Spotkania z Azją. Welcome to Polandia*

czwartek, 28 czerwca, 2018 0 0

Wsiadamy z Anią do autobusu, który wiezie nas na ostatni samolot w długiej drodze powrotnej – z Doha do Warszawy. Jesteśmy ostatnimi pasażerami, bo wyluzowane po balijskiej przygodzie, czillowałyśmy w quiet roomie trochę za długo 😉 Pani z obsługi  lotów w hidżabie bordo, który jest częścią z uniformu Qatar Airways, mówi do mnie wesoło: „Jesteście ostatnimi pasażerami”. Uśmiecham się i przepraszam. A ona uśmiecha się do mnie. Tak po prostu. I tak kończy się nasza azjatycka przygoda 😀 Bo w autobusie po raz pierwszy od dłuższego czasu słyszymy polszczyznę z innych niż nasze ust. To nas orzeźwia. Cieszy. Ale rozglądamy się wokoło z uśmiechem, którego… nikt nie odwzajemnia. Wszyscy zajęci sobą, tylko zerkają spod oka albo wręcz rzucają spojrzenia mówiące „idiotki, śmieją się jak głupie, a przecież się nie znamy”. Ten brak uśmiechu jest jak kubeł zimnej wody. „Jesteśmy w Polsce” – mówię do mojej przyjaciółki, mimo że suniemy właśnie autobusem po lotnisku w stolicy Kataru.

Najbardziej uniwersalny język świata to uśmiech. To nie ja wymyśliłam, ale lubię to powtarzać. Bo to prawda. Ale dlaczego Polacy są smutasami? Na roztrząsaniu tych i podobnych kwestii upłynęła wczoraj krótka towarzyska część mojego pierwszego dnia w pracy po powrocie z innego, lepszego (nie mam co do tego wątpliwości) świata. Opowiadałam moim najbliższym współpracownikom o tym, jakie wrażenie zrobili na mnie Azjaci. Że są pogodni, nawet jeśli żyją w biedzie. Że się uśmiechają, bo… można. Bo czemu nie? Bo po co się smucić, jak można się nie smucić. „To przez słońce” – powiedział Tomek. „Ja też tak myślę, popatrzcie na południe Europy. Tam wszyscy są zadowoleni” – odpowiedziałam. „Ale Szkoci też się ciągle uśmiechają i są dla siebie uprzejmi” – zepsuła naszą koncepcję Martyna, która trochę mieszkała w Szkocji, więc wie, co mówi. Co więc o tym decyduje? Co decyduje o tym, że uśmiechasz się po prostu dlatego, że możesz? Do obcych też.

Robię zdjęcia straganiarce na street foodzie w Gianyar, a ona do mnie macha przyjaźnie z uśmiechem. U nas… już dawno schowałaby się pod ladą albo posłała mi złowrogie spojrzenie. Proszę Wayana, żeby przetłumaczył moje pytanie, czy mogę tej albo tamtej osobie zrobić zdjęcie, a on mówi: „możesz!”. Bez pytania. Dziwię się, ale po angielski i językiem ciała pytam sama. I naprawdę mogę. A wręcz osoby, którym robię zdjęcia, pozują, „wchodzą w rolę”. Nawet jeśli, tak jak żebrak z plaży w Karangasem, się na nich nie uśmiechają, to są autentyczni, prawdziwi, przecudnie ludzcy. Bez glamuru, blichtru, szpanu. Tacy, jacy są. Jakimi zostali stworzeni. Gary’emu, mieszkańcowi Kuala Lumpur, z którym umawiamy się jednego popołudnia na „zwiedzanie z lokalesem”, też uśmiech nie schodzi z ust. Siedzimy w jego samochodzie, rozmawiamy o zwyczajach, religiach i zwyczajnym życiu Malezyjczyków i potrafimy się śmiać z własnych żartów, a nawet z siebie nawzajem, mimo że znamy się ledwie parę godzin, a na co dzień dzielą nas tysiące kilometrów.

Uśmiech jest dla Azjatów czymś naturalnym. Dla nas – czymś, co wymaga wysiłku. Uczymy się pozytywnego nastawienia, uśmiechając się do siebie w lustrze. Sama zalecam tę metodę. A przecież byłaby zupełnie niepotrzebna, gdybyśmy potrafili uśmiechać się tak, jak oni. Po prostu. Bo możemy. Bo fajnie witać innych ludzi z uśmiechem. Bo wspaniale uśmiechać się do świata. Bo uśmiech potrafi czasem czynić cuda, a śmiech – czyni je zawsze. Ale żeby nie przypisywać tej cechy tylko Azjatom to przejdę na inną szerokość geograficzną. Dwa lata temu byłam w Stanach. Też relacjonowałam tę podróż na blogu. Tak samo pisałam o otwartości Amerykanów, która była jedną z 10 rzeczy, które zrobiły na mnie w USA największe wrażenie. Może nie dotyczyło to śmiechu jako takiego, ale życzliwości i otwartości. I pogody ducha. Powtórzę. Ci, którzy mnie znają, ewentualnie czytają mojego bloga, wiedzą, że nie lubię być z ludźmi na “pan/pani”, że nie lubię tworzyć sztucznych dystansów, że mam alergię na wiecznie niezadowolonych sprzedawców i urzędników, zrozumieją, jak dobrze mi tam było. “How are you?” Fine! 🙂

Śmiech  to zdrowie i to też nie moje powiedzenie. Ale naprawdę ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. I – dla niedowiarków – w badaniach też. Co więcej, w świecie nauki dziedzinę zajmującą się badaniami nad śmiechem nazwano. To gelotologia. Bada i śmiech, i jego wpływ na zdrowie człowieka. Bo śmiech jest najprzyjemniejszym lekarstwem na świecie. Rozładowuje napięcie, więc pomaga walczyć ze stresem. Wzmacnia odporność. A ten najgłębszy uaktywnia mięśnie brzucha i przyczynia się do spalanie kalorii!!! Dlaczego więc nie wykorzystujemy tego, czym obdarzyła nas natura? Co stoi na przeszkodzie, żeby też wychodzić do świata z uśmiechem na ustach? Czemu oni mogą, a my nie?

