STATE OF MIND

Nie blokujcie mojego fanpejdża ani profilu na fejsbuku, kiedy będę w mojej podróży życia do USA, tylko kierujcie się w stronę własnych marzeń. Jeśli chcielibyście opłynąć glob statkiem, pomagać chorym i samotnym, zjeść najdziwniejsze potrawy świata – to działajcie! Nie ma rzeczy, które mogą Was powstrzymać przed realizacją tych pragnień. Wiem, wiem – myślicie, że są. Bo za dużo myślicie! Wszystkie przeszkody są wyłącznie w Waszej głowie.

Pamiętacie jak byliście dziećmi? Pewnie średnio. Ale na pewno pamiętacie, jak mogliście godzinami bawić się na dworze z kolegami, bez względu na warunki atmosferyczne. Nieważne, że w czasie upałów spływaliście potem. A zimą, gdy wracaliście do domu z sanek przemarznięci do kości, wystarczyło „ogrzać” dłonie pod strumieniem zimnej wody. Czy ktoś się w ogóle przejmował jakimikolwiek trudnościami?!

Że daleko, że ciasno, że mokro, że sucho, że mroźno, że pada, że śniegu za mało, że śniegu za dużo… Nie było opcji. Liczyła się tylko dobra zabawa.

Pamiętam największą reprymendę, jaką dostałam od rodziców w całym moim życiu. Miałam może z 4-5 lat i starsze koleżanki (jakaś pierwsza-druga klasa podstawówki, ale dla mnie były absolutnie dorosłe). Koleżanki (zawsze byłam lubiana przez takie „starsze”, byłam ich maskotką) rozmawiały przy mnie o tym, że idą nad rzekę się pluskać i opalać. Ja też chciałam! I poszłam! Wzięłam niebiesko-biały koc w kotki (który potem w czasie stanu wojennego rodzice zostawili w pociągu relacji Łomża – Warszawa) i jakiś ręcznik z kuchni (łazienki nie mieliśmy). I poszłam! I było cudnie! Pierwszy raz w życiu byłam NAD WODĄ (nic to, że były to brudne nurty rzeki Bystrzycy, choć wówczas jeszcze wypełniającej dość mocno swoje koryto). Pierwszy raz w życiu się opalałam na kocu! Pierwszy raz w życiu poszłam gdzieś sama bez rodziców…

Tyle że… nie bardzo miałam pojęcie, że powinnam im o tym powiedzieć.

Mama była prawdopodobnie w pracy. Tato możliwe, że u sąsiadów, bo nikt mnie nie zatrzymał w czasie przygotowań do tej mojej wielkiej wycieczki. Ale jednak ktoś zauważył. I gdy wróciłam (trudno powiedzieć, po ilu godzinach, bo z poczuciem czasu to dzieci niespecjalnie sobie radzą), dostałam to, na co zasłużyłam. W właściwie sama to sobie zafundowałam. Bo nagle wchodząc do bramy zrozumiałam, że powinnam była rodzicom powiedzieć, zapytać o zgodę. Usiadłam więc na schodach i w ogóle bałam się wejść do domu. Moje starsze koleżanki już dawno były w swoich domach, a ja… wciąż siedziałam, wydłużając czas nieobecności. Wreszcie jedna z nich wyszła wyrzucić śmieci. I zobaczyła mnie. „A co ty tu Anitka robisz?” – zapytała. „Boję się iść do domu” – powiedziałam. „Ale musisz, już wieczór” – usłyszałam. A jednak strach był silniejszy. Wreszcie pojawiła się bezpośrednia sąsiadka rodziców, która niemal siłą zaprowadziła mnie do domu strofując: „Dziecko, przecież Twoi rodzice wariują, co się z Tobą stało”.

Owszem, wariowali. Krzyki mamy, klapsy taty – pamiętam to do dzisiaj. Czy trafiły? Chyba tak. Zrobiłam się karna i nigdy już, nawet jako zbuntowana nastolatka, nie poczyniłam ważnych kroków bez poinformowania/poradzenia się rodziców (potem już tylko mamy). Ale… nigdy nie przestałam marzyć. I nigdy tak naprawdę nie żałowałam tamtego wypadu nad rzekę. Wręcz przeciwnie, częściej wspominam właśnie to pluskanie się i leniwe wygrzewanie się na trawie niż późniejszą reprymendę rodziców.

Bo… ostatecznie to już wtedy było MOJE życie, moje wspomnienia i moje wybory. I moje błędy. I moja radocha, że „poszłam w świat”. Bo chciałam.

I tak mam przez całe życie. Czasem boję się, ale to i tak mnie nie powstrzymuje przed tym, żeby iść dalej, marzyć i szukać sposobów, żeby te marzenia spełniać. A są! Tylko trzeba się uważnie rozglądać.

A więc… na dosłownie pięć dni przed moją podróżą życia, podczas której odwiedzę kawałek Stanów Zjednoczonych, bo urodziłam się jak USA 4 lipca i zawsze chciałam tam właśnie świętować swoje urodziny, jeszcze raz proszę – nie blokujcie mnie na FB, tylko sami znajdźcie sposób, żeby zrealizować własne marzenia. Bo one są jak Nowy Jork. To stan umysłu 🙂 Jak w tej piosence Billy Joela [wrzucam najbardziej amerykańskie wykonanie ever Springsteen&Joel) 😀

PS Czemu ja o tym blokowaniu piszę? Bo od kilku osób w sympatycznych żartach usłyszałam komentarz, że na czas mojej wyprawy do USA zablokują mnie na FB 😉 Wiem, że tego nie zrobią. To były tylko żarty i nieźle się z tego śmiałam. Ale też wiem, że powinnam nie tylko te osoby, ale i każdego, kto to czyta, zachęcić – weźcie się za realizację własnych marzeń. To wcale nie jest takie trudne 🙂

BO MOGĘ

Cztery lata temu tragiczne wydarzenie całkowicie zmieniło moje życie. Rok później skończyłam 40 lat i to był taki drugi przełom. Trochę jak u faceta, chociaż „przedłużenie męskości” kupiłam sobie dopiero teraz 😉 Dwa lata temu zmieniłam pracę, trochę przy tym ryzykując, co może nie było do końca rozsądne, jak na samotną wdowę z dzieckiem. Ale czas pokazał, że – nie po raz pierwszy w historii ludzkości – ryzyko się opłaca, a do odważnych świat należy. Pokazał też, że spełnianie marzeń wcale nie jest takie trudne, ale o tym już tu parę razy pisałam.

