CHILLOUT DAY, CZYLI GDY WSZYSTKO WYPROWADZA CIĘ Z RÓWNOWAGI

Macie takie dni, kiedy wszystko, co się dzieje, jakby próbowało Was wyprowadzić z równowagi? Pewnie często. Ale czy zdarzają Wam się one na wakacjach? Ja właśnie jestem w Bieszczadach i kończy się taki właśnie dzień. A ja się cieszę, że taki był, bo nie dość, że wyszłam z tej próby zwycięsko, to jeszcze mam o czym napisać! 😉

Wymagająca caryca

Wczoraj dałyśmy sobie w kość. Połonina Caryńska stroma nie jest tylko na samym szczycie. Podejścia na nią były momentami tak strome, że bez trzymania się umieszczonych na trasie poręczy trudno było je, w coraz większym zmęczeniu, pokonać. Fakt, że niesamowity widok z góry zrekompensował wszystkie trudy wędrówki, ale następnego dnia, czyli dzisiaj, zarządziłyśmy po tym blisko 15-kilometrowym marszu chillout-day. Cel: Solina. Zapora i jezioro.

Jajka i oszczędność emerytów

Wstałyśmy niespiesznie. Przemiła pani babcia, której imienia nie pamiętam, ale rozumiemy się doskonale, bo jest emerytowaną polonistką, zaoferowała na śniadanie swojskie jajka. Gdy czekałyśmy, aż się ugotują, a trwało to jakoś dziwnie dłużej niż gdy ja sama zwykle gotuję w domu jajka i już zaczynałam przestępować z nogi na nogę, opowiedziała mi, jak to bieszczadzka wieś wyglądała kiedyś, a jak dzisiaj.

– Ja jeszcze parę lat temu krowę miałam – opowiada. – Wszyscy się pytali „a po co ci krowa”. A ja „a co, a krowa to wstyd?” Jak doiłam, to wszyscy sąsiedzi naokoło mleko mieli, bo nie sprzedawałam, a wypić wszystkiego się nie dało. A co swoje, to swoje. Ale już krowy nie mam. A te jajka kupne to jak ciasto zrobisz, to nawet jak żółtka żółte, to ciasto białe będzie. A jak ze swoich, to nawet i nie za żółte żółtka, a ciasto będzie żółte. Przeciery pomidorowe to sami robimy. W Thermomixie. Ja do niedawna to ciasto na pierogi sama robiłam. Ale mi mówili – „weź w Thermomixie”. I teraz już inaczej nie robię. Jaka to oszczędność czasu! Wie pani, kto najwięcej ich kupuje. Emeryci. Bo to oszczędne jak nie wiem. A co swoje, to swoje. A mięso z indyka? Jak to ze sklepu to naciśniesz i się sieczka robi. A to nasze – prawdziwe mięso. Ale już jest coraz lepiej, coraz lepiej. Trochę te restrykcje unijne robią dobrego.

– Dziękuję – powiedziałam, gdy udało mi się dojść do słowa, a w moich rękach wylądował talerz z ugotowanymi na twardo jajkami. I poszłam do siebie. Znaczy na górę.

Jak gadać z nawigacją

Poranna kawa na tarasie wśród drzew smakuje chyba najlepiej na świecie. No, może oprócz porannej kawy we włoskiej kawiarni 😉 Zjadłyśmy śniadanie, spakowałyśmy przyciężki tym razem plecak (bo książki, ebooki, owoce itd.). W końcu ma być chillout nad jeziorem. Ale najpierw zwiedzanie zapory wodnej. Wpisałam w nawigację „Jezioro Solińskie”. Nigdy tak nie róbcie! Andrzej, czy jakkolwiek nazywacie swoją nawigację, musi mieć precyzyjną informację. Jak jedziecie na tamę, wpiszcie „zapora wodna na Solinie”. Inaczej, tak jak mnie postanowi Was zaprowadzić polnymi drogami, na których mój Saab z niskim zawieszeniem czuł się jak łódka na mieliźnie, prosto do jeziora. Tak myślę, że to w tym kierunku zmierzało, ale postanowiłam nie przekonywać się na własnej skórze i przy najbliższej okazji zawróciłam, dyskutując z Andrzejem, żeby się ogarnął i precyzując moje oczekiwania. Jak każdy facet – musi mieć czarno na białym i konkret, a nie coś tak bliżej nie określonego, jak Jezioro Solińskie 🙂

