CHWAŁA WYNALAZCOM :)

Jakoś tak wczoraj przy sobotnim obiadku u mamy wywiązała się rozmowa o zmywaniu naczyń i przypomniało mi się, jak kupno zmywarki ucięło moje i męża kłótnie o to, dlaczego jak jest moja kolej zmywania, to zawsze jest czysto, a jak mojego męża – to trwa „zbieranie pełnego zlewu”. Nawet przez kilka dni! 😉 Męża już nie mam, zmywarkę – tak i przyznam, że bez niej nie wyobrażam sobie życia. Bo podobnie jak Agata Christie, nienawidzę zmywać naczyń 😀 I tak zaczęłam się zastanawiać, jakie jeszcze wynalazki znam, które stały się taką oczywistością, że gdyby ich zabrakło, miałabym z tym naprawdę spory problem. I jakoś tak wiele z nich ma coś wspólnego z jakimś rodzajem wolności. Ciekawe 🙂

Oto moja subiektywna lista. Jak macie ochotę, dodajcie swoje. Kolejność przypadkowa 😉

Soczewki kontaktowe

Okularnicą zostałam w wieku lat 18, ku wielkiej swojej radości, bowiem jako mól książkowy, nerd i jak tam jeszcze się nazywa takie osobniki (ale nie kujon, bo lubiłam się uczyć tylko tego, czego lubiłam się uczyć :D) marzyłam o tym, żeby nosić okulary. Wiadomo przecież było powszechnie, że człowiek w okularach, o ile oczywiście nie były to denka od słoików, wygląda inteligentniej niż ten sam człowiek bez okularów 😉 Marzenie się spełniło, ale kiedy okazało się, że wada postępuje, szkła coraz cięższe, coraz trudniej bez okularów się obyć, a w dodatku – na moim nosie odciskały się już po 5 sekundach, zjeżdżały z niego, gdy się latem pociłam, że gdy zamieniam je na przeciwsłoneczne, jestem ślepa jak kura w czasie nowiu i czuję się po prostu ułomna, odkryłam soczewki 🙌 ⚡ i było to, jak grom z jasnego nieba. Nagle świat stał się zupełnie oswojony, ja wolna i z nieograniczonymi możliwościami. Co więcej – makijaż przestał być mordęgą, a stał się przyjemnością.

Tampony

Panowie, możecie pominąć tę część 😉 A może niekoniecznie? Zawsze to jakiś element edukacyjny 😀 Do sedna jednak, a właściwie do pewnej kolonii w NRD w latach 80., notabene dla kujonów w nagrodę za zwycięstwa w różnych konkursach 😉 Cisza poobiednia, leżymy z koleżankami na piętrowych łóżkach, raczymy niebotycznymi porcjami słodyczy, o których w Polsce mogliśmy tylko pomarzyć i rozprawiamy o życiu, czyli jak to nastolatki – o ważnych dla nas sprawach. Na przykład problemach z podpaskami, które wtedy (gimby tego nie znajo) w Polsce były powszechnie dostępne w postaci przyklejającej się sami-wiecie-do-czego waty uformowanej w podpaskę dzięki siateczce, w którą ją zapakowano, ewentualnie, jeśli ktoś miał szczęście i trafił akurat na dostawę w aptece, mniej chłonną, ale bardziej higieniczną formę przypominającą dzisiejsze podpaski. Z rozmowy tej zrodził się pomysł, by następnym razem podczas enerdowskiego shoppingu, który jeszcze wtedy nie nazywał się shoppingiem, tylko zakupami, obczaić podpaski dostępne w tej krainie mlekiem i miodem płynącej. Oj, poszalałyśmy wtedy w sklepie! A potem z trudem zamykałyśmy walizki i plecaki 😉

Druga część tej pasjonującej historii rozgrywa się już w wolnej Polsce w latach 90. Mur Berliński dawno runął. W sklepach zaczynają pojawiać się pierwsze nowinki z Zachodu. A w drogeriach (już nie w aptekach) coś o intrygującej nazwie Tampax, reklamowane wówczas hasłem zawierającym wymowne słowo „freedom” (wolność). Tak oto, na długo jeszcze przed soczewkami, poczułam powiew wolności w trudnym czasie menstruacji 😉

