JAK TO JEST BYĆ (MŁODĄ) WDOWĄ?

To pytanie, którego nikt z Was nigdy mi nie zadał, a jednak często widzę je w Waszych oczach, kiedy dowiadujecie się, że jestem wdową. Wielu z Was wygłasza przyjęte w takich sytuacjach kulturowo słowa „nie wiedziałem/-am, bardzo mi przykro”. I wszyscy dziwicie się, kiedy reaguję mówiąc: „nie ma potrzeby, to już dawno za mną”. Bo można, jak Giulietta Massina, żona Federica Felliniego, umrzeć w niecałe pół roku po śmierci męża, bez którego świat przestał być taki sam. A można jak Jacqueline Kennedy kilka lat po śmierci ukochanego wyjść za mąż za milionera. I można jak ja i parę innych znanych mi wdów – wrócić do pracy kilka dni po śmierci, starając się ze wszystkich sił żyć dalej. I nic nikomu do tego, jak wdowa przeżywa żałobę!

Ale zobligowana tytułem, który sobie wymyśliłam po kolejnej rozmowie na temat mojego „stanu cywilnego”, jaką odbyłam dzisiaj, zupełnie nieoczekiwanie, w pewnej instytucji, pomyślałam, że opowiem Wam dokładnie, jak to było w moim przypadku. Bo już jestem na to gotowa.

Etap I – śmierć

Na to nikt z nas nie jest gotowy – obojętnie, czy dotyczy to nas, czy kogoś nam bliskiego. Ja oswajałam się z nią trzykrotnie, zanim umarł mój mąż. Mogłabym nawet powiedzieć, gdyby to nie zabrzmiało zbyt cynicznie, że miałam niezły trening.

Bo najpierw był mój tata, który umierał na raka od pierwszych wakacji z których wracałam sama (miałam 15 lat), przez początek mojego liceum (czyli mój wielki nastoletni przełom) do listopada, dokładnie 25 listopada (wiele lat później tego dnia, w sytuacji zagrożenia życia matki i dziecka urodziła się moja córka i dla mnie to nigdy nie będzie przypadek). Umarł błyskawicznie, mimo wsparcia lekarzy, rodziny, a nawet mojego znajomego studenta z enerdówka, który wysyłał nam gotowe odżywki, niedostępne wtedy w Polsce, a utrzymujące tatę w jako takiej kondycji. Nie chcę Wam opowiadać o tamtym Bożym Narodzeniu. Mimo wad mojego ojca, byłam córeczką tatusia, a on był moim tatusiem…

A potem była moja niedoszła teściowa. Z którą na jej prośbę, mimo że wcześniej nie chciała mnie w żadnym wypadku zaakceptować jako dziewczyny swojego syna, zamieszkaliśmy z moim chłopakiem, zanim jeszcze przyszło nam do głowy brać ślub. Była też w terminalnej fazie raka, a my staraliśmy się jej jak tylko potrafiliśmy to umieranie ułatwić. Zapracowani, błogosławiliśmy świdnickie TPCh Hospicjum, którego wolontariuszki przychodziły pobyć z Alicją, kiedy my musieliśmy być w pracy. Nagłe wyjazdy do kliniki we Wrocławiu w czasie powodzi tysiąclecia (bo cewnik wypadł) czy sprzątanie wymiocin spowodowanych morfiną, bo Alicja nie zdążyła do łazienki, to była nasza codzienna norma. Ale i ubieranie mnie na jakąś ważną imprezę i wspólne gotowanie i po prostu obecność – wiem, że zanim Alicja odeszła, dla nas obu była to ważna lekcja.

A potem była babcia Kazia, w której mieszkaniu dzisiaj mieszkam. Babcia mojego męża. Do której mieszkania, będąc w ciąży, wchodziłam na wdechu i biegłam na balkon, by złapać powietrze. Która zbierała wszystko i zewsząd. Która żywiła się resztkami, mimo że na koncie nie brakowało jej pieniędzy. Która węgielki, jakimi paliła w piecu, odmierzała na maleńkiej, starodawnej wadze z odważnikami. Która mimo wycieńczenia organizmu, tak długo zwlekała ze śmiercią, żeby chociaż zdążyć zobaczyć zdjęcie swojej najmłodszej i najbardziej oczekiwanej prawnuczki (bo spłodzonej przez ukochanego wnuka) – mojej córki… Dopiero po tym odeszła w spokoju z tego świata.

