Święta Wanda z Biedronki

Magia potrafi dopaść człowieka w tak nieoczekiwanym miejscu, tak nieoczekiwanych okolicznościach i z tak nieoczekiwanej strony, że czasem trudno uwierzyć, że pewne rzeczy dzieją się naprawdę. Dzisiaj ze zwykłych zakupów w Biedronce wracałam w takim stanie, jakby mnie do domu prowadziły zastępy aniołów. I nie jest to bynajmniej ironia… Poczytajcie.

„A gdzie znajdę jajka? Pomoże mi pani?” Nie wiem skąd dochodzi głos, bo staruszka, która prosi ekspedientkę o pomoc, jest tak przygięta do ziemi, że ledwo ją widać zza koszyka i wystawionych na promocji produktów. Mijamy się w ciasnej alejce i czuję specyficzny zapaszek brudu. Ale nie takiego od niemycia się. Takiego naftalinowo-kurzowo-wieloletniego.

Wchodzę w alejkę, którą przed chwilą sunęła tuż nad ziemią staruszka, wciąż czując ten zapach. Ale w miarę przemieszczania się zapach znika. Wrzucam ostatnie zakupy do koszyka i wybieram potencjalnie „krótszą” kolejkę, bo mam jeszcze mnóstwo pracy i w zasadzie to bardzo się spieszę. Wyciągam telefon, żeby zabić kolejkowy czas i znów dociera do mnie ten zapach. Staruszka stoi za mną, tak przygięta do ziemi, że sięga mi do pasa. Zaglądam do jej koszyka i proponuję, żeby weszła przede mnie.

„Dziękuję pani bardzo, dziękuję! Jaka pani miła!” – podnosi głowę i spogląda na mnie z uśmiechem. Ma niesamowicie przyjemny, przyjazny i optymistyczny głos. Z trudem przesuwa się przede mnie. Oceniam, jakie to musi być trudne wykładać w jej stanie zakupy na taśmę, więc pytam, czy jej pomóc. „Oj, jakby pani była tak miła. Bardzo by mi pani pomogła”. Wykładam na kasę. Worek kaszy jęczmiennej. Dwie piersi z kurczaka. Puszkę karmy dla kotów. Dwie puszki z pasztetem. Worek kaszy jęczmiennej. Jajka. Worek kaszy jęczmiennej. Jednorazówkę z winogronami w promocji. I pudełko po towarach, w które staruszka najwyraźniej chce zapakować zakupy.

Gdy wylicza pieniądze kasjerce, opierając się o blat i przemiło rozmawiając o znalezieniu groszy („dla pani z przyjemnością”), mam czas, żeby uważnie jej się przyjrzeć. Podpiera się czerwoną niewiarygodnie zniszczoną i brudną parasolką. Ubrana w czarny klasyczny płaszcz, który równie dobrze mógł kiedyś być szary. Na głowie dziwaczny wełniany kapelusz, poplamiony i ciężki od brudu. Bieda z nędzą. I bijąca na kilometr samotność.

Kiedy kończy gawędzić z kasjerką, pytam „A dokąd pani niesie te zakupy? Może pani pomóc?” Patrzy na mnie przenikliwie, ale z uśmiechem. „Tu, niedaleko. Naprzeciwko. Ale naprawdę chce pani pomóc? To jest ciężkie” Uśmiecham się. „Właśnie dlatego chcę pomóc. Proszę tylko zaczekać, aż ja też zapłacę”. W tym momencie kątem oka dostrzegam, jak ludzie stojący w obydwu czynnych kasach wszyscy nam się przyglądają bardzo uważnie. Nie wiem, co tam się kryło za tymi spojrzeniami. Obrzydzenie? Staruszka nie była okazem czystości. Zdziwienie? Przecież takie rzeczy są normalne (a przynajmniej powinny być). Podziw? Wystarczy też zachowywać się jak człowiek i nikogo nie trzeba będzie podziwiać za takie rzeczy. A może wstyd? Byłby na miejscu, bo nikt oprócz obsługi i mnie nie próbował jej w żaden sposób pomóc.

Wychodzimy ze sklepu. Staruszka prowadzi mnie przez ulicę. „Jaka pani miła! Jak pani ma na imię?”. „Anita”. „Piękne imię. Jest pani mężatką?” „Nie, jestem wdową”. „Taka młoda i już wdowa… Pomodlę się dzisiaj za panią. Będę się modlić, żeby Pan Bóg dał Pani dobrego męża”. „Dziękuję” – uśmiecham się. Powrót do domu nie jest łatwy. Blisko, ale ulica ciemna, staruszka nie może znaleźć kluczy w torebce. Jedną ręką trzymam jej zakupy, a drugą świecę latarką w telefonie. „Może wrzuciła pani klucze do kieszeni?” – sugeruję. Sprawdza. „Oj, rzeczywiście. Dobrze, jak ktoś taką ma przytomność umysłu. Ja już często zapominam”. Chcę powiedzieć, że ja też, ale muszę pchnąć ciężkie drzwi, żebyśmy obie mogły wejść do bramy.

Przy świetle latarki udaje się zapalić światło i staruszka informuje mnie, że idziemy na pierwsze piętro. Idziemy. „Ma pani rodzinę? – pytam. – Dzieci… wnuki…” „Mam nawet i prawnuki już! – odpowiada. Ale niech pani pójdzie przodem, bo ja to trochę potrzebuję czasu”. Idę przodem, stawiam zakupy na schodach i czekając na nią i odpowiedź na moje pytanie patrzę, jak pokonuje schody. Na czworakach, przekładając przed sobą parasolkę ze stopnia na stopień. Gdy gaśnie światło, a ja nie wiem, jak zlokalizować włącznik, wyciąga z kieszeni podręczną czerwoną latarkę. W międzyczasie lokalizuję włącznik, który będę naciskać jeszcze kilkakrotnie.