Damska torebka 😂

No jakżeby inaczej! Przecież to jest element naszego kobiecego jestestwa! Co nie mieści się w bajzlu naszego mózgu (nie mamy takich szufladek jak panowie), znajdzie swoje miejsce w naszej torebce. Czasem aż sama siebie zadziwiam, co potrafię znaleźć w swojej. Najciekawszą historię – o kobiecie z klamką – już Wam kiedyś na blogu opowiedziałam. Ale wierzę, że jeszcze wiele przede mną. Poza tym – zapewne inne panie po tej lekturze dorzucą swoje ciekawostki torebkowe 😉

Samochód

Taaak, wiem – że przecież można się obejść bez samochodu. Że są autobusy, tramwaje, pociągi, taksówki, samoloty, a w Kijowie nawet marszrutki 😉 Ale czy jadąc gdzieś autobusem czujesz ten sam powiew wolności co wsiadając w samochód, który sam/sama prowadzisz i mogąc w każdej chwili zmienić trasę na mniej uczęszczaną, zatrzymać się, kiedy chcesz, wysiąść i pooddychać wiejskim powietrzem, poleżeć na trawie, zajechać do przydrożnego baru, bo tak. Oczywiście, można też na piechotę, ale kto w dzisiejszym pędzie ma na to czas. Za mną i pewnie przede mną też wiele kilometrów przemaszerowanych pieszo. Ale jednak… samochód to moja miłość. Jeździć umiałam dawno zanim zrobiłam prawo jazdy, a każde moje auto nazywam moim księciem. I nie bez powodu zwykle są w srebrnej zbroi 😉

Komputer, Internet, telefon komórkowy

Tutaj mam trochę ambiwalentne uczucia, bo oczywiście, telefon komórkowy i Internet to wolność, szybkość kontaktów, a sam Internet to dodatkowo łatwość dostępu do informacji, możliwość zarządzania pieniędzmi bez wychodzenia z domu, filmy i muzyka, jakich tylko w danej chwili zapragniesz, słowem – okno na świat, a czasem też sposób na samotność; a jeszcze znacznie szybszy rozwój, który obserwujemy u naszych dzieci itp. itd. Zalet jest znacznie więcej. Ale są też wady, które z drugiej strony tę wolność w pewien sposób ograniczają. Np. gdy zapomnisz wyciszyć telefonu w nocy albo gdy ludzie nie rozumieją, że jest weekend czy wieczór i dzwonią do Ciebie ze sprawami, które mogłyby poczekać do jutra. Albo kiedy musisz pamiętać te wszystkie hasła do różnych kont. Albo kiedy śledzą cię ciasteczka i Wielki Brat Google patrzy i widzi dosłownie wszystko, co robisz w sieci. Ale jednak… odkąd mam komputer, odkąd tylko dorobiłam się pierwszego modemu telefonicznego i z tymi charakterystycznymi dźwiękami przez numer 0-20 21 22 połączyłam się ze światem – jestem on-line niemal non-stop. I dobrze mi z tym! Chyba że mi czasami niedobrze. Wtedy na chwilę znikam 😉

Odkurzacz i mop

Musiał się, tak jak i zmywarka, znaleźć na tej liście, bowiem obsesyjnie nie znoszę brudnej podłogi. Jedni lubią mieć sterylnie czystą kuchnię i łazienkę. Inni – codziennie świeżą pościel. Jeszcze inni – ubrania wyprasowane zaraz po ściągnięciu z suszarki. Ja muszę mieć czyste podłogi i kiedy są choć trochę brudniejsze niż tuż po umyciu, kiedy widzę jakąś plamę, latający kurz czy zwyczajnie – wydaje mi się nie dość czysta, czuję autentyczny niepokój (serio – ktoś powinien mnie zbadać 😂). Najgorzej, że o ile mop się nie psuje, a w razie czego można go zastąpić starym ręcznikiem, o tyle odkurzacz to jeden z tych sprzętów, które psują się zwykle w najmniej odpowiednim momencie, a miotła niestety nie doprowadzi podłogi do takiego poziomu czystości jak odkurzacz.