A potem był mój mąż. Kilka lat choroby, ale wcześniej i później kilka lat beznadziejnego, momentami trudnego do udźwignięcia życia. Taki klasyk – para na zewnątrz idealna, a wewnątrz… Dużo w tej grze pozorów mojej winy, bo… nie wierzyłam, że potrafię być sama. Ale to nie jest tematem tego wpisu… Wreszcie mój mąż, zmęczony chorobą, chudszy o kilkadziesiąt kilogramów (!) niższy ode mnie z powodu wapnienia kości (!) postanawia przerwać to sam. Raz na zawsze. I przychodzi dzień, kiedy po prostu to robi. Czy „po prostu” – nie wiem. Lecz „po prostu” nagle go nie ma…

II etap – żałoba

To jest coś, co bardzo trudno opisać. Wie o tym, każdy, kto kogoś stracił. Kiedy umarł mój tata, chciałam, żeby cały świat przestał istnieć. Ale potem trzeba było wrócić do szkoły i odpowiadać na polskim u Grześkowiaka, bo przyszedł czas na numer 13, który miałam wtedy w dzienniku. I ta konsternacja, kiedy mówisz, że jesteś nieprzygotowana. Dlaczego? Bo zmarł mój tato. Siadaj!…

Kiedy umarła Alicja, byłam już dojrzalsza. Przypomniałam ją sobie na szpitalnym łóżku, kiedy byliśmy u niej wszyscy, odjechaną na morfinie i spokojną, i pomyślałam, że wreszcie przestała cierpieć. Koniec bólu, który czynił z niej momentami zwierzę! Nareszcie odpocznie…

Kiedy umarła babcia Kazia, byłam jeszcze dojrzalsza. I miałam malutkie, niespełna miesięczne dziecko. Był żal, bo wiem, jak bardzo Kazia chciała poznać swoją prawnuczkę. Ale był też spokój. Bo człowiek samotny z czasem potrafi beznadziejnie zdziwaczeć. A na starość jest coraz gorzej. Więc kiedyś musi przyjść czas na odpoczynek.

Kiedy umarł mój mąż, nie umiałam przez kilka dni spać sama. Poprosiłam mamę, żeby pomieszkała ze mną. Ale szybko ją odprawiłam. Tak jak psychotropy, o które poprosiłam naszego rodzinnego lekarza. Bo co to zmieni? Przecież muszę przejść przez to sama. Przecież potem BĘDĘ SAMA. I wtedy włączyła się we mnie chyba największa dzielność, jaką udało mi się w sobie odnaleźć. I trwa do dzisiaj. Postanowiłam żyć. A wiecie, co to znaczy?…

III etap – młoda wdówka

To znaczy, że kiedy idziesz do kosmetyczki, dowiadujesz się, z kim się spotykasz i z kim śpisz.

To znaczy, że Twój ówczesny szef po pół roku od śmierci męża z przekąsem i ironią w głosie każe Ci pozdrowić swojego narzeczonego, który jest tylko Twoim przyjacielem, pomagającym przejść najgorsze, w dodatku gejem, ale kto Cię upoważnia, żeby to rozgłaszać?

To znaczy, że każde Twoje spotkanie z facetem, nawet tylko służbowe, inni uważają za zabawy „wesołej wdówki”.

To znaczy, że oceniają Cię na każdym kroku. Bo coś powinnaś, czegoś nie powinnaś, a czegoś nie wypada. Serio? A może by tak najpierw ktoś się znalazł w mojej skórze i przeżył to, co ja? Może gdyby po kilku latach wzywania pogotowia, jeżdżenia po szpitalach, klinikach, lekarzach, profesorach, wydawaniu fortuny na leki nagle spadł mu z barków gigantyczny ciężar, o którego istnieniu nawet nie wiedział (bo po prostu musiał żyć i już), spojrzałby na śmierć bliskiej osoby inaczej? Może gdyby w wieczór przed śmiercią podczas poważnej rozmowy, która jednak niczego nie zapowiadała, usłyszał, że przez lata był oszukiwany, że zasługuje na coś lepszego, że powinien wreszcie zacząć żyć, to może, mimo buntu i rozpaczy po stracie, chciałby jednak spełnić ten testament?…

To znaczy, że zaczynasz życie w dużym stopniu od nowa…

IV etap – wdową być

I to jest najtrudniejszy etap. Bo masz świadomość oceniania. Bo czujesz się obserwowana. Bo z jednej strony chciałabyś sobie „ułożyć życie”, jak mówi Twoja ciocia, od nowa, a z drugiej – boisz się wejść drugi raz do tej samej rzeki. Bo już wiesz, co było nie tak. I już wiesz, że na pewne kompromisy nie pójdziesz, choćby nie wiem co. I kiedy spotkasz się z facetami, to nie tylko oni mają trudno (bo skoro wymagasz od siebie, to i od nich też), ale i Ty masz trudniej niż klasyczna singielka, bo już wiesz, kiedy kubek parzy.

