albowiem nagrodą za każdy kolejny owoc lędźwi waszych będzie pięć stów. A że za tę sumę to ledwie dziś można dziecko dorastające ubrać, a co dopiero nakarmić i zapewnić jakiś rozwój i że bycie samotną matką (czy ojcem) to nie jest bułka z masłem – who cares?! Chcesz pięć setek, ściągaj majtki 🙂

Matka Polka

Tak. Jestem samotną matką z jednym dzieckiem. Nie. Nie chcę kolejnego dziecka. Moje macierzyństwo było w pełni świadome i od dawna wiedziałam, że więcej dzieci mieć nie chcę. Nie planuję więc powiększenia rodziny, chyba że o jakiegoś całkiem dorosłego miłego pana ogarniętego życiowo 😉 Tak się składa, że wokół mnie jest sporo takich kobiet jak ja. Nie dzieciorobów żyjących na łasce pomocy społecznej, ale zaradnych, zadbanych, chcących czegoś więcej niż życia z dnia na dzień.

Renty, które dostajemy na dzieci, są niższe niż emerytury ich babć, bo nasi zmarli mężowie nie zdążyli w czasie swojego krótkiego życia nazbierać złodziejskich ZUS-owskich składek na godziwą rentę dla dziecka. Alimenty, jakie nam płacą mężowie (najczęściej rozstajemy się bez konieczności interwencji Funduszu Alimentacyjnego), są nawet niższe. Moja córka jest szczęściarą, bo ma 700 stów renty. Córka jednej z moich przyjaciółek jest pechowcem, bo ma 300 zł alimentów, a na każdą inną pomoc córce, np. na dodatkowe zajęcia, „tatuś” płaci dokładnie połowę kosztów – co do grosza!

Żeby utrzymać przyzwoity standard życia i zapewnić naszym jedynym dzieciom lepszy start w dorosłość, zapieprzamy całymi dniami, niektóre na kilku etatach. A po godzinach jeszcze w domu jako matka, ojciec, konserwator, korepetytor, psychoterapeuta, kierowca, spowiednik, logistyk, kucharz i sprzątaczka. Konsekwencją jest to, że mamy mniej czasu dla dzieci, dla siebie i na życie. Finansowo jesteśmy jak start-up, który nigdy poza tę fazę nie wychodzi. Domowe budżety to ciągły wysiłek wiązania końca z końcem. Każdy nieprzewidziany wydatek trzęsie nimi w posadach ósemką w skali Richtera, a potem następuje faza dźwigania się z gruzów. Jeśli dziecko jedzie na wakacje, to my musimy zrezygnować z własnych. Albo wybieramy wyjazd wspólny, co nastolatkom, im starsze, tym mniej się uśmiecha. Nie siadamy też w styczniu przy stole i nie zamawiamy wczasów all-inclusive, finansując je z przyrastających sukcesywnie oszczędności, bo ich nie ma, tylko szukamy tego, co najtańsze, albo mówimy sobie, że trudno – pojedziemy za rok.

Uwierzcie mi, że czasem same nie wiemy, jak znajdujemy na to wszystko siłę, czas i dlaczego jeszcze nie zwariowałyśmy. Ale PiS-owski Robin Hood poszedł o pięć długości lasu Sherwood dalej, dając biednym i nie zabierając bogatym. I depcząc po drodze te prawdziwe, a nie żyjące na garnuszku pomocy społecznej Matki Polki (i ojców), których liczba systematycznie rośnie (nie znalazłam niestety danych dotyczących liczby dzieci w tych niepełnych rodzinach), rozdaje nawet bogatym, byle tylko mieli więcej niż jedno dziecko. Kiedyś cała Polska czytała dzieciom i latorośle nam mądrzały. Teraz cała Polska czeka na pięć stów… Tylko lepiej, żeby bogaci ich nie brali. Ale właściwie dlaczego? Właśnie że niech biorą! To oni w większości przypadków zapychają od lat na dobrobyt tego kraju, dzięki czemu PiS może teraz bawić się w Robin Hooda.

PS Ja dam sobie radę bez tych pięciu stów, ale niech mi żadna PiS-owska zbawiaczka wszechświata nie wchodzi do łóżka i nie każe sobie robić kolejnych dzieci, bo to moja sprawa, ile ich mam. A skoro dzietność to taki problem, niech PiS się weźmie do roboty! 😉

W RYTMIE ŻYCIA

Odkładacie czasem rzeczy na później? Ja tak – zwłaszcza te domowe. Spalona żarówka. Jedna. Druga. Trzecia… (zapasy skończone, a już jestem taka skonana, że nie chce mi się jechać po nową). Niezawieziona do magla pościel (a lubię, oj, lubię, ale ciągle nie po drodze, więc wożę ją w samochodzie). Niezrobione inne rzeczy, które teoretycznie mogą zaczekać (bo praca, bo życie…) Zawodowo też tak czasem mam – są rzeczy, które same się robią, i to od razu, a są takie, które czekają „na lepsze czasy”. I wkurzam się za to na siebie, denerwuję się, że coś jest niezrobione i już wewnętrzna awantura gotowa (bo do kogo mam mieć pretensje, jak nie do siebie?). Aż tu nagle dzieje się coś, co każe mi myśleć, że na wszystko w życiu przychodzi właściwy czas.