Wbrew wstępowi, nie jest to żaden wpis rocznicowy, tylko sprowokowany tempem, w jakim żyję. Uświadomiłam sobie dzisiaj, czytając zaproszenie Onetu, żebym wróciła na bloga, że kiedy go zakładałam, jeszcze pod starym adresem, który zachowałam w nazwie, obiecałam sobie jeden wpis dziennie. I słowa dotrzymywałam. Było mi łatwo, bo był to w moim życiu taki czas, jak ten, kiedy zmierzając dokądś stajemy na rozdrożu i zastanawiamy się, którą z dróg wybrać. To ważna decyzja, więc warto poświęcić jej dłuższą chwilę, a ja akurat taką miałam. Trochę oddechu po dziennikarskiej pracy „w trybie ciągłym”, trochę wolności, jaką daje „bycie singielką”, trochę swobody, jaką zaczynają mieć rodzice nastoletnich dzieci. Dziś wiem, że wybrałam właściwą drogę, ale gdybyście zapytali mnie, jak – trudno byłoby mi odpowiedzieć.

Chyba po prostu przestałam się bać. Życia, ryzyka, tego, że coś nie wyjdzie, zaufałam przyjaciołom, sobie samej i Sile Wyższej, która – jestem o tym przekonana – sprawia, że wszystko jest „po coś”. Zamiast drogi wybrałam rzekę i popłynęłam z jej prądem, ale uważnie się rozglądając, żeby nie przegapić ważnych rzeczy, które mogę znaleźć na brzegu.

I niby niczego szczególnego nie zrobiłam, ale dziś moje życie zmieniło się nie do poznania. Dosłownie w dwa lata osiągnęłam poziom, o jaki walczyłam przez poprzednich czterdzieści! Sama w to nie wierzę, kiedy pokonuję kolejne przeszkody w dążeniu do wyznaczanych sobie celów. „Przesz do przodu, dziewczyno” – usłyszałam ostatnio od znajomej. I było to powiedziane z uśmiechem uznania. Prę, bo życie jest naprawdę krótkie, a ja jeszcze mam tyle do zrobienia! I jestem szczęśliwa, że los kazał mi to zrozumieć teraz, a nie w wieku sędziwym, którego co prawda mam nadzieję dożyć, ale – jak mawia moje dziecko – kto mnie tam wie 😉

Rok temu pisałam tutaj, że warto spełniać marzenia i że nawet spełnianie tych przyziemnych to wielka radość, która czyni życie pełniejszym. Dzisiaj, dosłownie na dwa tygodnie przed realizacją kolejnego z marzeń – wielkiej wyprawy z córką do USA – wiem, że warto bić się z losem o każdą rzecz, jaka może sprawić, że się uśmiechamy sami do siebie. Tak po prostu… Biję się więc, i to czasem niemal dosłownie, bo niewiele jest rzeczy, które przychodzą mi łatwo. Ale tym większa satysfakcja, kiedy je osiągam. Czasem naprawdę trudno mi uwierzyć. Mnie, bo dla innych wiele z tych „rzeczy” to całkiem normalne rzeczy. Dla mnie – często wielkie sprawy. Bo

gdyby jeszcze dwa lata temu ktoś mi powiedział, że teraz będę w takim punkcie życia, w jakim jestem, chyba bym się roześmiała i popukała w głowę. A jednak! Jest cudownie, a nawet lepiej. Ale to nie znaczy, że trzeba przestać marzyć. Nigdy! 😀

Dlatego nie przestaję i wciąż mam kolejne marzenia i kolejne wyznaczone cele. Na przykład wydanie książki, którą napisałam, ale wciąż z pomocą przyjaciół szlifuję. Wiem, że mam wielu kibiców i wiele osób czeka na to, „co ja tam napisałam”. Jedni z życzliwością, inni – żeby się przy okazji popastwić. Na jedno i drugie jestem całkowicie gotowa, zwłaszcza że to zróżnicowanie widzę już teraz. Są bowiem trzy reakcje znajomych na informację „napisałam książkę”.

1. entuzjastyczne „Wow!”, pełne podziwu, że koleżanka „napisała książkę” 🙂

2. pełne niedowierzania „Eee” i towarzyszące mu uważne wpatrywanie się we mnie, czy aby nie zwariowałam, bo no przecież książki to pisze Coelho 😅🤣, Grochola i Stephen King, a nie jakaś tam Anita z polskiej prowincji 😉

3. absolutne i niezmierzone pominięcie tej części rozmowy na korzyść innej części/osoby/niewidzialnej-rzeczy-która-właśnie-spadła-na-podłogę-i-trzeba-ją-natychmiast-podnieść-bo-psuje-dizajn 😀 😀 😀

Napisałam. Było to całkiem proste. Usiadłam do komputera, otworzyłam plik, zaczęłam i pisałam. W każdej wolnej chwili, czasem z długimi tygodniami i miesiącami przerwy. Ale napisałam. I już. Bo mogę 😉