Bo staruszka chce mi pokazać swojego wnuczka. Tego, który kocha zwierzęta i ma psa ze schroniska. Zdjęcia nosi w swojej małej torebce. „Ładny chłopczyk – mówię. – Jak ma na imię?” Staruszka potrzebuje chwili, żeby sobie przypomnieć: „Ojej, ojej, Tymoteuszek. A piesek to Nuka. O, a tu mam zdjęcie Ojca Świętego ze zwierzętami. A tu Kaczyńskiego. Ale nie zabieram pani czasu. Dziękuję, że pani taka dobra – patrzy na mnie i dodaje: Ale jaka pani piękna! Dobra i piękna! Będę się modlić o dobrego męża dla pani”. Uśmiecham się po raz kolejny i dziękuję. „A jak pani ma na imię?” – pytam schodząc. „Wanda”. „Pani Wando, wszystkiego dobrego. Dużo zdrowia”. „Nie mam już zdrowia, pani… Anito, tak? Ale jak ktoś mocno cierpi, to może więcej wymodlić. To jest taki mój krzyż. Wymodlę dla Pani dużo dobrego”. „Wszystkiego dobrego, pani Wando” – żegnam się i wychodzę.

Wracając do domu myślę o tym, że muszę to opisać. Myślę o tytule „Święta Wanda z Biedronki”. W domu sprawdzam, czy jest jakaś święta Wanda. Jest! Według przekazów katolickich, przyjmująca na siebie cierpienia innych. Dosłownie.

Wychodzę z bramy pani Wandy i idę do domu, jak w transie. Jak wiecie, mam niezwykły sentyment do starszych ludzi. Mój nieżyjący mąż, który najbardziej z całej rodziny kochał swoją babcię, w której mieszkaniu ja teraz mieszkam z córką, zawsze powtarzał, że nigdy nie wiadomo, jacy my będziemy na starość. Od kilku lat co roku o tej porze w pełni przygotowań była już nasza akcja „Podziel się”. W tym roku pokonał nas czas, obowiązki coraz bardziej zagmatwane życie każdego z nas. Ale to nie ma znaczenia.

Pani Wanda – święta Wanda z Biedronki, która będzie się za mnie modlić – w te święta na pewno nie zostanie zapomniana ani samotna. Zadbam o nową parasolkę – taką, żeby łatwo się było podpierać. O czystą odzież. O zapas różnorodnego jedzenia. Dla jej kota też. A przede wszystkim o to, żeby poczuła, że ktoś o niej w tym wyjątkowym czasie myśli. Was też do tego zachęcam. Każdy z Was ma w pobliżu kogoś takiego. Każdy z tych ludzi ma za sobą jakąś historię. Każdy kiedyś był w takim momencie życia jak my. Pełnym planów, marzeń, nadziei na kolejny, jeszcze lepszy rok. A teraz są staruszkami. Chylącymi się ku ziemi, w której kiedyś spoczną. Zmagającymi się ze swoimi niedołężnościami, problemami zdrowotnymi, samotnością… Pomyślmy o nich. Czasem drobny gest z naszej strony jest czymś niewyobrażalnie wielkim dla drugiego człowieka. Proste, a jakie trudne dla niektórych do pojęcia…

PSI OBOWIĄZEK. 13 X IDĘ NA WYBORY


Mam mnóstwo pracy, bo w moim życiu zachodzi właśnie wiele zmian… Ale za zaledwie trzy dni czeka nas wszystkich najważniejszy sprawdzian społeczeństwa obywatelskiego od czasu Wielkiej Rewolucji Solidarnościowej. WYBORY PARLAMENTARNE. Dlatego na chwilę rzuciłam wszystko inne, bo chcę Wam dzisiaj napisać, dlaczego głosuję i dlaczego wszyscy musimy głosować i dlaczego jest to nasz psi obowiązek. Psi. Nie obywatelski. Właśnie psi. Bo może dla niektórych mało przyjemny. Może nie chce nam się go wykonywać, gdy patrzymy na to, co się dzieje na tzw. scenie politycznej. Może chcielibyśmy się z niego wykręcić. Może znajdziemy mnóstwo wymówek. Że pogoda brzydka. Albo że ładna. Albo cokolwiek nam przyjdzie do głowy. Ale nie wolno nam! To obowiązek, który MUSIMY spełnić. 

To nie mój kraj

Widzę na Facebooku cytaty z Jarosława Kaczyńskiego, który mówi, że śmierć ex-ministra Szyszki nie była przypadkiem… Oglądam materiał TVP o zwykłym grzybobraniu, który Goebbels puszczałby na szkoleniach z propagandy, gdyby w czasach nazistowskich istniała telewizja. Czytam w mediach, że dzisiejsza polska polityka skłóciła rodziny, jak nigdy dotąd. Że matka nienawidzi syna, a syn – matki. Słyszę, jak znajoma knuje, żeby schować mamie dowód, bo pójdzie głosować na PiS… 

Cóż… Polityczne dyskusje Polaków przy świątecznym stole są legendarne. Fakt. Ale nigdy, ale to nigdy wcześniej nie były one tak niepokojące. Żadna władza po 1989 roku nie nastawiła Polaka przeciwko Polakowi tak źle jak obecna. Patrzymy na siebie wilkiem. Boimy się poruszać tematy polityczne, bo może się okazać, że ten fajny kolega już nie taki fajny, bo ślepo (dosłownie) wierzy w jedyną słuszną władzę. Boimy się wyrażać swoje zdanie, pokazywać orientację seksualną, zakładać firmy, a nawet publikować treści w Internecie, bo w słowach jedynowładzy słychać już o cenzurze… TO NIE MÓJ KRAJ.

Nie zgadzam się

Jako „młodzież przełomu”, która w pierwszych wolnych wyborach marzyła o tym, żeby głosować, ale jeszcze nie mogła. Jako matka córki, która marzy, żeby móc głosować teraz, ale zabraknie jej dosłownie kilkudziesięciu dni, by ten swój psi obowiązek mogła spełnić. Jako człowiek, który uważany jest przez znajomych i przyjaciół za osobę z bardzo otwartym na inność, różnorodność, różnice zdań itd. umysłem NIE ZGADZAM SIĘ na to, co się teraz w tym kraju dzieje!

Boję się

Dlatego idę w niedzielę na wybory. Nie wiem, na kogo zagłosuję. Wiem na pewno, że nie będzie to partia rządząca, bo sekciarstwo nie jest dla mnie. W głowie czai mi się strach, co będzie, jeśli ONI znów wygrają. ONI, którzy już teraz robią w tym kraju bezkarnie wszystko, co chcą. I boję się. Po raz pierwszy, odkąd pewnego niedzielnego poranka w grudniu 1981 roku, biegłam do okna słysząc ogromny hałas, by zobaczyć… jadące ulicą czołgi. Naprawdę BOJĘ SIĘ. 