Ale zanim to nastąpi, przechodzisz jeszcze kilka etapów:

  • najpierw łapiesz się na byle czułe słówko czy spojrzenie – bo czujesz się samotna, bo nigdy (albo bardzo długo) nie byłaś sama i zwyczajnie tęsknisz za tym, co znasz, a co nie tak dawno straciłaś,
  • potem wchodzisz w fazę eksperymentów – no bo życie jest krótkie, więc po co zwlekać (i „przerabiasz” dziesiątki facetów, z których z większością nie masz nawet ochoty spotkać się po raz drugi),
  • wreszcie wchodzisz w fazę matrymonialną – czytasz w babskich czasopismach, że taka czy inna poznała miłość swojego życia w takich czy innych okolicznościach, więc też robisz wszystko, żeby taką miłość poznać,
  • i na koniec pojawia się faza „ale po co to wszystko”, w której ja obecnie jestem. Kolejnej nie znam. O ile jest.

Ale dziś już wiem, że w życiu nie ma nic na siłę. Bo mojego męża poznałam tylko dlatego, że całe życie przyjaźniłam się z młodszymi od siebie i w jakiś weekend w czasie studiów, kiedy akurat odwiedzałam Świdnicę, zaciągnęli mnie do Bunkra i ON tam był. Bo moją największą dotychczasową „miłość” poznałam zupełnym przypadkiem, w momencie, kiedy kompletnie się tego nie spodziewałam, w absolutnym zaskoczeniu nas obojga i… niestety, z takim samym spektakularnym końcem. I potem jeszcze parę było mniejszych lub większych absolutnie nieoczekiwanych zauroczeń. I wreszcie nastała cisza. Cisza, którą w dużym stopniu sama sprowokowałam. Bo już mi się nie chce. Mieć nadziei. Poszukiwać. Znajdywać. I przeżywać kolejnych rozczarowań. Bo wreszcie zrozumiałam, że co ma być, to będzie.

Wiem, że umiem sama zarobić na rodzinę.

Wiem, że umiem sama ogarnąć psujące się rzeczy w mieszkaniu.

Wiem, że umiem sama ogarnąć samochód.

Wiem, że umiem sama iść do kina (jeśli mam czas).

Wiem, że umiem sama robić wiele innych rzeczy, których wcześniej nie robiłam sama albo dzieliłam na dwoje.

Wiem, że całkiem dobrze czuję się sama ze sobą.

Wiem, że jeśli ktoś inny w moim życiu ma oznaczać daleko idące kompromisy, to… wolę nadal być sama.

I teraz już wreszcie mogę powiedzieć: „Skończyłam żałobę. Mogę żyć dalej”. DOPIERO teraz, choć minęły cztery lata. Tak to właśnie jest być wdową… A jakie Wy macie doświadczenia?

PS1 Na koniec jeszcze jedno. Wiem, że pojawią się osoby, które uznają ten wpis za zbytni ekshibicjonizm. Prawdopodobnie 100% z nich tego nie wyrazi, tylko pomyśli. Prawdopodobnie co najmniej 99% z nich nie przeżyło tego, co ja. Prawdopodobnie jakiś procent z nich zalajkuje ten wpis 😉

PS2 Ale i tak Was wszystkich szanuję i doceniam, że jesteście ze mną 🙂

PS3 Po namyśle dopisałam do tytułu „młodą”, bo mimo że wdowieństwo w każdym wieku jest trudne, to jednak w moim przypadku ta „młodość” + jeszcze mój nie aż tak dojrzały wygląd pobudzały i nadal pobudzają fantazję „oceniaczy” 😉

KIEDY ZACZYNA SIĘ STAROŚĆ

Czytam właśnie na hiro.pl o dwudziestoparolatkach, którzy „czują się staro” i… czuję się młodo! 😀 No bo jak mam się czuć, kiedy wreszcie osiągnęłam to, do czego oni chcieliby dojść w jakieś umowne pięć minut?! Skończyć studia, od razu mieć pracę, od razu świetnie płatną, od razu długie urlopy i właściwie to najlepiej, żeby od razu przejść na emeryturę… Heloł! A gdzie jakieś życie?! Gdzie czas na dziekanki, beznadziejne rozmowy kwalifikacyjne, narzekania na pensję i szukanie lepiej płatnej roboty, gdzie czas na marzenia o urlopach i gdzie czas na moment, w którym czujemy, że na emeryturę chcemy przejść możliwie jak najpóźniej? GDZIE CZAS NA ŻYCIE?!

Bo tym właśnie ono jest.

Życie to nie ten czas, kiedy wszystko idzie zajebiście i po naszej myśli. Życie to te momenty, kiedy się nie udaje, kiedy trzeba szukać wyjścia, kiedy musimy znaleźć alternatywę, kompromis, wsparcie innych.

Życie to te chwile, kiedy nie mamy czasu myśleć o życiu, bo mamy inne problemy. Życie to bieg z przeszkodami, bo to właśnie one uświadamiają nam, że żyjemy, a nie wegetujemy. Życie to naprawdę solidny wysiłek, jednak satysfakcjonujący tak samo, jak ten właśnie bieg.