Tu muszę jeszcze wymienić pralkę automatyczną i żelazko. Bo czy może być coś gorszego niż brudne, przepocone ubranie, które w dodatku wygląda jak psu z gardła wyciągnięte? Brrr! Aaa, i jeszcze suszarkę do włosów i prostownicę. I sztuczne rzęsy. I hybrydowy lakier do paznokci. I ekspres do kawy. I kubek z gwizdkiem do gotowania mleka bez kipienia, który kiedyś kupiłam w NRD i który nadal stoi jako eksponat w mojej szafce, bo przecież do grzania mleka bez kipienia jest mikrofalówka. Właśnie! Mikrofalówka! Wyobrażacie sobie świat bez niej? Walizka na kółkach. Plecak ze stelażem. MacBook i iPhone. Rower. Szpilki. Deska do prasowania. Wózek dziecięcy. Technologia VR! Mikser. Żarówka. Kodeks drogowy, żebyśmy się wszyscy nie pozabijali. Implanty i przeszczepy. Czipsy z owoców i warzyw. Lekko gazowana woda mineralna. Druk i koło. I ogień. I wodociągi. I kanalizacja… Dosyć! Kończę, bo można by tak wymieniać w nieskończoność 😀

I pomyśleć, że wszystko to ktoś kiedyś gdzieś z jakiegoś powodu odkrył, wynalazł lub wymyślił. Chwała im wszystkim! 🙂

A Wy – bez jakich wynalazków nie potrafilibyście żyć?

GARDEN PARTY Z MOJEJ KSIĄŻKI (fragment na zachętę)

Daaaawno nic tu nie pisałam i czuję się, jakbym porzuciła własne dziecko 🙁 Ale. Pracuję jak głupia. Pracuję w pracy. Pracuję w domu. A jeszcze od początku roku sama sobie wytwarzam dietę pudełkową, więc pracuję jeszcze ekstra jako kucharka i zaopatrzeniowiec. Wystarczy? 🙂 Ale żeby nie było, że się obijam z pisaniem (bo przecież to jedyna rzecz, jaką naprawdę potrafię robić), postanowiłam dzisiaj, z okazji Dnia Kobiet, podrzucić Wam lekturę fragmentu mojej książki. Tak, tak – nie porzuciłam planów wydawniczych. Książka jest właściwie skończona. Prawa do scenariusza na jej podstawie prawdopodobnie zakupi TVN 😉 ha ha ha 😀 A ja wtedy będę pracować tylko w pracy (bo lubię), a w domu – będę pisać książki 😀

No, chyba że po lekturze tego fragmentu powiecie mi, że nie chcielibyście tego przeczytać. To wtedy zamknę się w sobie i znów przez miesiąc nie napiszę nic na blogu ha ha ha 😀 Żarcik 😉

A oto i on:

– My, Polacy, jesteśmy doprawdy dziwnym narodem – dywagowała po swojemu Helena podnosząc do ust porcję surówki z białej kapusty. – Przygarnęliśmy komputer, hot-dog, lunch i weekend, jogging, peeling i lycrę, topless, market, logo, popcorn i dziesiątki innych anglicyzmów w prawie niezmienionej postaci, ale poczciwą sałatkę z szatkowanej kapusty uczyniliśmy Colesławem.

– Nic dziwnego, brzmi swojsko… Władysław, Stanisław, Bolesław – to imiona, które budowały ten kraj – wtórował jej uśmiechnięty wuj Stefan, a wszyscy zgromadzeni przy stole w ogrodzie Elizy wybuchli gromkim śmiechem.

– Właśnie! I Czesław! – dołączyła się Anka.