Pisząc to wszystko trochę oczywiście przesadzam. Znam mnóstwo osób, które potrafią się uśmiechać i śmiać tak po prostu. Sama do nich należę i mam szczęście do otaczania się takimi ludźmi. Ale jako narodowi naprawdę wiele nam jeszcze brakuje. Zwłaszcza w takich kontaktach „ulicznych”. Opowiadałam o tym Sebastiano, właścicielowi hotelu, w którym mieszkałam na Bali. Zapytał: „Ale są ponurzy czy może nieśmiali?” No właśnie. Jak myślicie? Bo nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. A jeśli nieśmiali, to co powoduje, że Azjaci i Amerykanie mogą być… śmiali. Oto i kolejne filozoficzne pytanie 😉

PS Zdjęcie główne jest symboliczne. I Made Ada to najsłynniejszy rzeźbiarz w Indonezji. Zna prezydentów tego kraju, poznał prezydenta Kennedy’ego, sam był pokazywany w CNN-ie, a jego prace reprezentowały Indonezję na Expo w Hiszpanii w 1992 roku. Ma wiele powodów do „bycia celebrytą”, zamykania się przed światem, otaczania murem. A on siedzi u progu swojej galerii, pogodny, zapraszający i uśmiechnięty jednym z najbardziej zaraźliwych uśmiechów, jakie spotkałam w życiu. Można?

*Polandia to indonezyjska nazwa Polski. Indonezja to ten kraj, który ma odwrotną flagę niż Polska. W herbie Indonezji też jest orzeł. Nazywają go Garuda – I Made Ada słynie z rzeźbienia Garudy 😀

Spotkania z Azją. Yogi i Wayan

poniedziałek, 25 czerwca, 2018 0 1

Yogi i Wayan wydają miesięcznie 4 mln rupii na ofiary. To 80% tego, co zarabiają. – Owoce są tanie, ale młode liście kokosa, z których robi się ofiary, są drogie – opowiada nam Yogi, gdy wracamy z Gianyar z wieczornego marketu ze street foodem. – Ci, którzy mają obok domu palmy, są szczęśliwi. Nie muszą na to wydawać pieniędzy. My musimy je kupować. Czy ci około 30-letni Balijczycy, mieszkańcy wioski Sebatu, kiedykolwiek pomyśleli, że mogliby nie składać swoim bogom codziennych ofiar? To pytanie nie na miejscu. Nikt na Bali nie myśli w ten sposób. To część kultury, w której wyrósł tu każdy. Jest jak codzienne jedzenie posiłków.

Yogi i Wayan to młode małżeństwo. Poznali się w hotelu, w którym oboje pracowali. Pobrali się trzy lata temu. Za ślub ich rodziny musiały zapłacić 70 mln rupii. To równowartość ponad 18 tys. zł. Z naszego, polskiego punktu widzenia nie wydaje się to aż tak dużo za wesele, na które przyjedzie 400 osób (Wyan i Yogi zaprosili 700, ale tylko 400 mogło przybyć :D). Ale przyłóżmy to do pensji. Przeciętna pensja w Indonezji to od 500 tys. do 2 mln rupii miesięcznie, a Balijczycy większość wydają na ofiary.

Yogi i Wayana mieszkają teraz w Sebatu z rodzicami Wayana. Są szczęśliwi, bo za miedzą mają własną ziemię, na której w przyszłości wybudują wymarzony dom. A ziemia na wyspie jest bardzo droga. Cena działki znacznie przewyższa koszt budowy domu. Za 1 ar trzeba tutaj zapłacić 100 mln rupii, czyli ok. 26 tys. zł (!) a na budowę średniej wielkości domu, w którym znajdą się świątynia, dom dla osób starszych, dom dla pozostałych i kuchnia, potrzeba 10 arów. Budowa całego domu pochłonie w zależności od tego, w jakim będzie on stylu, od ponad 100 mln rupii za styl balijski (bardziej ozdobny), do 50-80 mln za styl nowoczesny (mniej ozdobny).

Zanim jednak Yogi i Wayan wybudują swój dom, muszą bardzo dużo pracować i długo odkładać pieniądze. To trudne, gdy większość z nich przeznaczają na ofiary. Dlatego rok temu Wayan zrezygnował ze stałej pracy w hotelu, na raty kupił samochód i został kierowcą-freelancerem. Tak właśnie się poznaliśmy. Czy teraz mu lepiej? – Znacznie lepiej – uśmiecha się szeroko. Teraz może współpracować z każdym hotelem, który tylko wyrazi na to chęć. Wcześniej był przywiązany do jednego i uzależniony od jednej pensji. Teraz, dzięki zmianie, mimo że spłacają kredyt na samochód, są jednak w stanie po trochu odkładać na budowę domu. Gdyby musieli jeszcze kupić działkę, prawdopodobnie czekaliby na dom w spadku po jednych albo drugich rodzicach…

Wayan został nie tylko naszym kierowcą, ale też stał się świetnym przewodnikiem i kumplem. Przed wyjazdem na Virgin Beach zaproponowałyśmy mu więc, żeby na plażę zaprosił swoją żonę. Tak właśnie poznałyśmy Yogi, przemiłą, otwartą, ciepłą i uśmiechniętą dziewczynę. Yogi nadal pracuje w hotelu, choć w innym niż ten, w którym poznała męża. Jak mówi, pracuje „in hospitality” (dosłownie: w gościnności – bardzo podoba mi się ta nazwa :D).