Czytam ten tekst wspomniany we wstępie i zastanawiam się, jaka ja byłam, kiedy miałam dwadzieścia parę lat. Głupia i niedoświadczona. Bojąca się życia i niechcąca od niego zbyt wiele. Trochę miłości, trochę pieniędzy. Biedna jak mysz kościelna. Marząca o pracy, bo praca to przecież pieniądze. A pieniądze to mniej biedowania. O życiu na garnuszku rodziców czy jakimkolwiek wsparciu mogłam sobie tylko pomarzyć, tak jak i o pracy… Ale przecież

ani umiałam pracować, ani wiedziałam, co chcę w życiu robić.

Na studiach mi mówili, że będę świetnym krytykiem filmowym. Prenumerowałam „Film” i „Kino”, ale do głowy by mi nie przyszło, żeby zgłosić się do którejś redakcji z propozycją. W przeciwieństwie do większości młodych, zaczynających zawodową karierę ludzi, których spotkałam na swojej drodze (wielu zrekrutowałam i dziś robią całkiem fajne kariery), nie wierzyłam, że jestem dość dobra. Ale miałam trochę szczęścia + chyba jednak byłam dość dobra, bo gdy przypadkowo trafiłam do gazety jako korektor, wkrótce zostałam jej redaktorem naczelnym.

Ale nawet wtedy nadal uważałam, że jestem głupia i niedoświadczona. Ba! Nadal tak w wielu dziedzinach, w których przychodzi mi się zagłębić, uważam. Różnica jest tylko taka, że dzisiaj już wiem dokładnie, w czym jestem dobra, a w czym słaba, w czym – mimo że się na tym nie znam – dam radę, a w czym nie. Bo uczę się przez całe życie – siebie, świata i ludzi.

I nigdy, ale to nigdy nie powiem, że jestem na coś za stara albo że czuję się staro.

Stara, bo starsza każdego dnia, to wiem, że jestem. I czasem tak nawet mówię, bo otaczają mnie w większości młodsi ludzie. Ale ZA STARA? Nigdy! I mam nadzieję, że nigdy nie poczuję się staro 🙂 A tym młodym, którzy się tak czują, radzę – zaakceptujcie, że życie to nie ta łatwa, tylko ta trudna część. I że jest piękne!

KRÓTKI TRAKTAT O MIŁOŚCI

Wsiadasz co dzień do fajnego auta, a kiedy z niego wysiadasz – oglądasz się, bo jest taaakie piękne (kolega Ci to przepowiadał, ale nie wierzyłaś). Przez rok od remontu szukasz właściwej komody do swojej sypialni, na którą czekałaś pół swojego życia, i teraz odkąd masz komodę, to wchodząc tam co dnia po pracy, uśmiechasz się do siebie. Kiedy kupowałaś kilka lat temu nowy komputer, obiecywałaś sobie, że kolejny to będzie MacBook. Bo jesteś gadżeciarą, bo lubisz rozwój, bo nigdy tak naprawdę niczego nie miałaś. I właściwie to nie chcesz mieć więcej niż Ci potrzeba, ale przyzwyczajasz się do komfortu, do tego spokoju w głowie, który mają tylko ludzie niemartwiący się o byt, do tego, że możesz sobie coś kupić, bo chcesz, a nie „bo musisz”, ale właściwie Cię nie stać, do życia, do jakiego całe życie dążyłaś…

I teraz siedzisz przed tym MacBookiem, w którym zakochałaś się od pierwszego wejrzenia, tak jak i w swoim nowym aucie, i widzisz w tej spokojnej głowie tamtą dziewczynę w hipisowskiej kiecce pożyczonej na tydzień od przyjaciółki, z walkmanem, który kupił Ci w prezencie chłopak harujący w RFN-ie od świtu do nocy, bo wiedział, jak wielką przyjemnością będzie dla Ciebie podróż ze Świdnicy do Wrocławia przy dźwiękach „Achtung Baby” U2, kasety, która do dzisiaj razem z walkmanem leży gdzieś na dnie szuflady… I zastanawiasz się, czy to wtedy narodziła się ta gadżeciara… a może materialistka? Ale tą drugą przecież nigdy specjalnie nie byłaś…

A potem Ty harowałaś w RFN-ie od świtu do nocy przez całe studenckie wakacje, bo chciałaś kupić sobie pierwszego peceta, na którym sama nauczyłaś się wszystkiego i napisałaś kilka niezłych rzeczy.

A potem oboje harowaliście, żeby utrzymać się na powierzchni, bo życie nie okazało się bajką… Żeby gdzieś mieszkać, coś jeść, w coś się ubrać, utrzymać siebie i dziecko.