– Czesław śpiewa! – Maciek i Anka niemal równocześnie zaczęli nucić piosenkę polskiego wokalisty wychowanego w Danii:

Nienawidzę cię Polsko, na to nic nie poradzę

Nienawidzę cię Polsko, bo nade mną masz władzę (…)

Towarzystwo było w komplecie i w wyśmienitych humorach. Wypadające w maju, niemal tego samego dnia, czterdzieste urodziny Elizy i siedemnaste Anki były okazją do zebrania rodziny i przyjaciół w pełnym słońca i kwitnących różaneczników ogrodzie.

Iwona siedziała rozpromieniona jak nigdy wcześniej, choć Elizie zawsze wydawało się, że była najpogodniejszą osobą na świecie, obok wiecznie uśmiechniętego, przemiłego i wyjątkowo utalentowanego żeglarza Marcina, który brodę nosił jeszcze zanim modna stała się drwaloseksualność. Marcin zdobył chyba wszystkie możliwe międzynarodowe laury wśród żeglarzy-adwokatów. Na co dzień spokojny, ustatkowany i wzięty pan mecenas, w każdej wolnej chwili zamieniał się w pływającego po morzach i oceanach, stawiającego sobie kolejne wyzwania, kapitana jachtowego, który w dodatku… miał własny jacht. Poznali się we wrocławskiej klinice, w której Iwona i matka Marcina brały chemię. W życiu nie ma przypadków…

***

To wyjątkowo silne uczucie rozwinęło się błyskawicznie właśnie dzięki przyjaźni tych dwóch kobiet w różnym wieku, dotkniętych jednak tą samą chorobą, które kilkunastokrotnie spotykały się w szpitalu, by toczyć kolejną bitwę z rakiem. Marcin zawsze towarzyszył matce, a Eliza – Iwonie. Zwróciła na niego uwagę, bo ciągle rozmawiał przez telefon chodząc tam i z powrotem za przeszklonymi drzwiami korytarza. Elizę irytowało to, bo ona zawsze wyłączała na ten czas telefon. Koncentrowała się wyłącznie na Iwonie i na tym, żeby po wszystkim towarzyszyć jej bez swoich problemów i trosk.

Któregoś dnia Eliza zobaczyła Iwonę, jak wychodzi z sali, z trudem prowadząc wózek, na którym siedziała starsza kobieta. Rozmawiały ze sobą, jakby znały się od lat, a kobieta wskazywała za przeszklone drzwi. Iwona, tak jak lekarka, też najwyraźniej miała swoją Helenę, choć jej mama żyła i była cudowną osobą.

– Tam jest mój syn, podjedź tam, kochanie – wykrzyknęła dość głośno. Iwona posłusznie podążyła we wskazaną stronę, kiwając po drodze głową na Elizę, żeby szła z nimi.

Wszystkie trzy wyszły przez drzwi w momencie, gdy mężczyzna właśnie skończył rozmowę i spojrzał na Iwonę w ten szczególny sposób, jakiego nie można pomylić z żadnym innym spojrzeniem. Eliza wielokrotnie była właśnie świadkiem tego, jak mężczyźni patrzą na jej piękną przyjaciółkę. Tym razem było jednak w tym spojrzeniu coś więcej. I Eliza zobaczyła to szybciej.

***

– Mówię ci, Iwona, facet wyglądał jakby go piorun pierdolnął ha ha ha – powiedziała jak zwykle klnąca w chwilach silnych emocji Eliza. – Zresztą tego spojrzenia nie da się udawać. Musisz się z nim umówić, bo najwyraźniej tobie też się spodobał, mam rację?

– Fajny facet, co mam ci powiedzieć? – przyjaciółka nie patrzyła na Elizę, tylko gdzieś w przestrzeń za oknem samochodu, a na jej twarzy błąkał się coraz bardziej rozświetlający ją uśmiech.

To było jasne. „Flow”, którego tak długo szukała Iwona, był od pierwszego spotkania, i to obustronny.

– Będą z tego dzieci ha ha ha – Eliza, której udzieliła się radosna magia tamtego poranka, nie mogła się powstrzymać od żartu.