Wszystko jest możliwe

Ale wiem, że ja, Ty, Twoja rodzina mamy moc, z której nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak może być wielka. To moc wyjścia z domu w niedzielę i oddania głosu. Tylko i aż tyle. Dlaczego musimy głosować? Pewnie niewielu z Was pamięta niezwykle mądry film Sidneya Lumeta „Dwunastu gniewnych ludzi”. To dramat sądowy, z 1957 roku, uznany na stulecie kina za jeden ze stu najwybitniejszych filmów w dziejach X Muzy. W tym filmie teoretycznie nic się nie dzieje. Jest zamknięty pokój w sądzie, w którym przy stole zasiada tytułowych dwunastu gniewnych ludzi. Są gniewni, bo są przysięgłymi, których zadaniem jest wydać wyrok w sprawie o morderstwo. Wchodząc do pokoju są niemal w stu procentach przekonani co do werdyktu, jaki wydadzą. Chcą zagłosować i wrócić do swojej codzienności. Ale jeden z nich ma wątpliwości… I tak zaczyna się film, w którym wszystko jest możliwe. Wierzę, że w niedzielę 13 października 2019 roku WSZYSTKO JEST MOŻLIWE… 

A jeśli nie widzieliście tego filmu, polecam za darmo na CDA. Naprawdę nie zestarzał się ani trochę: https://www.cda.pl/video/2903082e

Jak to jest żyć normalnie?

Być normalną. Żyć normalnie. Marzyłam o tym przez całe moje dotychczasowe życie. Najpierw mieć normalną rodzinę. Nie miałam. Potem mieć tatę. Już nie miałam. Potem przejść normalną ścieżkę: poznanie – kościelny ślub w białej sukni z welonem – dziecko. Nie przeszłam. Potem tworzyć swoją normalną rodzinę. Nie stworzyłam. Potem normalnie pracować. Osiem godzin, wracam do domu i mam czas dla siebie. Nie mam… I zastanawiam się, czy to, co ja zawsze uważałam za normalne, jest normalne, czy to może tylko moje wyobrażenie. I co jest lepsze?

Nienormalne dzieciństwo

Nigdy nie miałam „normalnej” rodziny. Przez pierwszych pięć lat mojego życia wychowywałam się w naszych lokalnych slamsach. Pamiętam, jak jedna z sąsiadek z jakiegoś powodu rodziła w domu i jak zabierało ją pogotowie. W bordowym fartuchu, cała żółta, leżała na noszach niesiona do karetki, a my, uliczne dzieciaki, przyglądaliśmy się temu ramię w ramię z dorosłymi. Potem żyliśmy tym przez kilka dni. Tak jak dorośli.

Pamiętam, jak radziecki żołnierz z pobliskiego radzieckiego szpitala przyszedł do nas do mieszkania, bo do naszej komórki prowadziły ślady krwi ze świni wykradzionej ze szpitalnego chlewa i zabitej. Nauczyłam się wtedy dwóch pierwszych słów po rosyjsku „swinia prapała” („świnia zaginęła”). Na szczęście, moi rodzice, choć pogubieni, byli uczciwi. Ktoś im podłożył świnię w postaci tych śladów krwi do komórki, ale na szczęście, świnskie części znaleziono później u prawdziwego złodzieja.

Pamiętam, jak mój ukochany wujek odebrał sobie życie w rzeczonych komórkach i jak szczury łaziły wokół tego miejsca, mimo że ciało już dawno zabrano. Pamiętam, bo te komórki, zlokalizowane za budynkami przy parku, to było dla nas, ulicznych dzieciaków, jedno z najlepszych miejsc do zabawy.

Pamiętam też, jak przyjemnie smakował jakikolwiek obiad latem, podawany przez mamę przez okno, gdy ja siedziałam na krześle z drugiej strony, w ogrodzie, który dziś określilibyśmy łąką kwietną… Innych dobrych wspomnień z tamtej części życia, mimo wszystko, mi nie brakuje.

Nienormalne małżeństwo

Gdy poznałam mojego męża, normalne nie było nic. Może poza tym, w jakich okolicznościach się poznaliśmy, bo było to po prostu w pubie. Ale sam moment „zostania parą” był już dość absurdalny. Z szacunku dla siebie i jego nie będę wdawać się w szczegóły. Nasz ślub też był dziwny, choć skądinąd piękny, bo w zasadzie „wywołany” przez przyjaciół, a najbardziej Larry’ego, który w dużej mierze „postawił” nam wesele, bo pasowało mu do fabuły jego biografii, wedle której wracał do Polski dwukrotnie na ślub swoich tutejszych przyjaciół. Białej sukni i ołtarza nie było. Ale zrobiłam, co mogłam, żebyśmy wszyscy wyglądali, tak jak trzeba.

Narodziny naszej córki były jednym z najbardziej traumatycznych przeżyć w moim życiu. I słowo „przeżyć” jest tutaj znaczące. Bo poród odbywał się z narażeniem życia matki i dziecka, i to cud, że obie przeżyłyśmy. Bo wtedy w takich sytuacjach nie udawało się uratować ani matki, ani dziecka. Nie wiem, jak jest dziś.

I dziwne było to, że moja córka urodziła się dokładnie w rocznicę śmierci mojego taty. Niemalże co do godziny…

Moja własna rodzina też nie była normalna. Do momentu ślubu, kiedy córka miała już trzy lata, nawet jakoś to wszystko się fajnie kręciło. Nawet przez chwilę było „normalnie”. Rodzinna codzienność i wychowanie dziecka. Wyjazdy na wczasy w to samo miejsce nad Bałtykiem. Jak większość rodzin. Ale po ślubie… męża albo nie było, bo jego praca tego wymagała, albo nie było, bo… żył w swoim własnym świecie. A jeśli był, to były przebłyski.

Nienormalna praca

Moja praca też nigdy nie była „normalna”. Nigdy to nie była praca „od-do”, a potem czas wolny, jak u większości ludzi. Najczęściej była „od”, ale rzadko „do”. A jeszcze częściej była jedna praca, a po niej kolejna. Szczególnie odkąd jestem wdową i próbuję zapewnić córce i sobie godziwe warunki życia w tym kraju, który kocham, ale który też jest dziwny…

Co jest normalne?