A potem Ty harowałaś, już zupełnie sama, na wszystko, co dziś masz – na samochód, za którym się oglądasz, gdy go zamkniesz, na mieszkanie, które wyremontowałaś wbrew wszystkim prawom ekonomii, na to, żeby Twoje dziecko mogło realizować swoją pasję, bo przecież Ty nigdy nie mogłaś, bo musiałaś się martwić o całkiem inne rzeczy…

Widzisz tę dziewczynę w hipisowskiej kiecce ze słuchawkami na uszach stojącą na przystanku tramwajowym. I czy pamiętasz, jakie miała marzenia? Tak, pamiętam. Chciała godnie żyć. Inaczej niż jej rodzice. Inaczej niż w ogóle miała pojęcie, że można żyć. Bez ubrań „po kimś”, bez pożyczania pieniędzy, z więcej niż jedną parą butów na sezon, bez chodzenia spać głodną, z normalnym domem…

I myślisz, że masz to wszystko. A jednak czegoś Ci brakuje, prawda? Bo pamiętasz ten artykuł przeczytany gdzieś w „Wysokich Obcasach” wywiad z Bronnie Ware, autorką książki „Czego żałują umierający”, która zapytała osoby będące na łożu śmierci właśnie o to.

Tych 5 rzeczy to:

1. Żałuję, że nie miałem więcej odwagi żyć życiem prawdziwym dla mnie, a nie życiem, którego oczekiwali ode mnie inni.

2. Żałuję, że pracowałem tak ciężko.

3. Żałuję, że nie miałem odwagi wyrażać swoich uczuć.

4. Żałuję, że nie pozostawałem w kontakcie ze swoimi przyjaciółmi.

6. Żałuję, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwszy.

I wracasz do tamtej dziewczyny. Wciąż nią przecież jesteś! Tyle że „Achtung Baby” słuchasz już nie z walkmana, tylko przez iPhone’a z iTunes’a… I myślisz sobie, że nie jest źle, że przynajmniej 2-3 punkty z tej krótkiej listy Ciebie nie dotyczą. A co z resztą?

No skoro – jak wczoraj powiedziałaś mamie – „masz już wszystko”, to czas wreszcie znaleźć to, czego wciąż nie masz. Czas na prawdziwą MIŁOŚĆ! <3

10 RZECZY W STANACH, KTÓRE ZROBIŁY NA MNIE NAJWIĘKSZE WRAŻENIE

Home sweet home… Nie jestem domatorem. Wbrew temu, co mówią o ludziach spod mojego znaku (czyli raka), nie potrafię usiedzieć na miejscu, lubię zmiany, szukam nowych doznań i ciągle uczę się czegoś nowego. A jednak po trzech tygodniach spędzonych w Stanach i nieplanowanym extra tygodniu na Mazurach, dokąd ledwo wróciłam zza oceanu, moje ukochane Resibo przeniosło swoje biuro, doceniłam to, że mam własny kąt 😉

I jeszcze bardziej doceniam, kiedy odkąd wróciłam, wciąż nie mam nawet kiedy się nim nacieszyć ani wrócić do dawnego rytmu. Ale może to szok pourlopowy, tyle że łagodniejszy, bo z mazurską kwarantanną ha ha ha 😀

Mimo wszystko jednak powoli wracam do rzeczywistości, bogatsza o nowe doświadczenia i… żądna kolejnych wrażeń. Teraz jednak czas na trochę podsumowań dotyczących mojej pierwszej z wielu (mam nadzieję) podróży życia – czyli trzytygodniowej wyprawy do USA. Oto totalnie subiektywny i mocno zawężony (w końcu byłam tylko w Nowej Anglii i odrobinę w Nowym Jorku) spis 10 rzeczy, które w Stanach zrobiły na mnie największe wrażenie (od końca, coby budować napięcie):

10. Idiotoodporne, bezpieczne drogi

IMG_9705

Nic dziwnego, że w tym kraju egzamin na prawo jazdy zdaje się najprościej na świecie. Składasz wniosek, opłacasz egzamin, badają Ci wzrok, robisz sobie zdjęcie do „drivers licence” i już przystępujesz do egzaminu. Składa się on z teorii i praktyki. Teoria to kilkadziesiąt pytań, przy których możesz popełnić pięć-sześć błędów, a praktyka to przejazd przez plac manewrowy (możesz skorzystać ze swojego własnego auta!), na którym zaimprowizowano przykładowe skrzyżowania dróg. Jeśli zdasz, już tego samego dnia dostajesz tymczasowe prawo jazdy i możesz śmigać po „higways”, a właściwe prześlą Ci pocztą.

