OSIOŁKOWI W ŻŁOBY DANO…

Wczoraj była sobota i wreszcie zrozumiałam, dlaczego Amerykanie spędzają tyle czasu na shoppingu. Ale zanim Wam o tym opowiem… opowiem o 4 lipca, 4th of July, The Independence Day…

A więc poszliśmy na ten festyn… Larry, emerytowany psychoterapeuta, nie zażywał takich plebejskich rozrywek od jakichś trzydziestu lat. Ale że były to moje urodziny, a ja chciałam koniecznie zobaczyć „prawdziwą Amerykę”, zaaranżował, żeby znajoma podrzuciła nas na miejskie stadiony. Postanowiliśmy tam coś zjeść i się zabawić. Wśród atrakcji zapowiadanych w „Amherst Gazette” był pokaz żonglera, turniej jedzenia apple pie i wiele innych. Będą farmerzy i lokalny band i jakieś wyścigi z sianem… Yeah! Będzie amerykańsko! Myślałam.

Cóż… Wyobraźcie sobie teraz moje zdziwienie na widok budek z żarciem takich jak u nas, karuzel, zjeżdżalni, strzelnic takich jak u nas, organizacji tak słabej jak u nas, braku chętnych do konkursów zupełnie jak nas, żonglera tak słabego, że chciałam podejść i mu pomagać, a na okrasę… Foodtruck z polską kiełbasą, gołąbkami, plackami ziemniaczanymi i… wielkim zdjęciem Krakowa na wozie!!! Doprawdy, gdyby nie to, że wszędzie była trawa, prawdopodobnie najciekawszą częścią całej imprezy byłyby harce boiskowe mojej opadniętej ze zdziwienia szczęki 😂 Z drugiej strony… przecież skądś musieliśmy w Polsce czerpać wzorce plebejskich uciech ha ha ha 😀

Jedyna nadzieja na urodziny z prawdziwego zdarzenia była w lodach u Bertucciego i wieczornych fajerwerkach. Niestety, Bertucci tego dnia też postanowił świętować, zamknąwszy uprzednio swój przybytek przy Pleasant Street na cztery spusty. Odbiliśmy się więc od drzwi, poszliśmy zakupić trochę wody, mleka i soków w sklepie czynnym do świątek, piątek czy niedziela i w celu obejrzenia fajerwerków poszliśmy na wzgórze w kampusie uniwersyteckim, jedno z najwyżej położonych miejsc w Amherst. Czekaliśmy pół godziny, bo nie opłacało nam się wracać do domu, by… obejrzeć błyski fajerwerków za drzewami. Tadam! Mój 4 lipca anno domini 2016 uważam za wyjątkowo nieudany, a jednocześnie tak samo wyjątkowo ciekawy i pouczający. Zresztą cały dotychczasowy pobyt to jedno wielkie wsiąkanie w tutejsze życie, ze wszystkimi jego zaletami i wadami.

Ale wróćmy do zakupów. Otóż jest to doświadczenie wyjątkowo frustrujące. Larry żyje prostym życiem emeryta. W dodatku emeryta niedowidzącego, co oznacza, że kupuje rzeczy proste, łatwe w przyrządzeniu, często prefabrykowane. Niestety, ja takich rzeczy nie jadam, a że staruszek lubi moją kuchnię, to z radością gotuję. Niestety, kończy się to i owo, więc trzeba uzupełniać zapasy. I to jest challenge!

Bo Amerykanom nie wystarczy, że mają różne marki i jakości takiej na przykład oliwy z oliwek. Oni jeszcze każdą podzielą na tę do smażenia i tę do sałatek, tę do marynat i tę do pieczenia… I stoisz oto, polska pierdoło, przed gigantyczną półką pełną butelek oliwy z oliwek szukając po prostu oliwy z oliwek extra virgin albo przed półką soków („no pulp”, „some pulp”, „lots of pulp”) albo chleba, którego są setki, ale i tak każdy smakuje tak samo słodko-plastikowo, i rozkładasz ręce, a w głowie neurony zapieprzają tam i z powrotem jak szalone, próbując pomóc Ci podjąć jakąś sensowną decyzję. Wreszcie z randomowo wybranym produktem i lots of pulp w głowie idziesz zrezygnowana, by wrzucić go do koszyka i wyruszyć na równie frustrujące poszukiwania kolejnego. I jak tu się dziwić, że ludzie tutaj całą sobotę spędzają w sklepach 😉

Doprawdy, zakupy tutaj są jak w tej bajce Fredry o osiołku, który w jednym żłobie miał owies, a w drugim siano i zdechł, nie mogąc się zdecydować, co najpierw zjeść. Można stać godzinami i wciąż nie wybrać tego, czego naprawdę się szuka… I niby mają wszystko. A nie mają Majonezu Świdnickiego. Kolejne rozczarowanie! 😂

Ale… znalazłam tu też polski sklep prowadzony przez córkę jednej z założycielek, śliczną, uśmiechniętą brunetkę, która nawet całkiem znośnie mówiła po polsku. Ten nie zawiódł mnie nic a nic. Była i kiełbasa, i gołąbki, i półki pełne zniczy (jak polski, to polski)… No, może pełne to za duże słowo. Pełniejsze niż w peerelu, a to już coś, biorąc pod uwagę wyciągnięty dokładnie z tamtej epoki, tak jak go zapewne stworzyli właściciele, wystrój. Była i musztarda Kosciusko (!), i musztarda Babci Jadzi (who to hell is Babcia Jadzia?), i nawet Kubuś i Tarczyn i faworki, którymi zajadają się teraz moi amerykańscy przyjaciele 🙂

image

image

I na koniec kolejny polski akcent – szynka z Krakusa w Atkins Farms, najładniejszym spożywczym supermarkecie, jaki widziałam w życiu!

image