Wychodzi na to, że właściwie nic w moim życiu nie było normalne. Ja też chyba do końca normalna nie jestem po tym wszystkim. Znacie już moją całą historię, którą opisałam w artykule Moje pudełko czekoladek. Teraz kolejny jej aspekt. Czy mam jeszcze szansę na to, żeby coś w tym życiu było normalne? I co to znaczy „normalne”? Czy warto o tym marzyć? I czy jest sens o to walczyć? Ktoś wie?…


A co, jeśli…

A co, jeśli Ci powiem, że właśnie kończy się Twój ostatni dzień życia? Że już więcej się nie obudzisz? Że nie powitasz upalnego albo deszczowego poranka i nie ponarzekasz na jedno albo na drugie? Co jeśli powiem Ci, że jutro kogoś, z kim od dawna odkładasz spotkanie, rozmowę, już nie będzie? Co, jeśli Ci powiem, że te wszystkie poświęcenia, które masz na swoim koncie, bo na coś odkładasz, jutro nie będą miały znaczenia, bo stracisz przez nie coś znacznie ważniejszego niż nowy samochód, własne mieszkanie czy na co tam jeszcze odkładasz…

Ludzie lubią odkładać pewne rzeczy „na później” i planować pewne rzeczy „w przyszłości”. Jedni odkładają na mieszkanie, poświęcając temu niemal wszystko. Inni odkładają ważne rozmowy, bo przecież „jest jeszcze czas”. Jeszcze inni odkładają decyzje, które noszą w głowie od miesięcy (a może i lat), bo przecież nigdy nie jest odpowiedni moment. Ci odkładają pieniądze, tamci odkładają zmiany, a inni – ważne rozmowy. A wszystko to ma związek z czymś, na co ani ci, ani tamci, ani inni nie mają kompletnie wpływu. Z życiem… 

I to tak działa, bo to są ludzie. To jesteśmy my. Tacy byliśmy i tacy będziemy. Będziemy tymi, tamtymi i innymi. Będziemy odkładać. I potem żałować. Albo przeciwnie – cieszyć się, że się nam udało.

Rok temu poświęciłam tak wiele, żeby spełnić swoje marzenie o wyprawie na Bali, że nawet nie macie pojęcia. Odchorowałam to jeszcze przed samym wyjazdem. Totalnym przepracowaniem, skokami ciśnienia, wizytami u przeróżnych lekarzy i trwającym do dzisiaj nieprzerwanie szumem w uchu. Czy gdybym tak nie harowała „na to Bali”, to by się też wydarzyło, nie wiem. Ale nie chcę właściwie o tym myśleć. Bo spełniłam to marzenie. Ogromne marzenie, które dzięki ciężkiej pracy mogłam spełnić. I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.

W tym roku odkładałam wszystko inne, żeby spełnić kolejne marzenie – skończyć kurs projektowania i aranżacji wnętrz. Szczególnie na ostatniej prostej, kiedy szykowałam się do egzaminu, wszystko było „na później”. „Po 9 czerwca” mówiłam każdemu, kto chciał ode mnie coś, co wymagało ode mnie znalezienia dodatkowego czasu. I zrobiłam to. Skończyłam kurs, i to z ogromnymi pochwałami i zagrzewaniem, żebym coś dalej w tym kierunku robiła. I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.

Właściwie co roku mam coś, co sprawia, że coś innego odkładam. Ale wiecie co? Są dwie rzeczy, których nigdy nie powinniśmy odkładać „na później” ani na „w przyszłości”. To my sami i nasze relacje z drugim człowiekiem. Te moje opisane wyżej odkładanie z powodu marzeń było jednocześnie czymś, co robiłam dla siebie i momentami… kosztem siebie. Bo co, gdybym w jednej z tych gonitw po prostu padła? Co wtedy? Może bym już dzisiaj o tym nie pisała? Ale u takich ludzi z ADHD, jak ja, chyba takich rzeczy nie da się wyeliminować. Kiedy kończę jedno, znajomi pytają: „co będzie następne?” Tak to u mnie działa 😅 Ale tłumaczę sobie, że po prostu chcę z życia wycisnąć jak najwięcej, przeżyć jak najwięcej, zobaczyć jak najwięcej…

Ta druga rzecz jednak… Drugi człowiek… Na to nie ma i nie może być wymówek. Nowy samochód, miliony na koncie, piękny dom czy cudnie wyremontowane mieszkanie nie usiądzie przy Twoim łóżku w chorobie i nie potrzyma Cię za rękę. Nie przytuli, gdy będziesz mieć doła. Nie pomilczy, gdy nie chce Ci się gadać. Nie popłacze na filmie i nie zmęczy się z Tobą w czasie górskiej wspinaczki. Nie będzie się się z Tobą śmiać właściwie z niczego. Ani kląć, właściwie też na nic. Nie zje z Tobą najlepszego jedzenia w życiu, ani najgorszego. Nie wypije butelki wina na plaży…

Wspomnienia z Bali czy satysfakcja ze spełnienia marzenia o kursie projektanta są moje i będą ze mną już zawsze. Ale nie byłyby takie same, gdybym nie mogła tej radości z nich dzielić z innymi ludźmi. Na Bali poleciałam z przyjaciółką i dla nas obu była to wyprawa życia. Kurs skończyłam z grupą fajnych kobiet i każda z nas wspaniale się wspierała przez cały ten czas, aż do egzaminu… A potem miałam o tym komu opowiadać. Nie, żeby się chwalić. Z radości. I mam szczęście otaczać się ludźmi, którzy cieszą się z tego tak samo jak ja (moja wyjątkowa od zawsze rodzina, moi cudowni przyjaciele, moje kochane dziewczyny z pracy) i Wy też, bo wielu z Was nawet nie znam, a jednak czytaliście to i cieszyliście się ze mną.

Jeśli się rozejrzycie, zobaczycie jednak wiele przykładów, kiedy „na później” i „w przyszłości” zmieniają się w „za późno”. Nie pójdziecie z nim czy z nią na ten koncert, który nie do końca Wam pasował z terminem, na ten spacer, nad który zwyczajnie nie chciało Wam się iść, nie pojedziecie na ten wspólny wyjazd, na który ciągle Wam się wydawało, że jeszcze znajdziecie czas. Nie powiecie jej albo jemu, że są dla Was ważni. Nie powiecie jej czy jemu, że ich kochacie… Nic już nie zrobicie i niczego już nie powiecie, bo nie będzie z kim i komu… Albo Was… nie będzie. Tak może być. To nie jest nic dziwnego. To dzieje się każdego dnia. Dziś są, jutro ich nie ma. Dziś jesteś, jutro…

Zostawiam Was z tą refleksją w tym w sumie trudnym dla ludzi i człowieczeństwa czasie, ale jednocześnie czasie, który powinien nas wszystkich skłaniać do tej refleksji. Człowiek. To jest to, co się liczy. Nic więcej nie jest tak ważne. Tylko Ja i Ty. Bliskość. Intymność. Ale też codzienność i zwyczajność. I nawet czasem nijakość. Bo z drugim człowiekiem wszystko to zyskuje.

