WIELKA POLAKIZACJA

Pamiętacie, jak rok temu świętowałam swoje urodziny w USA (bo los tak zrządził, że przyszłam na świat 4 lipca) i chciałam się napawać amerykańskością Independence Day, a trafiłam na festyn z foodtruckami z wizerunkiem Krakowa i kiełbasą oraz gołąbkami, do złudzenia przypominający polskie festyny? 😉 Dzisiaj przeżyłam coś podobnego, tyle że w Polsce. Co więcej – jest to tendencja, która się rozrasta i obawiam się, że jest nie do zatrzymania. Już nie możesz pojechać nigdzie, żeby nie dopadło Cię „wszędzie”. Wszędzie jest to samo. Bałtyk, Mazury, Bieszczady, Tatry, Karkonosze, Lubuskie… Budy, budki i budeczki, foodtrucki pełne tego samego. Wszędzie. Oto na naszych oczach rozgrywa się Wielka Polakizacja wypoczynku.

Kiedyś jak chciałeś zjeść oscypek, musiałeś jechać w Tatry i kupić go u górala. Jak chciałeś zjeść świeżego dorsza, jechałeś nad Bałtyk, a jak sielawę – na Mazury. Żeby przywieźć sobie pamiątkę z bursztynem, wybierałeś wybrzeże, żeby wrócić do domu z ciupagą, góralskim kapeluszem czy wizerunkiem owieczki, kierowałeś się do Zakopanego, w ogóle – żeby przywieźć sobie oryginalną pamiątkę, musiałeś pojechać w miejsce, w którym lokalni rękodzielnicy je wytarzają. Dzisiaj – możesz pojechać gdziekolwiek. I tak 90% tego, co nazywasz pamiątkami, przyjeżdża w to „gdziekolwiek” z Chin, zamawiane masowo.

Jeszcze 15 lat temu, jak się wyjeżdżało na Mazury, to wyjeżdżało się „w dzicz”. Buda z najlepszą smażoną sielawą ever stała na środku szarego placu, a Ty jedząc tam tę sielawę czułeś się jak w restauracji z czterema gwiazdkami Michelina. Dlaczego? Dlatego że nigdzie indziej na świecie nie miałeś szansy zjeść tak genialnej sielawy ze świeżego połowu i nieważne, że podawali Ci ją na tekturowej tacce. Jeszcze 15 lat temu nad Bałtykiem były miejscowości, jak Grzybowo (dziś już nie jest), do których jechało się po prostu wypocząć. Żadnych „przeszkadzaczy”, żadnych deptaków z budkami, goframi (no, dobra, gofry to mogę wybaczyć :D), żadnych „atrakcji”, które już kilka lat później wyprowadzały moje kilkuletnie dziecko do szału, a mnie – do rozpaczy. Bieszczady, w których teraz spędzam wakacje, obrosły legendami sprzed kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat jako tereny dziewicze. Aha! Akurat. Dziś na zaporze solińskiej kwitnie taki sam przemysł turystyczny jak w Mikołajkach czy Kołobrzegu.

W tym bajzlu wszelkiego rodzaju „pamiątek” made in China z trudem można wyłapać perełki typu lokalne rękodzieło, choć dzięki Bogu jeszcze są 🙂 Cóż z tego, skoro gubią się w gąszczu pluszowych Minionków, wstrętnych magnesów na lodówkę, okropnych glinianych ozdób czy rzeczy „nie-stąd”, jak oscypki, statki, muszle, góralskie kapelusze, a nawet… swojski kebab! A jak! Oto, proszę Państwa, Wielka Polakizacja. Bo my, Polacy, uważamy, że wakacje to takie właśnie deptaki z budkami, między którymi się łazi nic nie kupując, ale za to wszędzie czując się, jak u siebie. Wszystko ma być dostępne wszędzie, żebyś dziś znad morza mógł sobie przywieźć góralski kapelusz, a z Bieszczad – nadbałtycki statek. A, i pstrągi! One są, słuchajcie, zawsze LOKALNE! W Bieszczadach jest bieszczadzki, w Ojcowie – ojcowski, a nad Bałtykiem – normalny, że pstrąg po prostu. Chociaż pstrąg to pstrąg i jak woda dobra, to i ryba dobra będzie.

Smutne to, że już nie ma miejsca w tym kraju, w które można pojechać odpocząć i przywieść coś naprawdę oryginalnego. No, chyba że się uda przetransportować naleśnik-gigant z Chaty Wędrowca w Wetlinie. Ale tylko patrzeć jak w Mielnie czy Mikołajkach pojawi się jego podróba… 🙁

PS Całe szczęście, że same Tatry, Mazury, Bieszczady, Bałtyk wciąż jeszcze zachowują swój charakter, chociaż… bardzo się staramy to zepsuć. Ale póki na Połoninie Wetlińskiej będzie istnieć schronisko PTTK Chatka Puchatka, gdzie śpi się we wspólnej sali we własnych śpiworach, gdzie nie ma wody ani prądu – jest nadzieja, że przynajmniej część z nas tej Wielkiej Polakizacji nie ulegnie.