Bo to odkładanie zwykle nie odbywa się z premedytacją. Najczęściej naprawdę jest coś innego, pilniejszego do zrobienia. Albo naprawdę jestem już tak zmęczona (spróbujcie mieć wszystko na swojej jednej głowie, to będziecie wiedzieć, o co chodzi), że nie mam siły na kolejny wysiłek. Dlatego coraz rzadziej denerwuję się, że coś czeka.

Wielokrotnie przekonałam się, że czeka po prostu na odpowiedni moment. Na tę chwilę, kiedy wszystkie linie w czasoprzestrzeni zetkną się we właściwym miejscu i wyjdzie to znacznie lepiej niż się tego spodziewamy.

Dwa przykłady. Pierwszy – to ten, który mnie skłonił do popełnienia takiego właśnie wpisu. Czyli te nieszczęsne żarówki. Najpierw spaliła się jedna u Oli nad łóżkiem. Inne działały, a ona i tak dawała słabe światło w porównaniu z nimi, więc priorytetem nie była. Potem spaliła się druga – na suficie. Zrobiło się ciemniej, ale nie aż tak, żeby z megajasną lampką na biurku nie można było rysować 😉 W międzyczasie jednak wyciągnęłam jedną i wrzuciłam do torebki „na wzór”. Po czym po jednym lub dwóch dniach wożenia (bo nie było czasu podjechać i kupić) rozpadła się i trzeba było się jej pozbyć 🙂

Jakoś tak mniej więcej w tym samym czasie spaliła się jedna z żarówek w kuchni. A ja bardzo, ale to bardzo lubię jasność – zwłaszcza w kuchni. Męczyło, no ale druga wciąż działała, więc można było sobie tłumaczyć, że są pilniejsze sprawy, jak choćby ugotowanie i zjedzenie obiadu po pracy 😉

Miarka przebrała się wczoraj. Tym razem padła nie żarówka, ale kabel HDMI, dzięki któremu mogę sobie podłączyć lapka do telewizora i oglądać filmy w dobrej rozdzielczości (błogosławiony ten, który mi kiedyś pokazał ten trick :D). Kabel „zdechł” rozpadłszy się przy jednej wtyczce na czynniki pierwsze wczoraj wieczorem, tuż przed moim snem. Oczywiście, zapomniałam o tym drobnym defekcie, aż do chwili, gdy wróciłam wieczorem z pracy i nie mogłam nawet Faktów obejrzeć 😉 A więc zamiast faktów zrobiłam sobie wycieczkę po kabel, żarówki i parę innych rzeczy, które powinnam była do domu kupić, ale szkoda mi było czasu (bo przecież zakupy z Tesco Ci przywiozą, jak nie masz czasu 😉 )

Zapytacie, jakie z tego mam profity? Np. takie, że pojechałam do centrum handlowego raz, a nie kilka razy. A więc poświęciłam czas raz, paliwo wypaliłam raz i za jednym zamachem, z uśmiechem na ustach (bo śmiałam się sama z siebie) załatwiłam wszystko, co odkładałam od dłuższego czasu.

A drugi przykład? Zawodowy. Mamy oto chorego chłopca, któremu jako firma spełniamy marzenie, a ja jestem za to odpowiedzialna (wiadomo – lubię to! :D). Wszystko jednak od momentu deklaracji wlokło się, dłużyło, kolejne spotkania się przesuwały, terminy zmieniały. Raz nie mogliśmy, bo przygotowania do przeszczepu. Potem – bo przeszczep. Potem – bo po przeszczepie. Wreszcie, choć już naprawdę źle mi z tym było, wszystko SAMO się poukładało, i to nawet lepiej niż to sobie wyobrażałam! I to nie pierwszy raz w moim życiu – zarówno prywatnym, jak i zawodowym.

Bo tak to już jest, że w naszej naturze jest pędzić, ciągle za czymś gonić, spieszyć się.

Tymczasem my swoje, a życie – swoje. Ma własny rytm i własne „terminy”. Potrafi zmienić nam w ciągu sekundy cały scenariusz, wywrócić wszystko do góry nogami, pokrzyżować plany, poplątać ścieżki albo przeciwnie – wszystko wyprostować.

To co zależy od nas? – zapytacie. Wszystko i nic. Po prostu trzeba być gotowym na wszystko i brać życie takim, jakie jest. I nie przyspieszać na siłę. I nie spowalniać. Znajdź swój własny rytm – jak powtarza w trakcie treningów Ewa Chodakowska. Dokładnie. Ważne, żeby to był Twój rytm.

PS I mam jeszcze jedno powiedzenie – autorstwa pewnego klasyka, którego bezskutecznie poszukują wszystkie internety: „Tylko spokój może nas uratować” 😉 Pod ciśnieniem to można co najwyżej wylecieć w powietrze 😀