„W gościnności” na Bali nie ma weekendów ani wakacji. Szczerze mówiąc, „wolne” w naszym rozumieniu mają na wyspie tylko pracownicy administracji. – Wolne mają każde święta – opowiada z nutą zazdrości Yogi, której udało się „utargować” jeden dzień na wypad z nami na plażę. Przeciętny Balijczyk pracuje codziennie przez cały rok, za wyjątkiem Nyepi, kiedy na całą dobę wszystko na wyspie zamiera. Wolne mają oczywiście po pracy. Niemniej przemierzając rankiem wioski i miasta (a wczoraj zrobiłyśmy prawie 7 km pieszo!) nie sposób zobaczyć ludzi, którzy by czegoś nie robili. Często przez cały dzień.

Otwierają sklepy i nawet jeśli przyjdzie jedna osoba dziennie, jest to ich praca, której się oddają całymi sobą, tak jak i składaniu ofiar. Otwierają warsztaty i małe manufaktury i nawet jeśli akurat nic nie robią albo tylko sprzątają obejście, są w pracy i za chwilę do niej wrócą. Nawet jeśli wydaje Ci się, że ten mężczyzna, którego mijasz w drodze do Świętej Wody, leży na ławce, a przecież powinien aktywnie sprzedawać bilety do świątyni, jesteś w błędzie i musisz bliżej poczuć tę wyspę. W tym klimacie, zwłaszcza w porach, kiedy jest bardzo gorąco, a słońce praży niemiłosiernie, ludzie po prostu się kładą i dają swojemu organizmowi odpocząć. Miejsca do odpoczynku znajdziesz tutaj dosłownie wszędzie. Na podwórku każdego domu, na tarasach ryżowych, w warsztacie, w sklepie, dosłownie wszędzie. O ciało trzeba dbać, bo według wierzeń Balijczyków jest ono darem od Boga.

Kiedy Yogi i Wayan zbudują dom, będziemy mogły zatrzymać się u nich i nie będziemy musiały płacić za hotel. Yogi i Wayan bardzo chcieliby, żeby tak było. To część ich balijskiego ducha. Ludzie tutaj są niezwykle gościnni. W gościnności specjalizują się każdego dnia. Podczas naszej wczorajszej 7-kilometrowej wędrówki „hello” krzyczały nawet dzieci, które ledwie odrosły od ziemi. Nie wiem, czy dobrze mówiły już w swoim własnym języku, ale „hello” krzyczały na całe gardło, już z daleka na nasz widok. Ludzie tutaj są niesamowici. Otwarci, uśmiechnięci i pogodni. Ale co najważniejsze – bije z nich niesamowity spokój, który w cudowny sposób spływa też na Ciebie, gdy z nimi przebywasz choćby przez chwilę.

A przy tym – są tacy, jak my. Yogi i Wayan uwielbiają Avengersów. Raz na parę miesięcy z zaoszczędzonych pieniędzy pozwalają sobie na zakup płyty DVD z nowym filmem. Średnio dwa razy w roku jeżdżą do kina. Najbliższe jest w Denpasar, od półtora do dwóch godzin drogi. Ale to nie odległość ich powstrzymuje tylko cena. Kino na Bali to luksus dla bogatych. Raz w miesiącu po wypłacie jadą do Ubud do swojej ulubionej lokalnej restauracji Janggar Ulam. Tym bardziej cieszymy się, że wracając z Virgin Beach możemy się tam razem zatrzymać i zaprosić ich na obiad. Yogi jest bardzo szczęśliwa. Zamawia kurczaka. Wayan, jak zwykle, zamawia tradycyjne indonezyjskie danie nasi goreng. Nie widziałam go jedzącego inne danie 😉

Na koniec pięknego dnia zabieramy ich na Coffee Luwak, najdroższą podobno kawę świata. Sami nigdy by sobie na to nie pozwolili, mimo że najbliższa plantacja jest kilka kilometrów od ich wsi. My też próbujemy tej kawy po raz pierwszy. Yogi ogólnie za kawą nie przepada, ale za to może potestować z nami aż 12 rodzajów herbaty (!), a Wayan – owszem i Luwak mu nawet smakuje. – Ja za to będę teraz mogła opowiadać gościom o tej kawie i porównywać jej smak – cieszy się Yogi.

Spotkania z Azją. Bali

czwartek, 21 czerwca, 2018 0 0

Najpiękniejsze wierzenie Balijczyków wiąże się z Nyepi – Dniem Ciszy. Tego dnia cała wyspa zamiera. Dosłownie. Mieszkańcy wyspy zamykają sklepy, warsztaty, bary, biura i urzędy. Nieczynne jest nawet lotnisko. Sami zamykają się w domach. Nie wolno im tego dnia pracować ani nawet zapalić światła. Spędzają dzień w ciszy i modlitwie. Chowają się przed złymi duchami, które tego dnia krążą nad całym światem. Wierzą, że jeśli zobaczą, że na małej wyspie Bali nie ma żadnych oznak życia, pomyślą, że jest ona wymarła i ominą ją. A wtedy Balijczycy będą mogli w spokoju przeżyć kolejny rok. Tak zaczyna się balijski nowy rok.