Nie dziwi takie podejście, jeśli poznasz amerykańskie drogi. Są schludne, gładkie (w większości), bezpieczne i niewiarygodnie dobrze oznakowane. Ważniejsze znaki ostrzegawcze, jak np. STOP, są „zapowiadane” wcześniej. Jadąc widzisz informację, że wkrótce czeka Cię znak STOP, więc możesz się przygotować. Nakazy skrętu w prawo czy w lewo są komunikowane słownie, i to DOsłownie 😉 Np. „lewy pas MUSI skręcić w lewo”, „prawy pas MUSI skręcić w prawo” itd. itp. Trudno opisać tu wszystkie udogodnienia dla kierowców. Jeździłam trochę po drogach Nowej Anglii wynajętym Fordem Fusion (także idiotoodpornym, bo jak większość samochodów w USA – z automatyczną skrzynią biegów) i powiem Wam – bajka!

Co więcej – Amerykanie raczej nie szaleją na drogach. Kiedy moi znajomi w Stanach powiedzieli mi, że kierowcy w tym kraju „nie spidują” („don’t speed”), zdziwiłam się. W filmach wygląda to inaczej! 😉 Ale uwierzcie mi – nawet jeśli delikatnie przekraczają prędkość, nie jest to taka jazda na złamanie karku, jaką często spotyka się na naszych drogach. Szczerze mówiąc, jako kierowca z tzw. ciężką nogą musiałam się nieźle wyczilować, żeby nie przyprawiać o zawał serca moich różnych pasażerów 😀 Ale dałam radę, zwłaszcza że były wakacje i chill był czymś normalnym 🙂

Aaa… skoro jestem przy drogach i samochodach to jeszcze muszę wspomnieć o automatach do rozmieniania pieniędzy wszechobecnych na tamtejszych parkingach. Boska rzecz!

9. Old Deerfield – miasto-muzeum, Muzeum Emily Dickinson i campus uniwersytecki Uniwersytetu Massachusetts w Amherst, Bridge of Flowers w Shelburne Falls

IMG_9599

Musiałam te rzeczy wrzucić do jednego punktu, bo punktów sobie wyznaczyłam za mało, a wszystkie są warte wzmianki. Old Deerfield to takie miasteczko, w którym wszystko jest „jak dawniej”, a niektóre historyczne domy przeniesiono tu kawałek po kawałku, by je zachować. Choć w większości mieszkają ludzie, to jednak domy są traktowane jako obiekty muzealne i udostępniane turystom w określonych godzinach. Jeśli oglądaliście stare amerykańskie historyczne filmy, to na pewno Wam się tam spodoba.

IMG_9355

Tak się złożyło, że najsłynniejsza amerykańska poetka Emily Dickinson, której wiersze nawet Amerykanom trudno czasem zrozumieć 😉 urodziła się tam, gdzie była nasza baza wypadowa – w Amherst. Muzeum zostało stworzone w jej rodzinnym domu, a oprowadzał nas po nim przyjaciel Larry’ego Jeff, który takie sobie właśnie zajęcie wymyślił na emeryturze. Nie zwiedzam domów-muzeów polskich poetów, ale wątpię, by był w nich specjalny pokój, w którym można się zabawić w sztukę tworzenia wierszy i porozmawiać o nich. Fajna sprawa.

IMG_9329

Amherst to także siedziba Uniwersytetu Stanowego Massachusetts. Campus zwiedziliśmy więc prawie na samym początku i powiem Wam, że gdyby polscy studenci publicznych uczelni mieli takie warunki do nauki, rządzilibyśmy światem, a nawet wszechświatem! ha ha ha 😉 A tak serio… Miasteczko uniwersyteckie to w Amherst drugie miasto, także pod względem liczby ludności. Kiedy my tam byłyśmy, studenci wyjechali, więc została tylko połowa miasta. Campus robi niesamowite wrażenie także dlatego, że jest pięknie położony na wzgórzach.

IMG_9507

No i Bridge of Flowers pod wdzięcznym adresem 22 Water Street w Shelburne… Przesłodka inicjatywa mieszkańców tej niewielkiej miejscowości stworzona w 1929 roku i od tamtego czasu regularnie utrzymywana przez lokalny Shelburne Falls Woman’s Club. Piękne, zadbane, chilloutowe miejsce, tak inne od większości znanych miejsc w tym kraju. Niby to tylko kwiaty na moście, ale jednak – robi wrażenie!

8. Wszędobylskie „how are you”

Oli, której artystyczna dusza woli spędzać czas w czterech znanych kątach wśród znanych osób, się to nie podobało, ale ja – człowiek „doludny” – byłam zachwycona tym, jak łatwo Amerykanie nawiązują znajomości. Dystans, jak już pisałam kiedyś wcześniej, znika dokładnie w trzy sekundy, dokładnie tyle, ile brzmi wypowiedzenie słów „how are you”. I mimo że to tylko grzecznościowa formułka, na którą odpowiada się po prostu „fine” (bo po co narzekać, jak mówiąc „fine” nawet, gdy masz doła, czujesz się ciut lepiej?) i ewentualnie pyta z wzajemnością „how are you”, to jednak naprawdę robi robotę.