– Ej, przestań! Co ty wygadujesz! Nawet nie wymieniliśmy numerów – opierała się Iwona.

– Wy nie, ale jego mamie dałaś numer? – Eliza uśmiechnęła się nie czekając na odpowiedź. – Zobaczysz, że jutro zadzwoni.

***

Marcin zadzwonił do Iwony jeszcze tego samego wieczora. Zaprosił ją na kolację i od tamtej pory byli nierozłączni. Minęło pół roku. Iwona wygrała tę bitwę chorobą i została żeglarzem jachtowym, a wkrótce miała robić kurs sternika. Mama Marcina straciła obie piersi, ale od kilku tygodni żyła pełnią życia. I pełnią szczęścia swojego syna i ukochanej przyszłej synowej.

***

Maria, mama Marcina, siedziała obok nich obojga i razem z dziećmi Elizy śpiewała kolejną piosenkę Czesława:

Znalazła raz pewna pani aparat do bani.

Sentymentem, wzruszona wzięła go w ramiona.

I czule do niego rzekła: ty jesteś rodem z piekła.

A ja jestem rodem z nieba,

nic więcej nie potrzeba, nic więcej nam nie potrzeba.

Całe towarzystwo podrygiwało w takt włączonej przez Maćka z iPoda przez głośnik muzyki, której dźwięki przerwał stukaniem widelca o kieliszek Marcin. Kiedy Maciek ściszył, pan mecenas wstał i wyprostował się, jakby właśnie miał przemawiać przed sądem. Zapadła cisza, naprawdę jak na rozprawie.

– Uuu, będzie mowa obronna – zaśmiała się Eliza, na fali wcześniejszych wygłupów i widząc tak poważnego nagle Marcina.

– Dzięki, Eliza – żeglarz, najwyraźniej z ulgą, głośno wypuścił powietrze. – Miało być poważnie, ale sam się już tą powagą zdążyłem zestresować ha ha. Kochani! Będziemy szaleć na weselu! Iwona zgodziła się za mnie wyjść!

Złapał Iwonę za rękę, zaprezentował wszystkim pierścionek, głośno cmoknął ją w policzek, po czym podniósł i zakręcił, a ona śmiała się w głos. Maria patrzyła na nich z uśmiechem i uwielbieniem, a w jej oczach szkliły się łzy szczęścia. Anka robiła im właśnie zdjęcie i wrzucała na Facebooka (ciekawe, co powie Iwona…). Maciek zerkał na Kingę, swoją dziewczynę, którą poznał na studiach w Gdańsku i z którą też połączyła ich pasja do żeglowania. A wuj Stefan i Helena…

***

…wuj Stefan i Helena właśnie złapali się za ręce, też wstali i oboje łomotali widelcami w kieliszki, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Nikt, poza Lucky Czarusiem, który oparł się łapami o stół obok Heleny i próbował zrozumieć, co też jego państwo zamierzają w związku z tym hałasem i czy wiąże się to z kolejnym podrzuconym mu smakołykiem.

Podniecony tą najwyraźniej przyjemną wizją pies zaczął podskakiwać, szczekać i ciągnąć za obrus tak niebezpiecznie, że wreszcie Eliza spojrzała w tamtą stronę.

– A wy co tak stoicie? – wykrzyknęła zdziwiona tak głośno, że pies przestał szczekać, a reszta towarzystwa też spojrzała w stronę Heleny i Stefana.

– Bo my… no… bo…my… – Stefan jąkał się jak kiedyś pewnie niejeden jego uczeń przy odpowiedzi.

– Bo my też mamy coś do ogłoszenia – Helena jak zwykle stanowczo wkroczyła do akcji.

– Tak – Stefan wreszcie nabrał pewności siebie. – My też się pobieramy!

– O ja pieprzę! – Eliza jakimś dziwnym zrządzeniem losu powstrzymała swoje emocjonalne zapędy i nie zaklęła mocniej. – A to się porobiło…

***

I co Wy na to? Da się czytać? 🙂