PS 1 No, dobrze… jeszcze może nasze zwierzaki. Ich strata boli tak samo. Ich pojawienie się cieszy tak samo. I tak samo cudownie towarzyszą nam przez życie, dają radość, ciepło, miłość i przywiązanie. Tak, zdecydowanie – zwierzaki też ☺️

PS 2 Zdjęcie, które towarzyszy temu wpisowi, zrobiłam na Bali, tuż przed wschodem słońca. Najpiękniejszym, jaki w życiu widziałam…

Co zjebaliśmy?

Mogłabym oczywiście grzecznie napisać „Co zrobiliśmy nie tak?” albo „Co poszło nie tak?” Niestety, my ewidentnie zjebaliśmy. A my, Polacy, w szczególności. Uwaga! Ten artykuł NIE JEST pochwałą peerelu! Ale do rzeczy. Co właściwie zjebaliśmy?

Do skupu

Jak byłam w podstawówce, ciagle mówiło się o ochronie środowiska. Zbieraliśmy makulaturę, szklane butelki i puszki (takie po konserwach, bo o takich po piwie czy innych napojach nikt wtedy nie słyszał), prężnie działały firmy, które je odbierały. Zbieraliśmy jako szkoła, zbieraliśmy jako rodzina. Moja rodzina, jako wiecznie cierpiąca na brak pieniędzy, odkładała wszystkie te odpady. Bo za ich oddanie dostawało się pieniądze. Więc my też oddawaliśmy. Makulaturę (a wtedy naprawdę dużo się czytało, pisało, kupowało gazet), szklane butelki i puszki. I odwoziliśmy pożyczonym wózkiem, jak to mówił tato, „do skupu”. Był na Łukasińskiego przy parku. Dziś piętrzy się tam jakiś kompleks mieszkalny.

Gdy kończyłam podstawówkę, nagle pojawiło się Sprzątanie Świata. Może to był lekki, ale wyczuwalny już wtedy, powiew Zachodu, a może w ciągu tych ośmiu lat, które spędziłam w szkole podstawowej, już coś poszło nie tak…

Mleko nalewane

Przypominam sobie scenę z „Krótkiego filmu o miłości” Kieślowskiego, w której dostawca mleka stawia pod drzwiami pełną butelkę i odbiera pustą. Byłam zafascynowana! U nas, na prowincji, to trzeba było w kolejce za mlekiem stać. Nalewanym! A tam pod drzwi dostarczali. To jak dziś kurier, który Ci przynosi paczkę albo jak dostawca pizzy 😅

Jeśli ktoś nie pamięta albo nie rozumie „mleka nalewanego”, no bo przecież każde jest jakoś nalewane, to opiszę. Wyglądało to tak, że brało się szklaną butelkę po mleku, do której miało się specjalne plastikowe kapsle wielokrotnego użytku i szło do sklepu, stawało w kolejce po to, co akurat było (bo niewiele było), a dodatkowo prosiło się o „mleko nalewane”. 2,70 zł za litr. Można było też kupić „mleko kapslowane” (gotowe) za 2,90, w którym kapsle były z grubej folii aluminiowej, a gotowe, napełnione butelki stały w skrzynkach, tak jak dzisiaj Coca Cola. W internetach wygrzebałam, bo sama nie pamietam, że było jeszcze „mleko pełnotłuste”, takie nasze dzisiejsze 3,2%, z żółtymi kapslami za… 4,10! 😲

Tetra = pielucha

Na zakupy mama miała siatki z materiału, które sama szyła. Jak zrobiłam dziurę w spodniach, bo się przewróciłam, to ją łatała. Jak miałam plamę na szkolnym fartuchu, który z tą plamą dostałam po kimś, to naszyła mi kwiatek. I nosiłam. Jak nie chcieliśmy jako dzieci pić wody z kranu (bo wiadomo, niesłodka), mama gotowała nam kompot. Z truskawek, z rabarbaru albo po sezonie – z jabłek. A jak rodzice kupowali sobie alkohol, to w szklanych butelkach, bo puszek i plastików nie znano. Tetra kojarzyła nam się z pieluchą, a nie z opakowaniem jednorazowego użytku.

Dziś zużyte pieluchy w stylu pampers to w samych tylko Stanach Zjednoczonych 30 miliardów (!!!) sztuk rocznie, czyli 3,5 miliona ton śmieci, które będą się rozkładać przez kilka stuleci. Toniemy nie tylko w pieluchach. Na pewno niejeden z Was trafił w Internecie na zdjęcia morskich zwierząt zabitych przez pływający po morzach i oceanach plastik. W ciągu ostatnich 10 lat wyprodukowaliśmy na świecie 50% całego plastiku wyprodukowanego od początku, czyli od II wojny światowej!

Pierwszy haust Zachodu

Pamiętam, jak pojawiły się w sklepach reklamówki, choć przyznaję, że nie pamiętam, czy to były lata 80., czy już 90. Ale raczej te pierwsze. Lekka odwilż po zniesieniu stanu wojennego i pierwszy haust Zachodu. Nie miałam pojęcia, skąd jest ta nazwa, bo pierwsze reklamy pojawiły się w telewizji i jako nazwa w mojej głowie tuż po przełomie, gdy już byłam w liceum. Kto pamięta „Prusakolep” czy reklamę Atari z kozą, ten wie, jakie to były hity i jak zmieniały naszą nędzną postkomunistyczną rzeczywistość.

A kiedy dekadę później z moim siedmiomiesięcznym wówczas dzieckiem pomieszkiwałam trochę u przyjaciół w Niemczech, zobaczyłam, że już wtedy coś zjebaliśmy. Niemcy oszczędzali wodę. My nie. Niemcy segregowali śmieci. My nie. Niemcy mieli na produktach ekotesty, ekocośtam i fair trade’y. My nie mieliśmy pojęcia, co to i po co. Zachłysnęliśmy się tym Zachodem, a on wtłoczył nam w usta plastik, tak jak tym ginącym w męczarniach morskim zwierzętom, które go połknęły. Bo tani, bo szybko, bo łatwo. Bo nowocześnie. Zachodnio.