Ci, którzy mnie znają, ewentualnie czytają mojego bloga, wiedzą, że nie lubię być z ludźmi na „pan/pani”, że nie lubię tworzyć sztucznych dystansów, że mam alergię na wiecznie niezadowolonych sprzedawców i urzędników, zrozumieją, jak dobrze mi tam było. „How are you?” Fine! 🙂

7. Metropolitan Museum of Art

IMG_9939

Miejsce, w którym zgromadzono wszystko zewsząd w najlepszej możliwej do uzyskania formie. Sposób na to, żeby sztukę wprowadzić pod strzechy, i to w naprawdę wyszukanej formie, bo w postaci cudnych gadżetów – dość powiedzieć, że w muzealnym sklepie, mimo że nogi odmawiały nam już posłuszeństwa, spędziłyśmy z Olą ponad godzinę i wydałyśmy furę kasy!

Sam budynek – jak wszystko w Stanach – jest gigantyczny i początkowo może zniechęcać, ale kiedy wejdziesz do środka, to nawet jeśli nie każdy rodzaj sztuki Cię interesuje (albo w ogóle nie interesujesz się sztuką), to i tak znajdziesz coś dla siebie, bo jak przejść obojętnie wobec autentycznych egipskich mumii, autentycznych marokańskich salonów czy autentycznego złota Azteków!!!??? 🙂 No nie da się!

6. Times Square i Nowy Jork nocą

IMG_9999

Pierwszy raz byłam tam za dnia i choć słynny nowojorski plac zrobił na mnie już wtedy wrażenie, to jednak zmęczenie po podróży i pierwsze zetknięcie z Wielkim Jabłkiem w takim wydaniu było – powiedzmy oględnie – dość męczące. Tysiące turystów, gigantyczne, błyskające milionem świateł billboardy, do tego jeszcze niemiłosierny upał, jaki towarzyszył nam podczas całej wyprawy do Nowego Jorku. Ale… jak już pisałam, wychodzisz nocą z Majestic Theatre wprost w jasny dzień stworzony na Times Square, który podobnie jak cały NY nigdy nie śpi, i czujesz coś niesamowitego. My zwieńczyliśmy to wieczornym spacerem przez blisko 30 nowojorskich przecznic, z 42. West Street na 70 West Street, gdzie był nasz apartament. Wrażenia… nie do opisania.

5. Central Park

IMG_9933

Właściwie to mogę nic w tym miejscu nie pisać, tylko wrzucić zdjęcia. Żałuję, że nie miałam okazji pobyć w Central Parku dłużej i odkryć więcej jego niesamowitych zakamarków. Co w nim najcudniejsze, to to, czego my, Polacy, jeszcze długo będziemy się uczyć – publiczna zieleń utrzymywana z publicznych pieniędzy należy do obywatela. Jak obywatel ma ochotę rozłożyć sobie na trawce w parku kocyk i wyciągnąć kosz z jedzeniem – to obywatel może, a nawet powinien, bo o taki właśnie Central Park obywatel przez wieki walczył. IDEAŁ miejskiego wypoczynku!

4. Muzeum i twórczość Normana Rockwella

IMG_9652

To kolejne miejsce, które podczas mojej podróży do USA zwiedzałam z otwartymi ustami. Norman Rockwell (1894-1978) to malarz i ilustrator, który przez cztery dekady komentował nie tylko amerykańską, ale i światową rzeczywistość z precyzją, finezją, dowcipem i trafnością tak wielką, że nie sposób obok jego twórczości przejść obojętnie. Przez te cztery dekady jego ilustracje zdobiły KAŻDĄ okładkę „Saturday Evening Post”, wydawanej od ponad blisko dwustu lat amerykańskiej weekendowej popołudniówki. Ale nie chodzi o to, że zdobiły, tylko JAK. Bo każda jego ilustracja to cała opowieść.

To kolejna rzecz w USA, której nie potrafię opisać. Po prostu trzeba to zobaczyć, zwłaszcza że Rockwell miał zwyczaj malowania swoich prac, które potem lądowały w gazetach jako wielkich obrazów. Niewiarygodne, ale prawdziwe. I naprawdę robi gigantyczne wrażenie. Pewnie spory w tym udział „prawdziwych” postaci. Artysta, który większość życia spędził w Stockbrige, ślicznej małej miejscowości w Nowej Anglii, w której zatrzymaliśmy się, żeby zjeść lunch, znał tam dosłownie wszystkich. I często mu pozowali. Kazał np. dzieciom robić jakieś miny, potem robił im zdjęcia i przenosił na płótno. Genialnie!

Polecam zajrzeć na stronę muzeum Normana Rockwella http://www.nrm.org/. Warto!