Moje spotkania z Azją w Kuala Lumpur były spotkaniami z ludźmi. Tutaj też. Ale najpierw muszę napisać o wyspie. Bo Bali jest człowiekiem. Pełna życia, wyjątkowa, nieprzewidywalna, dobra, ciepła, hojna, niezwykła. Bali jest jak człowiek. Jej życie wyznaczają fazy księżyca, a codzienne obowiązki – wschody i zachody słońca. Bali jest ludźmi, którzy tutaj żyją. To oni, pozostając w symbiozie z naturą i swoimi bogami oraz w zgodzie ze sobą nawzajem, tworzą niepowtarzalny klimat tego jedynego na świecie miejsca, którego mieszkańcy – otoczeni przez muzułmański świat całej Indonezji – stworzyli swoją własną religię, podporządkowując jej życie nie tylko pojedynczego człowieka, ale społeczności i całej wyspy.

Hinduizm balijski jest jedyny w swoim rodzaju. Mieszkańcy nazywają go Agama Tirtha (religia świętej wody). Jest to odmiana hinduizmu, która zachowała się do tej pory na tylko na tej indonezyjskiej wyspie. Oprócz hinduizmu, zawiera wiele elementów buddyzmu i lokalnego animizmu, czyli wiary, że ludzie, zwierzęta, rośliny, zjawiska przyrody, gwiazdy, planety, rzeki, lasy, góry, jeziora, a nawet określone miejsca czy martwe przedmioty to istoty duchowe, mające duszę i przez to mogące wchodzić w relacje z innymi istotami duchowymi – mogą na siebie oddziaływać, reagować i wywoływać pewne działania.

Religia wyznacza życie mieszkańców na równi z fazami księżyca czy wschodami i zachodami słońca. Podporządkowany jest jej każdy dzień. Bo każdego dnia Balijczycy składają bogom ofiary i modlą się. Sama nazwa wyspy prawdopodobnie pochodzi od słowa „ofiara”. Canang sari, maleńkie dary z kwiatów ułożonych na uplecionych w rodzaj koszyczka liściach palmowych, składa się tutaj wszędzie – znajdziesz ja na progu domu, w samochodzie, w biurze, warsztacie, barze, przy drodze, w domowej kapliczce. I oczywiście w świętych wodach, które są w każdej miejscowości.

Święte wody, od których balijską nazwę wzięła ta religia, pomagają mieszkańcom oczyszczać się z całego zła, które się w nich, jak w każdym człowieku, zbiera. Ten niby prosty rytuał poruszy jednak każdego cudzoziemca, który będzie miał szczęście go dostąpić. Uwierzcie mi na słowo! Oczyszczanie polega na składaniu canang sari dla świątyni, które znajdują się po drodze do świętej wody, czyli dla bogów, dla natury, i dla człowieka. Te trzy sfery mają tu znaczenie. Trzykrotnie obmywasz głowę, trzykrotnie obmywasz usta i trzykrotnie pijesz wodę ze źródeł. Rytuał kończy się trzykrotnym zanurzeniem pod lodowatym wodospadem. Przeszłam go i na pewno przed wyjazdem jeszcze zawitam do Świętej Wody, do której tutaj, w Sebatu, mam 5 minut drogi. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu czuję potrzebę. Nie powiem Wam, że coś się zmienia. Że wyszłam z tej wody jako inny człowiek. Że nagle świat stał się inny i zaczęłam myśleć inaczej. Albo wierzyć w balijskich bogów. A jednak sam rytuał w połączeniu z tym, jak wielka jest wiara Balijczyków w to, że woda naprawdę oczyszcza, a składane ofiary naprawdę pomagają pozyskać przychylność bogów i uspokoić złe duchy czy nieczyste dusze błąkające się po ziemi, sprawia, że nie można przejść obok tego obojętnie. Co poczułam? Spokój. Coś, czego mi najbardziej w życiu brakuje. Wyciszenie. Coś, czego żyjąc w zachodniej cywilizacji nigdy nie mogę dostąpić. I jeszcze coś, czego nie potrafię jeszcze nazwać. Może uda mi się, kiedy powrócę do źródła. Albo kiedy powrócę na Bali, bo że tak będzie, nie mam wątpliwości.

Powrócę tu dla przyrody i ludzi. W Polsce, kiedy przemierzasz jakąś miejscowość czy ulicę w mieście ludzie w najlepszym razie omijają Cię w milczeniu. Tutaj każdy się do Ciebie uśmiecha, pozdrawia „hello”, „good morning”, „how are you”. Nie mówią po angielsku. Przynajmniej większość mieszkańców wsi. Ale nauczyli się tych kilku słów, żeby móc uprzejmie pozdrowić przyjezdnych, tak jak pozdrawiają codziennie siebie nawzajem. Są przyjaźni, otwarci i piękni w swoich „od czapy” zachodnich T-shirtach, podniszczonych sarongach i japonkach (bo tanie, wygodne i łatwo zdjąć klękając w świątyni czy u Świętej Wody).