Co ja zjebałam?

Ja tak już mam, że się przejmuję. Śmieci segregowałam, kiedy nikt w Polsce nawet o tym nie myślał. Jak wróciłam z tych Niemiec, to w gazecie, w której pracowałam, stałam się ekspertem od segregacji, od śmieci, ścieków, oczyszczalni, wody i w ogóle – wiecie, samych takich tematów w sam raz dla drobnej, energicznej kobietki 😅🤣 To właśnie ja śledziłam i relacjonowałam wszystkie lokalne zmiany dotyczące naszego śmiecenia i szkodzenia. A mimo tego ja sama nie zauważyłam, że też zjebałam.

Piję bardzo dużo wody i przez długie lata piłam mineralną z plastikowych butelek. Kupowałam całymi zgrzewkami, no bo jak już się rzekło, piję jej dużo. Piłam mimo że wiedziałam, że nasza lokalna kranówka jest naprawdę wysokiej jakości wodą. Piłam, bo uważałam, że „woda ma smak”. I nadal tak uważam, tyle że teraz ma taki, jaki sama jej nadam. I codziennie wyrzucałam dwie, trzy puste butelki. Latem nawet więcej. Przyjęłam jednak wyzwanie od Resibo i porzuciłam ten zwyczaj. A że lubię gazowaną, kupiłam sobie mały syfonik i od czasu do czasu dodam gazu. A na co dzień mam cytryny, miętę i inne owoce czy zioła. Czy to w jakiś znaczący sposób zmniejszyło liczbę plastikowych śmieci u mnie w domu? I tak, i nie.

Tak, bo już nie ma w nich tych nieszczęsnych butelek. Nie, bo… przypomnijcie sobie swoje ostatnie zakupy. Ja właśnie takie zrobiłam. Oto lista:

  • borówki – w plastikowym pudełku
  • ryba – w plastikowym pudełku
  • napój kokosowy – w tetrapaku
  • olej – w plastikowej butelce
  • mięta (do wody) – w plastikowej doniczce i owinięta plastikową folią
  • płatki migdałowe (do ryby) – w plastikowej torebce
  • bułki – w woreczku ze starej firanki, który uszyła moja mama
  • jogurty – w plastikowych kubeczkach

Rozumiecie, co to znaczy? Plastik jest wszędzie! I jeśli nie masz czasu iść na targ i kupić borówek luzem do własnego pojemnika, iść do rybnego i tak samo kupić rybę, znaleźć market, w którym płatki migdałowe będą na wagę… i to w zasadzie wszystko, co można znaleźć nie w plastiku… to nic dziwnego, że teraz zalewa nas fala śmieci.

Trzeba to naprawić

Na ostatnią pozycję z mojej listy zakupów niedawno znalazłam pomysł. Nie mam czasu pilnować temperatury (a to kluczowe) w garnku, w którym wiem, że samemu można robić domowy jogurt. Ale natknęłam się na urządzonko o wspaniałej nazwie jogurtownica. To taka maszynka, a właściwie „utrzymywaczka odpowiedniej temperatury”, wyposażona często dodatkowo w słoiczki, w których możesz sobie zrobić jogurt i trzymasz go w lodówce, tak jak ten sklepowy. Postanowiłam, że kolejny po kranówce etap to będzie właśnie zakup jogurtownicy. Nic kosztownego. Dzisiaj w Lidlu online znalazłam piękną, ze szklanymi słoiczkami, za niecałe 60 zł. Zwrot z inwestycji nastąpi więc bardzo szybko, biorąc pod uwagę, że ja sama jem minimum jeden jogurt dziennie.

Ale wczoraj podczas rozmowy z dziewczynami z pracy doszłam do wniosku, że najpierw sprawdzę, tak namacalnie i z premedytacją nadal kupując plastik, ile tego będzie po miesiącu. Samych kubeczków po jogurcie. Więc teraz zbieram, a z jogurtownicy zacznę korzystać od września.

Zasrana puenta

I powiem Wam, że to wszystko jest smutne. Jak można być takim naprawdę eko-narodem i tak zjebać sprawę? Nie ma się co oszukiwać – to nie plastik nas zalał. To dobrobyt. Z tego zaścianka, takie małe, biedne, zahukane Polaczki, przeszliśmy do Kinsgajzu i w dupach nam się poprzewracało! Tymczasem… okazuje się, że ten szary, deficytowy papier, za którym godzinami stało się w kilometrowych kolejkach, był najbardziej ekologicznym papierem, jaki można sobie wyobrazić. Zrobiony z przetworzonej makulatury, którą wszyscy oddawaliśmy do skupu, żeby potem mieć się czym podetrzeć. Taka mi oto dziś wyszła zasrana puenta 😅🤣

PS Zdjęcie „pożyczone”, nie wiem, od kogo, bo z OLX-a. Mam nadzieję, że jeśli znajdzie się autor, to w szczytnym celu przymknie oko 😉

Moje pudełko czekoladek

„Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi” – mówi Forrest Gump, jeden z moich ulubionych filmowych bohaterów. Moje pudełko było zwykle gorzkie, zepsute i do wyplucia. A jednak jadłam te czekoladki jedna po drugiej przez całą drogę, często z trudem je przełykając. Jadłam je, aż kilka lat temu nagle zaczęły być słodkie. Oto jest moja historia.

Powiesiłam wczoraj w moim salonie zdjęcie starego mężczyzny. Żebraka z balijskiej plaży. Nie pięknego krajobrazu, nie ciekawej przestrzeni miejskiej, nie przecudnego obrazka natury, choć przecież mam takich wiele. Wybrałam zdjęcie starego, ubogiego człowieka, który chciał mi zagrać na gamelanie w zamian za drobny datek. Znajomy, który chciał mi podziękować za podwózkę do Warszawy, zaproponował, że wydrukuje mi wielkoformatowe zdjęcie, jakie wybiorę. Wybrałam żebraka, bo to jedno z najlepszych moich zdjęć. Ale przecież nie wiesza się w salonie zdjęcia, tylko dlatego że jest najlepsze. Wybrałam to, bo ma mi ono przypominać o tym, kim jestem, skąd pochodzę i przez co przeszłam, by dziś być tu, gdzie jestem.