3. 9/11 Memorial

IMG_0048

Kiedy samolot uderzył w pierwszą z wież World Trade Centre, byłam akurat w wysokiej ciąży i oglądając TVN24 przysnęłam przed telewizorem. Obudziłam się już w całkiem innym świecie. Każdy, kto oglądał ówczesne relacje z zamachów w Nowym Jorku, wie, o czym mówię. Odwiedzenie Ground 0 w NY, miejsca, w którym stały obie wieże WTC, nazwanego przez Amerykanów 9/11 Memorial, było dla mnie punktem obowiązkowym wizyty w Nowym Jorku.

I powiem Wam, że robi gigantyczne wrażenie. Architekci, którzy wymyślili to miejsce pamięci, nie mogli stworzyć lepszego pomnika dla blisko 3 tysięcy osób, które zginęły w zamachu. Fundamenty południowej wieży zostały omurowane, a pośrodku wbudowano jeszcze mniejszy, ciemny kwadrat, z góry, spod granitowych płyt, na których wyryto nazwiska wszystkich ofiar, spływają ulokowane centymetr jedna obok drugiej wąziutkie kaskady wody rozlokowane na całej długości, które wpływają następnie większym strumieniem do ciemnej otchłani mniejszego kwadratu. Trudno o bardziej wymowny symbol utraty, zniszczenia, tragedii… Wielki szacun dla tych, którzy taki właśnie pomnik postanowili stworzyć.

2. Boston

IMG_0200

Jest kilka miast na świecie, które widziałam na żywo i się zachwycam, ale takiego klimatu jak Boston nie miało żadne z nich. Lotnisko, z którego samoloty startują bezpośrednio nad wodami Zatoki Bostońskiej, sama zatoka z pięknymi, starymi zabudowaniami portowymi, niezliczona sieć ulic, w których naprawdę można się zgubić (y) 😉 a do tego coś, co po prostu podbiło moje serce – idealna kompozycja starych, niskich budynków ze współczesnymi wysokościowcami. Jest to tak wysmakowane, że miejscy architekci powinni być konsultantami wszystkich metropolii świata. Do tego pośpiech taki trochę jakby mniejszy… krakowski, jakbym to nazwała, czyli dużo mniejszy w porównaniu do „pośpiechu warszawskiego”, takiego, jakiego doświadczyłam w Nowym Jorku.

1. Broadway, Broadway i jeszcze raz Broadway

IMG_0073

Jeśli byłoby mi dane polecieć do USA jeszcze tylko raz w życiu, jest jedno miejsce, które wybrałabym bez oglądania się na inne, nawet te, których nie zobaczyłam, a chciałabym. To teatry Broadwayu. Szczerze mówiąc, wrażeń, jakie tam czekają na każdego, nie da się opisać, bo trzeba to po prostu przeżyć. Miałam okazję obejrzeć dwa całkiem różne musicale – „Amerykanin w Paryżu” George’a Gershwina, znany wielu z filmu z Genem Kellym i Leslie Caron, i „Upiór w operze” Andrew Lloyda Webbera, najdłużej grany spektakl w historii Broadwayu – grają go od premiery w 1988 roku! Wow!

Trudno je porównywać, bo każdy z nich to inny rodzaj muzyki, tańca, aktorstwa, inny rodzaj show. I to słowo jest tutaj idealne. To jest takie SHOW, że siedzisz przez dwie, trzy godziny jak zaczarowany i nie wierzysz, że można robić coś tak perfekcyjnie. Tam nie ma miejsca na jakikolwiek błąd, a rozmach i pomysłowość scenografów mogą przyprawić o zawrót głowy. Do tego absolutne mistrzostwo artystów, nawet jeśli grają tylko w zastępstwie… Nie ma się co dziwić, że tam po prostu NIE MA wolnych miejsc, a za najtańszy bilet na „Upiora” trzeba zapłacić 120 dolarów, prawie tyle co za wizę do USA 😉

IMG_0024

No i to by było na tyle. Mam tego więcej. Nie wspomniałam o Holyoke Mountain z niesamowitym widokiem na rzekę Connecticut, drugie po wodospadach Niagara miejsce widokowe w USA, ani o Yankee Candle – sklepie, w którym znajdziesz świeczki o zapachu wschodu słońca, a Mikołaj przez cały rok bawi się z dziećmi i gdzie wielki zegar odlicza dni do Gwiazdki. Ani o ogrodzie Larry’ego, w którym mieszkają wiewiórki drzewne i ziemne, i niesamowite, kolorowe ptaki, jak kardynał czy modrosójka błękitna, u nas nie występujące, a tam przylatujące do ogrodowego karmnika… Ani o Moście Brooklyńskim, ani o wielu innych rzeczach, które widziałam i które mnie zachwycały. Ale to już zostawię dla siebie 🙂