Przereklamowana zapora

Wreszcie docieramy do Soliny w okolice zapory. Nie sposób się pomylić, bo co krok jest parking „zapora” – płatny, niestrzeżony. A w uliczce w prawo zarysowują się nieśmiało budki prowadzącego do zapory deptaka, na którym tracę poczucie czasu i miejsca, nie wiedząc, czy znalazłam się nagle nad Bałtykiem, w Zakopanem czy gdzie na Mazurach. Ale o tym w kolejnym wpisie. Deptak ten powiódł nas dokładnie na zaporę, która okazała się niczym innym, jak zwykłą zaporą wodną, tyle że dość dużą. Na tyle, żeby wytworzył się wokół niej cały przemysł pseudoturystyczny, włącznie z wesołym miasteczkiem, „Bramą Bieszczad”, w której można się wyfocić na tle jeziora i widokami, które ciekawsze okazały się po stronie elektrowni niż samego jeziora. Jeśli coś w Bieszczadach jest przereklamowane, to właśnie zapora na Jeziorze Solińskim, a ściślej – zapora, dzięki której powstało samo jezioro. Tymczasem to właśnie zapora dominuje na większości pamiątek, jakie możesz sobie przywieźć z Soliny.

Nowy wymiar chilloutu

Drugie podejście. Znacznie ciekawszy od Soliny jest pobliski Polańczyk, położony dokładnie po drugiej stronie jeziora, z widokiem na tamę, ale trzeba przyznać, że dość przyjemnym. Tam, na cyplu wysuniętym w głąb jeziora, rozkwitł mały przemysł turystyczny, ale w porównaniu z tym na zaporze – prawie niedostrzegalny. Nad samym jeziorem – ławki, drzewa, trawa, a nawet trzcinowe parasole, udające południowe kurorty, pod którymi możesz zalec na leżaku z drinkiem i/lub książką. Niestety, spędziłyśmy tam całe pół godziny, właściwie tylko na research, jak to wszystko wygląda, bo wjeżdżając na cypel tak się zapatrzyłam na to przeurocze miejsce (a Saaba znosi lekko na prawo – nie, nie, nie z powodów politycznych właścicielki), że wjechałam na krawężnik i po zawodach. Złapałam gumę i już tylko myślałam o tym, gdzie by tu w pobliżu znaleźć wulkanizatora.

Przemili panowie, których spotkałam na parkingu, gdzie cudem udało mi się zjechać, wymienili zdechłe koło na zapasówkę – nieużywaną, ale też od dawna nie pompowaną i tak pobujałyśmy się pomalutku do Uherców Mineralnych (jestem absolutnie zakochana w tej nazwie!).

Bieszczadzka gościnność

Tam pan wulkanizator bardzo się zatroskał, że my tak same, we dwie i że te walizki (tak, wozimy ze sobą cały czas dodatkowe walizki mojego dziecka do szkoły, w której zamieszka na najbliższe cztery lata), że wakacje, a tu jeszcze guma i czy ja sama to koło zmieniałam. Nie, nie sama, poprosiłam panów na parkingu. No właśnie, bo panie tak same, bez nikogo. „Bez nikogo” – czyt. bez faceta. No bez. Tak jakoś wyszło.

Po półgodzinie oczekiwania, bo pan wulkanizator miał pełne ręce roboty i byłyśmy trzecie w kolejce, zjedzeniu kolejnej porcji kabanosów, które miałam w plecaku, bo pora obiadowa minęła już dawno, a jakoś jeść z tego wszystkiego się nie chciało, pan wulkanizator nie tylko wymienił oponę, ale jeszcze dopompował pozostałe, włącznie z zapasówką, poprzekładał je, żeby było bezpiecznie (na nową niestety trzeba by było poczekać parę dni), spakował sprzęty, załadował z powrotem walizki i skasował mnie za to tyle co kot napłakał. Potem 9191796145 razy życzył udanych wakacji i szerokiej drogi.

Na koniec musi być puenta, bo co Wy wyniesiecie z tych niczym niepołączonych skrawków? Miał być dzisiaj chillout-day. Jak widać, wszystko składało się na to, żeby nie był. A jednak. Pamiętając o tym, że przecież jestem na wakacjach, ani razu nie dałam się wyprowadzić z równowagi. Nawet jak Andrzej nas wiódł prosto do jeziora, a Saab szorował podwoziem o ziemię. Nawet jak na deptaku w Solinie poczułam się jak w najbardziej obleganej dziurze nad Bałtykiem. Nawet jak sama zapora okazała się przereklamowa i jedyne, co było tam fajne, to możliwość zjedzenia gofra z cukrem pudrem 😉 Nawet jak z własnej głupoty złapałam gumę. Jestem pewna, że gdybym choć na chwilę złapała nerwa, dzień byłby całkiem do dupy, a pan wulkanizator nie tylko by mi niewiele pomógł, ale i skasował jak za zboże. Tymczasem ja stojąc u niego pod warsztatem wcinałam sobie w błogim spokoju kabanosa serfując po Facebooku i Instagramie. Czyli chill-out 😉