Symbolem pogody ducha Balijczyków jest ich stosunek do zmarłych. Kiedy umierają, nikt nie płacze. W domu odbywa się mały, wesoły rytuał w kapliczce. Potem zmarli są niesieni na cmentarz, gdzie chowa się ich płytko pod ziemią, by czekali na pogrzeb. Pogrzeby odbywają się nawet i co dwa lata, bo są po prostu bardzo drogie. A drogie są, bo muszą mieć odpowiednią oprawę. Pogrzeb to wielka impreza, na którą zaprasza się całą wieś i rodzinę z dalszych miejscowości. Pełna radości, tańców, śpiewów i pysznego indonezyjskiego jedzenia. Zwłoki zmarłych są palone na stosie wypełnionym kwiatami, a prochy zbierane do kokosa (Wayan, zwany też przez przyjaciół Boem, powiedział mi, że może do tego służyć tylko żółty kokos). Kokos umieszcza się w zbudowanej specjalnie w tym celu przydomowej świątynce. Znajdziecie je tutaj przy każdym domu. Chowają się za odrębnymi murami. Wstęp jednak mają tam tylko Balijczycy. Mnie, dzięki Boemowi, udało się przynajmniej wetknąć tam obiektyw.

– Wy po prostu mieszkacie razem ze swoimi zmarłymi – zauważyłam po takiej wizycie.

– Tak, oni są częścią nas – odpowiedział Boem.

Bali jest jak człowiek. Bali jest człowiekiem. Bali jest ludźmi, którzy tu żyją i tworzą tę niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju kulturę. Najlepsza rozrywka Boema to oglądanie filmów. Tak jak ja i moja córka, i miliony ludzi w całym zachodnim świecie, uwielbia Avengersów. Ale uwielbianie Avengersów nie przeszkadza mu codziennie składać ofiar, uczestniczyć w rytuałach i wozić canang sari na przedniej szybie samochodu. Co więcej, myślę, że żyjąc tak blisko bogów Boem, o którym opowiem Wam jutro, patrzy na Avengersów całkiem inaczej niż cały zachodni świat. Bardzo mu tego zazdroszczę 🙂 Ale tak… po balijsku, pozytywnie.

Spotkania z Azją. Teme

środa, 20 czerwca, 2018 0 0

Na Teme (czyt. Timi) wpadamy na Jalan Alor. I to dosłownie. Zachodzi nam drogę, co jednak robi bardzo uprzejmie i później stwierdzę, że też z niezwykłą gracją. Uśmiecha się szeroko i proponuje, żebyśmy zjadły kolację w restauracji jego szefa Noi. Oferują kuchnię tajską. Teme jest jednym z dziesiątek, jeśli nie setek naganiaczy zatrudnianych przez właścicieli tamtejszych restauracji i barów, aby przyciągali klientów. Naganiacze nie są jednak tylko od tego. Pełnią również rolę kelnerów. I to tak nadskakujących klientom, jak nigdzie indziej. Wiadomo – zadowolony klient wróci. A nawet poleci innym. Niezadowolony – przeciwnie.

Wiek Temego określam jako… nieokreślony. Jego ostre rysy twarzy i szczupła sylwetka utrudniają ocenę. Teme nie ma rodziny. Mieszka ze znajomymi. Trudno z nim zresztą porozmawiać. W restauracji jest bardzo zajęty. Wszędzie go pełno. Myje stoliki, ustawia krzesła, przyjmuje zamówienia. Nasze zapisuje bardzo uważnie. W tym tłumie gości łatwo o pomyłkę. Ta z kolei może go drogo kosztować.

Kiedy udaje mi się z nim chwilę porozmawiać, dowiaduję się, że pochodzi z Tajlandii. W Kuala Lumpur mieszka od 12 lat. Od dwóch pracuje u Noi. Jest bardzo zadowolony. Mówi, że tej pracy nie zamieniłby na inną. Dlaczego? Spotyka ludzi. Lubi Jalan Alor. Lubi ten tłum i swoją pracę. Cieszy się z każdego namówionego klienta i… to widać!

Sposób, w jaki nas obsługuje, jest szokujący. Biegając między ciasno ustawionymi stolikami, obsługując wraz z kolegą i koleżanką jeszcze od kilkunastu do kilkudziesięciu gości, i tak zauważy, że w naszych szklankach kończy się piwo i jak spod ziemi wyskoczy, żeby go dolać. Jego uwadze nie umknie żadna brakująca serwetka. Albo że postanowiłyśmy jeść krewetki rękami. W 10 sekund na naszym stoliku ląduje miska z wodą i plastrami cytryny. Nie tylko on jest tak niesamowity. Jego koleżanka stojąca za ladą zauważa, że z gorąca co chwila podnoszę włosy na karku, jakbym chciała je związać, wychodzi zza lady i podaje mi gumkę-recepturkę. Niesamowite!

 

Jedzenie u Noi jest pyszne. Teme wspaniały. Ale Jalan Alor jest baaardzo długa. Gdy po obfitej kolacji wędrujemy dalej, postanawiamy, że jutro spróbujemy czegoś innego. Niestety, następnego dnia tłum jest tak dziki, że nie sposób znaleźć kawałka wolnego stolika. Idziemy więc do Temego, licząc, że będzie nas pamiętał. Pamięta. U Noi tłum równie dziki, ale w 3 minuty nagle pojawia się dodatkowy stolik, a Teme, szczęśliwy, że ma kolejnych gości, którym będzie mógł wystawić rachunek, od którego ma prowizję, obsługuje nas z jeszcze większym poświęceniem niż dzień wcześniej. Dostaje napiwek. Dla takich właśnie chwil stara się każdego dnia.