Tak łatwo zapomnieć…

Patrzę ostatnio na niektórych moich znajomych i myślę… jak łatwo jest stracić kontakt z rzeczywistością, oderwać się, zapomnieć, kim się było, kiedy nie miało się tego, co ma się teraz. Nie dziwi mnie to. Wystarczy przypomnieć sobie całkiem przyziemne rzeczy. Na przykład jak przesiadłam się ze starego opla na saaba i potem po kilku tygodniach musiałam na chwilę z powrotem wsiąść do opla. Albo jak cudownie jest wracać zimą do ciepłego mieszkania z własnym, centralnym ogrzewaniem, a przecież jeszcze nie tak dawno po powrocie z pracy musiałam iść do piwnicy po węgiel i rozpalić w piecach, zanim w ogóle zaczęłam jakiekolwiek domowe życie. Człowiek tak szybko przyzwyczaja się do dobrego…

I nie chodzi o to, żeby się nie przyzwyczajał. Przeciwnie! To dobrze, że jest nam coraz lepiej. W końcu po to też żyjemy, żeby się rozwijać, poprawiać swój komfort życia i coś w nim osiągać. Ale chodzi o to, żeby nie zapominać. Bo kiedy zapomnimy, skąd się wzięliśmy, jaka była nasza droga do miejsca, w którym jesteśmy teraz, ile nas to kosztowało pracy, potu, wyrzeczeń, wzlotów i upadków, to kim się właściwie stajemy? Czy nadal jesteśmy sobą? Czy jesteśmy szczerzy wobec siebie? Czy jesteśmy prawdziwi?

Moje życie naprawdę nie było łatwe. I myślę sobie, że chyba o tym w końcu napiszę, bo często to powtarzam, a czasem widzę podejrzliwość w oczach rozmówców. Bo przecież moje życie, które widzicie w social mediach, jest takie fascynujące! Podróżuję po świecie, robię ciekawe rzeczy, wkręcam się w wyjątkowe inicjatywy. Tak więc dzisiaj, dla porządku i odczarowania tego mojego wow-życia, będzie naprawdę totalny ekshibicjonizm. Czemu? Bo mogę. Bo do tego dojrzałam. Bo czuję, że może to komuś w czymś pomóc. Bo mam od Was sygnały, że tym, co piszę i moim podejściem do życia daję Wam często siłę i nadzieję…

Listy przedślubne

Byłam pierwszym, bardzo chcianym dzieckiem w rodzinie dwójki młodych ludzi, którzy wyemigrowali z podlaskiej wsi i tutaj, na Dolnym Śląsku szukali szansy na nowe, lepsze życie. Czytałam ich listy, kiedy tato był już tutaj, a mama jeszcze tam. Przedślubne listy. Ile w nich było miłości! Ile nadziei! Ile pięknych, wspólnych planów! I to wszystko cudownie przeplatane zwykłymi, ludzkimi, codziennymi sprawami. Bardzo piękne, ludzkie listy. Niestety, tych dwoje pogubiło się w nowej rzeczywistości. Nie mogąc znaleźć mieszkania trafili w miejsce, w którym swoim piętnem naznaczyła ich patologia. Do takich naszych małomiasteczkowych slamsów. Tam mieszkałam do szóstego roku życia. Tam przyszło na świat moje rodzeństwo. Rok młodsza siostra i pięć lat młodszy brat. Tam napatrzyłam się na rzeczy, których dzieci nie powinny oglądać. Ale tam też byłam bardzo, ale to bardzo kochana. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Prawdziwe mieszkanie

Gdy czas był do zerówki, rodzice w końcu dostali mieszkanie. Nowe miejsce, nowe życie, nowi znajomi. I starzy, niestety, też. Piętno ze slamsów miało się ciągnąć się za nimi… za nami już zawsze, choć oczywiście będąc dzieckiem nie zdawałam sobie z tego sprawy. Degradacja społeczna całej naszej pięcioosobowej rodziny to nie była rewolucja. Nie stała się z dnia na dzień. Ale każdego dnia postępowała. Długo myślałam, że po prostu jesteśmy biedni, bo tato jest na rencie, a mama nie zarabia za wiele. Pierwszy raz zrozumiałam, że to jest coś gorszego, gdy byłam na koloniach (finansowanych przez mamy zakład pracy), a rodzice przyjechali mnie odwiedzić… Przyjechali „wesołym autobusem”. Wstyd, jaki wtedy poczułam – pierwszy raz w życiu – wobec moich koleżanek, uwierzcie mi, że czuję do dzisiaj na samą myśl.

Najprawdziwsza bieda

Potem było tylko gorzej. Błogosławiłam okresy, gdy nie było pieniędzy. Bo wtedy nie było alkoholu. Nie musiałam być maskotką na imprezach, na których zjawiali się ci wszyscy dziwni znajomi. Nie musiałam zastępować rodziców rano, żeby wyprawić siebie, siostrę i brata do szkoły. Nie musiałam razem z siostrą sprzątać po szkole po nocnych libacjach. Ale jak nie było pieniędzy, nie było ich też na inne rzeczy. A pieniędzy właściwie nie było ciągle, bo kończyły się w monopolowym krótko po wypłacie. Nie jeździłam więc na szkolne rajdy i wycieczki. Nie kupowałam sobie ubrań. Nie miałam żadnych nowych rzeczy. Nosiłam rzeczy po kimś, kto akurat postanowił podzielić się z moimi rodzicami, bo wiedział, że bieda. Bo była bieda. Taka prawdziwa. Najprawdziwsza bieda.

Zdolne dziecko

Miałam w tym wszystkim wielkie szczęście, bo byłam zdolna. Uczyłam się bardzo dobrze od samego początku szkoły i dzięki temu wszyscy chcieli mi pomagać. Dzisiejsze pisanie urodziło się właśnie wtedy. Pisałam. W szkole. W domu. Na kartce. W głowie. Wszędzie. Tato, w tych swoich przebłyskach normalności, czytał książkę za książką. Wchłonęłam to. Czytałam od piątego roku życia. To on mnie wciągnął w ten świat. To dzięki niemu zaczęłam rozumieć, że mogę więcej, choć nigdy mi tego wprost nie powiedział. Prosty człowiek, rencista, z jedną nogą krótszą od urodzenia, od dziecka wyrzucany poza nawias. To, że byłam taka zdolna, wprawiało rodziców w dumę. I dlatego – wbrew całej reszcie rodziny, która mówiła: „idź do zawodówki, będziesz miała fach w ręku”, ja wybrałam liceum. Rodzice mnie w tym wspierali.

