DROGA MENOPAUZO…

Jestem atopowcem. Prawdopodobnie od zawsze, ale mój organizm długo nie chciał przyjąć tego faktu do wiadomości i bronił się jak mógł. Całkiem dzielnie, skoro oficjalnie zostałam atopowcem w wieku lat czterdziestu i prawie trzech. Z faktem tym pogodziłam się o tyle bezdyskusyjnie, że wreszcie wyjaśniło się, skąd od dziecka mam takie czy inne kłopoty ze skórą. Wszystkie puzzle powędrowały na swoje miejsce, a ja wreszcie wiem, co robić, żeby mojej skórze (i sobie przy okazji ulżyć).

Problem w tym, że… przemiła pani doktor, która potwierdziła tylko to, czego sama się od pewnego czasu domyślałam, niezbyt delikatnie, aczkolwiek bardzo szczerze i uczciwie, wytłumaczyła mi, dlaczego jeszcze do niedawna odczuwałam to wszystko znacznie łagodniej niż teraz.

No cóż… Jest pani w wieku przedmenopauzalnym… Produkcja estrogenów spada…

Że co?! Że w jakim wieku jestem? Przed-jakim? Menopauzalnym?!!!!!!

Wyszłam z gabinetu z miną tak zrzedniętą jak dziecko, któremu odmówiono kupna pożądanej zabawki, i stojąc w windzie pomyślałam: „Są dwa wyjścia. Albo znajdziesz sobie młodszego faceta, albo urodzisz dziecko”. Co? Nie, nie… te dwa w jednym nie wchodzą w grę 😉 Drugie w zasadzie też nie, bo jak już się rzekło, jestem w wieku… I dzieci więcej mieć nie chcę, bo moja cudowna córka wystarcza mi za całą gromadkę 😉

Jak na ironię, dzisiaj moja kosmetyczka, mimo że była jeszcze bardziej zbulwersowana niż ja słysząc tę historię, kiedy moczyłam stopy do pedikiuru, dała mi do poczytania dodatek do jakiejś gazety, którego tematem głównym był… anti-aging! „Anka, czy Cię Bóg opuścił? Co Ty mi dajesz do czytania?” – zapytałam. Ale poszła do drugiej klientki…

Więc ja grzebiąc w tych wszystkich botoksach, wypełniaczach, skalpelach itp. itd. myślałam i myślałam. I myślałam, bo przecież takimi zbiegami okoliczności życie nam pewne rzeczy chce zawsze powiedzieć. I wymyśliłam! Zrozumiałam, że – jak mnie uczono na łacinie – tempus fugit. Nic go nie zatrzyma i możemy robić nie wiem co, żeby wyglądać młodziej, tylko… po co?

Prawdziwe piękno kryje się w duszy. I jasne, że „kupujemy oczami”, ale co z tego, kiedy po jakimś czasie stosowania ten produkt okazuje się beznadziejny?

Marzenka, koleżanka, z którą nie widziałam się kilka lat, a która właśnie na dobre powróciła do Polski i wczoraj rozkminiałyśmy polską i wyspiarską rzeczywistość przy piwie, opowiedziała mi historię jak z bajki. Z tym że księżniczka, choć młoda i piękna, była już po przejściach i z kilkuletnim dzieckiem. A książę był sporo od niej starszy i nie najpiękniejszy. Ale urodziło się z tego coś pięknego, co – kiedy się tego słucha – daje wiarę, że TAKIE RZECZY są naprawdę możliwe.

Bo jak stwierdził Antoine de Saint-Exupéry, autor „Małego Księcia”, „dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Prawda? Jak w tej piosence Grażyny Łobaszewskiej – „brzydka ona, brzydki on, a taka ładna miłość…” (pokazuję wersję cudownej Kasi Groniec)

I co ja właściwie chciałam przez to wszystko powiedzieć? 😉

Chciałam powiedzieć tak:

Droga Menopauzo,

Przychodź sobie, byle nie za prędko. Rób, co do Ciebie należy, byle delikatnie. Wiem, że taki stan rzeczy jest nieunikniony i nie zamierzam go siłą odwlekać. Nie pójdę pod żadne skalpele, nie zostanę glonojadem. Widzę te zmarszczki, którymi ozdabiają mnie życie i czas. I co z tego? Są sobie. I pokazują, że żyję 🙂 Daj mi jednak, droga Menopauzo, jeszcze chwilę, żeby poukładać sobie życie. Żebym nie zmagała się z Tobą sama. Bo moje dziecko wkrótce wyfrunie z tego gniazdka, w którym je wychowałam i byłoby miło, gdybym nie została w nim tylko z kotami 😉

A jeśli nie? Cóż, Menopauzo, jestem szczęśliwym człowiekiem. Życie mnie nigdy nie rozpieszczało, ale teraz jestem w tej jego lepszej, piękniejszej połowie. Jeszcze tylko brakuje mi tej brzydszej, więc… 

Tymczasem śpij dobrze (i jak najdłużej)… 😉