Spotkania z Azją. Gary

wtorek, 19 czerwca, 2018 0 0

Gary to moja pierwsza znajomość zawarta przez aplikację Showaround. Appka skupia ludzi z całego świata, którzy zarobkowo albo dla przyjemności oprowadzają innych po swoim mieście, wsi, kraju itd. Z doświadczenia wiem, że miejsca najlepiej poznaje się przez ludzi. I nie chciałam, żeby to było przypadkowe. Gary’ego wybrałam, bo miał dobre recenzje i oprowadzał za darmo. Nie żebym na to skąpiła. Po prostu uznałam, że jeśli ktoś robi coś takiego dla przyjemności, to po prostu to lubi 🙂 I miałam rację.

Gary, tak jak Ariff, ma żonę i troje dzieci, tyle że prawie dorosłych – najmłodszy syn ma 15 lat. Najstarsze dziecko – 23. Gary może być mniej więcej w moim wieku, choć wygląda młodziej, jak zresztą większość Azjatów. Żona Gary’ego, tak jak żona Ariffa, też nie pracuje. Kiedy go spotykamy, jest właśnie na urlopie w… Korei. Bo tam chłodniej. Faktycznie, Kuala Lumpur to jedno z najgorętszych miast w Azji.

Gary jest – jak mówi o sobie – chińskim Malezyjczykiem. Chińczykiem, którego już trzecie pokolenie mieszka w Malezji. Pracuje jako doradca inwestycyjny w dużej, międzynarodowej firmie. Żyje na całkiem innym poziomie niż Ariff. Dużo podróżuje. Dotychczas był w ponad 30 krajach świata. Właśnie wrócił z USA, a gdy ja wypoczywam na Bali, on już jest w Singapurze. Mieszka z rodziną w 200-metrowym mieszkaniu na dużym osiedlu w Kuala Lumpur. Jeździ nie Produą, tylko dużą, komfortową Toyotą Avanza.

Z Ariffem ma jeszcze coś wspólnego. W trakcie naszej wycieczki pokazuje nam na telefonie wycinek z gazety. Właściwie nie wycinek, tylko zdjęcie okładki biznesowego magazynu, na której jest on z kolegą – doradcy inwestycyjni. W środku – cały artykuł napisany z ich udziałem. Gratulujemy mu, wchodząc właśnie do przepięknej chińskiej świątyni Thean Hou, do której zabrał nas zaraz po tym, jak wspólnie wspięliśmy się po 272 schodach do hinduskiej świątyni Sri Mahamariamman niosąc po wiadrze z piaskiem służącym do jej renowacji.

Przed kolacją poprosiłyśmy go jeszcze, żeby pokazał nam Putra Raya, nowe centrum administracyjne stolicy Malezji, gdzie urzęduje premier kraju. „Nowe” to raczej określenie umowne, bo do Putra Raya administracja rządowa przeniosła się w 1999 roku. To ogromna dzielnica, pełna nie tylko biurowców, ale też mieszkań dla pracujących w nim urzędników. Putra Raya jedynie objeżdżamy samochodem, bo jest naprawdę wielkie, a zaczynamy robić się głodni. Ale mam okazję porozmawiać w tym czasie z Garym o tym i tamtym.

Dopytuję więc o to współistnienie narodowości, które tego dnia miałam okazję poznać poprzez świątynie. Malezja to Malajowie, Chińczycy i Hindusi. W procentach wygląda to mniej więcej tak: 54%, 25%, ok. 8%. Gary opowiada różne ciekawostki. Że rodowity Malezyjczyk z mocy prawa musi być muzułmaninem. Że Malezyjczycy, choć bardzo otwarci na świat i tolerancyjny, wcale nie są aż tak „święci” i też, jak to się dzieje w wielu innych krajach, nie wyłączając Polski, dyskryminują pozostałe dwie mniejszości. Dostają gorsze prace, zarabiają mniej. Widziałam to na lotnisku, kiedy wylądowałam. W utrzymaniu czystości pracują głównie Hindusi. Tak jak na lotniskach w Nowym Jorku Hindusi i czarni nie-Afroamerykanie.

Gary jest też w mniejszości, jeśli chodzi o religię. Jest chrześcijaninem. Z wyboru. Protestantem. Bo może. Tego nikt mu tutaj, w tym muzułmańskim kraju, nie zabrania…

Dzień kończymy kolacją na Jalan Alor, ulicy ze streetfoodem. Gary nie jada tam za często. Mówi, że to miejsce dla turystów. No cóż, my płacimy więc musi przecierpieć. Ale gdy na stół, cudem wyczarowany dla nas przez poznanego dzień wcześniej kelnera i naganiacza klientów Teme (Timi), wjeżdżają pyszne tajskie dania, zajada tak jak i my – ze smakiem i zachwytem. A Teme będzie bohaterem jutrzejszej historii 🙂

Spotkania z Azją. Wolontariusz w meczecie

niedziela, 17 czerwca, 2018 0 0

„Czy chciałyby panie, żebym je oprowadził po meczecie?” – mówiący płynnym angielskim wysoki mężczyzna wyłania się ni stąd, ni zowąd zza naszych pleców, gdy stoimy w głównej sali Masijd Jamek, czyli meczetu Jamek w Kuala Lumpur. „Pewnie!” – zgadzamy się natychmiast, choć pocimy się niemiłosiernie w czerwonych szatach, które polecono nam założyć przed wejściem. Ale skoro jest oferta, jest reakcja 😉 Obok nas młoda kobieta w hidżabie oprowadza znacznie większą wycieczkę równie spoconych ludzi, więc i my damy radę.

Jako niewierne, musiałyśmy założyć te szaty. I cieszyć się, że w ogóle możemy zwiedzić meczet, bo jeszcze nie tak dawno kobiety spoza świata islamskiego miały do niego wstęp wzbroniony. Nawet muzułmanki nie modlą się z mężczyznami mają do tego własną salę. Wybrałyśmy gustowną czerwień i ruszyłyśmy między budynki.

„Jestem tutaj wolontariuszem – przedstawia się nasz przewodnik. – Codziennie ktoś taki jak ja oprowadza turystów po meczecie, całkowicie za darmo. Skąd panie przyjechały?” „Z Polski”. „Aż z Polski?! Jak długo trwała podróż?” „15 godzin” – uśmiecham się. „15 godzin!” wykrzykuje nasz rozmówca z podziwem. W tej wymianie uprzejmości dopytuję go, czym zajmuje się na co dzień. Okazuje się, że kończy właśnie magisterium z nauk społecznych na Uniwersytecie w KL. Nie jest teologiem. Świat islamski jest pełen osób gotowych w każdej chwili opowiedzieć o swojej religii. Nasze spotkanie ma się okazać fascynującą lekcją. Dzięki niej spojrzałam na islam z całkiem innej niż dawno temu przekazana mi w polskiej szkole strony. O meczecie i jego historii nasz przewodnik opowiada równie zajmująco.

Zresztą historia Jamek, jednego z najstarszych meczetów w Kuala Lumpur, jest naprawdę fascynująca. Meczet został zbudowany w 1907 roku, ale otwarty w 1909, w miejscu pierwszego w KL cmentarza, u zbiegu rzek Gombak i Klang. Pochodzi od nich nazwa stolicy Malezji – Kuala Lumpur dosłownie oznacza „błotnisty zbieg [rzek]”. Meczet jest więc prawdziwym sercem KL. Zbudowano go w pięknym stylu mauretańskim, który sprawia, że robi przeogromne wrażenie na turystach. Jest znacznie piękniejszy niż narodowy meczet kraju, Masijd Negara, do którego zbłądziłyśmy następnego dnia 😉

W głównej sali modlitewnej przewodnik opowiedział nam o jego poszczególnych elementach, wśród których znaczenie ma nawet układ wzorów na dywanie. „Stoimy na tych czerwonych pasach, bardzo blisko siebie, ramię w ramię, a białe pasy wyznaczają naszą przestrzeń do oddawania pokłonów” – opowiada wolontariusz i pokazuje ikonografikę, która jest instrukcją wykonywania pokłonów. Wszystko ściśle według szablonu, poza który pod żadnym pozorem nie wolno wyjść. „Jak myślicie, jak długo trwa nasza modlitwa?” – pyta. „Hmmm… – zastanawiamy się – piętnaście minut?” „Dziesięć minut. Bardzo krótko” – odpowiada przewodnik i przechodzi do tablicy, na której też infografiką, po angielsku opisana jest historia islamu i skrótowo – to, w co i jak muzułmanie wierzą.

JEDEN BÓG. JEDNA LUDZKOŚĆ. JEDNA RELIGIA. WIELU PROROKÓW

Tak w skrócie wygląda islam. Wierzą, że wszyscy wywodzimy się od Adama i Ewy. Z nich zrodził się prorok Noah (Nuh), a z niego prorok Abraham (Ibrahim). Według islamu, Abraham otrzymał od Boga tzw. Zwoje Abrahama, które zawierały jego objawienia. Z Abrahama zrodził się Ishmael (Ismail), od którego wywodzi się lud arabski. Z Abrahama zrodził się też Izaak (Ishaq), praojciec religii żydowskiej. Z niego zaś Mojżesz (Musa), którego Bóg obdarował Torą (Taurat). Dalej – tak jak w chrześcijanizmie – na świecie pojawił się Jezus Mesjasz (Isa Al-Masih), który dla muzułmanów jest kolejnym prorokiem, obdarowanym przez Boga Ewangelią (Injeel), uważanym za postać historyczną, która żyła od 1. do 33. roku naszej ery. Najważniejszym w islamie prorokiem jest jednak oczywiście Mahomet (Muhammad), żyjący od 570. do 632. roku naszej ery. Jemu z kolei, za pośrednictwem Archanioła Gabriela (Dżibrila) Bóg powierzył Koran (Qur’an), którego nazwa pochodzi z arabskiego i znaczy dosłownie „recytacja”. To właśnie na pamiątkę tych objawień, które rozpoczęły się w ramadanie, dziewiątym miesiącu roku, w islamie co roku obchodzi się obecnie ramadan. W jego trakcie muzułmanie nie mogą od świtu do zmierzchu spożywać żadnych pokarmów, pić napojów (nawet wody), palić tytoniu ani uprawiać seksu. Swój ostatni posiłek przed kolejnym dniem jedzą przed świtem, a kiedy usłyszą wołanie do porannej modlitwy fadżr, zaprzestają jedzenia i picia. Jedzą więc właściwie tylko dwa posiłki – iftar po zachodzie słońca oraz suhur przed świtem. Obowiązkiem każdego muzułmanina jest też szczególna wstrzemięźliwość nie tylko wobec doznań cielesnych, ale i wewnętrznych złych skłonności, jak fałsz, obłuda, obmowa, kłamstwa. Powinni też dawać w tym czasie jałmużnę. Koniec ramadanu to w islamie święto tak wielkie jak chrześcijańskie Boże Narodzenie. W Malezji nazywa się Hari Raya (święto) Aidilfitri (koniec ramadanu) i też jest bardzo rodzinne. Ważne elementy to wzajemne wybaczanie złych rzeczy, odwiedzanie grobów najbliższych, modlitwa w meczecie i wzajemne odwiedziny z biesiadami i tradycyjnymi przysmakami.

Dzień przed Hari Raya Aidilfitri w hotelu czekały na nas pyszne, świąteczne ciasteczka i życzenia „Selamat Hari Raya Aidilfitri” – Szczęśliwego Końca Ramadanu. Zjadłyśmy je ze smakiem następnego dnia przy hotelowym basenie, wspominając naszego przewodnika po meczecie i świecie islamu jednocześnie…

Spotkanie z Azją. Ariff

piątek, 15 czerwca, 2018 0 0

Kraje to ludzie. Inni, ale wszędzie jednak tacy sami. Zajęci własnymi sprawami, pochłonięci marzeniami, mający rodziny, wychowujący dzieci. Może ubierający się inaczej. Może jedzący co innego. Może wierzący w inne rzeczy. A jednak tacy sami. Moje pierwsze spotkanie z Azją to przede wszystkim ludzie. Uśmiechnięci, przyjaźni, pomocni, krzyczący na ulicy „Welcome to Malaysia!” Wspaniali! To nie jest blog podróżniczy, więc opowiem Wam o Azji ludzi. Takich jak my. Mimo że zewnętrznie innych.

Ariff. „I sleep in my car”

Ariff ma nie więcej niż trzydzieści lat, żonę i troje dzieci. Najstarsze ma cztery lata, średnie – dwa, a najmłodsze zaledwie sześć miesięcy. Stojąc w korku z lotniska do Kuala Lumpur pokazuje nam ich zdjęcia. Trójka prześlicznych dzieciaków uśmiecha się szeroko do kamery, za którą pewnie stoi ich tata ze swoim telefonem. Ariff jest z nich bardzo dumny. I bardzo za nimi tęskni.

„Najtrudniej jest, kiedy rozmawiam z nimi przez telefon – opowiada. – Krzyczą tylko tata, tata, nie mogę nic powiedzieć”. Ariff o tym nie mówi, ale to nie krzyki dzieci mu przeszkadzają, ale wzruszenie, które czuje, kiedy rozmawia ze swoją rodziną. Opowiada nam o tym, jak bardzo cieszy się na nadchodzący weekend. Już w piątek będzie mógł spotkać się ze swoją rodziną. I o ramadanie, że się kończy i w weekend cały islamski świat będzie świętował swój nowy rok. I o tym, że już jest głodny, a dopiero za godzinę będzie mógł coś zjeść. Tak nakazuje religia.

Ariff od roku mieszka w Kuala Lumpur. Przyjechał do stolicy swoją Peroduą Kenari. To auto lokalnej, malezyjskiej produkcji. Rozglądając się wokół siebie, gdy jedziemy najpierw autostradą, a potem ulicami KL, widzę ich setki. Podobnie jak Protonów, samochodów nieco wyższej klasy. Auto jest dla Ariffa bardzo ważne. To jego miejsce pracy. I jego dom. Bo Ariff przyjechał tutaj do pracy. Musi utrzymać rodzinę. I ratować się po tym, jak rok temu musiał zamknąć restaurację.

Wycinek z gazety, który Ariff wozi ze sobą w samochodzie. Jest bardzo dumny z tego, kim był i co miał.

„Przyszedł kryzys – opowiada. – Wielu ludzi straciło pracę. Mam rodzinę na utrzymaniu. Przyjechałem do KL, bo tutaj najłatwiej znaleźć jakąś pracę. Nie narzekam. Pracuję sześć dni w tygodniu. Potem jadę na jeden dzień do domu. Śpię w samochodzie”. Nie pytam, dlaczego. To oczywiste. W takiej sytuacji liczy się każdy zarobiony ringitt. Ich kurs jest teraz bardzo podobny do złotówki. Łatwo więc policzyć, ile zarobił Ariff na naszym kursie z lotniska. Za przejazdy autostradą zapłacił około 10 MYR (malezyjskich ringittów), na paliwo pewnie wydał drugie tyle. Nas opłata wyniosła 60 ringittów. Odejmując prowizję, jaką pobiera Grab (azjatycka, pochodząca z Singapuru konkurencja Ubera), zostaje może połowa tej kwoty. Za półtoragodzinny kurs w korkach. Wystarczy na jedno danie w którejś z ulicznych knajp na Jalan Alor, ulicy z jedzeniem, na której Ariff czasem lubi coś zjeść.

Ariff nie wie, jak długo będzie musiał pracować w KL. Mówi, że póki jest praca, to pracuje. Innego wyjścia na razie nie widzi. Dzieci rosną, żona, jak to u muzułmanów często bywa (choć nie jest to reguła – widok w Malezji policjantek na skuterach, w kaskach założonych na tradycyjny czarny … to rzecz zupełnie normalna), nie pracuje. Utrzymanie rodziny spoczywa na mężczyźnie.

„Ariff, jakie jedzenie serwowała Twoja restauracja?” – pytam z zaciekawieniem. Kierowca wyciąga zalaminowany wycinek z gazety i podaje nam do tyłu. Na wycinku artykuł o jego restauracji Makan di Mana. Nie zdążę już dowiedzieć się, jaka kuchnia czy co znaczy nazwa. Ariff podjeżdża pod drzwi hotelu, życzy nam udanych wakacji i odjeżdża. Do swoich spraw.

PS Niestety, zaaferowana całym przyjazdem, zdążyłam tylko zapłacić Ariffowi i tyle go widziałam. Dlatego nie ma zdjęcia, a na głównym zdjęciu ja w meczecie Masijd Jamek w Kuala Lumpur, z którym wiąże się kolejna historia… 🙂