Życie bez ojca

Po dwóch miesiącach od rozpoczęcia nauki w liceum straciłam tatę. Chorował od wakacji. Nikt nie wiedział, na co. Leczyliśmy go nawet wspólnie z moim znajomym studentem z Drezna, który był opiekunem kolonijnej grupy, gdy byłam na harcerskich koloniach w NRD (oczywiście, za darmo, bo w rodzinie bieda). Bez skutku. Gasł w oczach. Gdy zmarł, mama nie zgodziła się na otwarcie trumny. Tato ważył wtedy 30 kg. Podejrzewali raka krtani. Ale kto by tam się angażował w badania, jak faceta już praktycznie nie było. Żadnemu lekarzowi przez cały ten czas nie przyszło do głowy prześwietlić mu płuca. A to była… gruźlica!

I tak mając 15 lat zostałam bez taty i z mamą, która nie umiała sobie z tym poradzić. Nigdy nie zapomnę, jak krzyczała w nocy przez sen krzykiem tak przerażającym, że musiałam budzić siostrę i dopiero w jej towarzystwie miałam odwagę iść i obudzić mamę z kolejnego koszmaru. Nadszedł też czas, kiedy poznałam, jak smakuje głód. W Polsce transformacja, mama ciągle tracąca pracę, renta po ojcu nie zaspokajająca nawet najbardziej podstawowych potrzeb i trójka dzieci. Czasem widzę dziś dzieci, które są głodne. Głód widać. Mimo że miałam wtedy już naście lat, patrzyłam na jedzenie tak jak one. Nie wiem, czy potrafię Wam to opisać, ale głód naprawdę widać w oczach.

Skok w dorosłość

Ale skończyłam liceum, zdałam maturę i poszłam na studia. Wyprowadziłam się z domu z satysfakcją, w nadziei na kolejną zmianę. Tak głupia życiowo i tak zahukana, że nie wiem, jakim cudem się w ogóle odnalazłam na uczelni i w wielkim mieście. Chyba dlatego, że zawsze jakaś niewidzialna siła pchała mnie do przodu. Znalazłam sobie pracę – korepetycje z polskiego i angielskiego, na które dla kilkudziesięciu złotych miesięcznie jeździłam dwa razy w tygodniu przez cały Wrocław. W weekendy wracałam do domu. Na spotkania ze znajomymi i po słoiki. Bo mama trochę się ogarnęła i nawet poznała faceta, którego nie bardzo akceptowałam, ale właściwie mnie tam nie było, więc nie przejmowałam się specjalnie.

Wielka miłość

W czasie takich spotkań ze znajomymi poznałam mojego przyszłego męża. Nigdy bym tego wtedy nie powiedziała. Ale prawda jest taka, że łączyło nas wszystko. Złe dzieciństwo. Patologiczne rodziny. Parcie na to, żeby osiągnąć więcej niż nasi rodzice. To była wielka miłość. Naprawdę ogromna. To on pokazał mi świat. Pokazał mi mój potencjał. Wierzył we mnie, jak do wtedy nigdy nikt. To dzięki niemu osiągnęłam pierwsze w życiu prawdziwe sukcesy. I to on potem ciągnął mnie w dół… Przerosłam go. Prześcignęłam w tym chceniu więcej. Ja osiągałam cele. On nie. Ja się rozwijałam. On nie. Dziś wiem, że w pewnym momencie to już nie on nie chciał. To jego nałóg nie chciał. Nałóg, który negowałam latami. Tak jak latami negowałam nałóg rodziców. Typowa kalka DDA.

Było już bardzo źle między nami, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Pamiętam pewien wieczór, gdy już postanowiliśmy, że się rozstajemy. Leżałam w wannie i nagle stwierdziłam, że nie chcę wychowywać dziecka ani sama, ani z kimkolwiek innym, poza nim. Powiedziałam mu to. Był obrażony, bo to ja chciałam odejść. Ale się zgodził zostać. Kolejna kalka DDA.

Wielkie rozczarowanie

Był najlepszym ojcem. Wyjątkowym. Każde dziecko chciałoby takiego mieć. Był ojcem, niańką, przyjacielem, kolegą od zabaw i mentorem w jednym. Ale jednocześnie go nie było. Pracował za granicą, z czego jakimś cudem niewiele mieliśmy, a gdy był na miejscu, z roku na rok coraz częściej zmagał się ze swoimi demonami. Aż zachorował. I to był paradoksalnie promień nadziei. Bo choroba wyeliminowała nałóg. Otarcie się o śmierć sprawiło, że przystopował. Nie na długo jednak. I wtedy zaczął się najgorszy okres w moim życiu. Na zewnątrz udawałam przed całym światem, że wszystko jest ok. A w domu przeżywałam traumę. Każdego dnia godziłam się na to, żeby robił ze mnie durnia. Kłamał. Oszukiwał. Leżał w łóżku, gdy wracałam z pracy i udawał, że źle się czuje. Wyciągał mi po kryjomu ostatnie pieniądze z portfela. Potrafił wypłacić ostatnie pieniądze z naszego wspólnego konta i nie pisnąć słowa, gdy pisałam do banku reklamacje z powodu błędu bankomatu. Pożyczał od znajomych. Od sklepikarzy naokoło. Ale o tym dowiedziałam się później…

Było mu z tym źle. Wiem o tym. Powtarzał, że bez niego będzie nam lepiej. Któregoś dnia, takiego jak zwykle, z udawaniem, że źle się czuje, znów powiedział, że bez niego będzie nam lepiej i powtarzał to jakoś podejrzanie częściej niż zwykle. Pękłam wtedy i wygarnęłam mu, co ja o tym myślę i jak mi z tym źle. Nie wiem, po co, bo jego percepcja była i tak zaburzona. Położyłam go spać, potem córkę, a potem sama siebie. Obudziłam się nad ranem. Nie było go w łóżku. Szukałam go wszędzie. Nawet w samochodzie na parkingu. Lubił tam siedzieć, żeby zebrać myśli. Znalazłam go w drodze powrotnej do mieszkania. Dwa piętra wyżej zobaczyłam leżące na schodach ciało z szyją owiniętą drutem…

Życie od nowa

Tak. Jest nam lepiej. Najgorsza rzecz w moim życiu, będąca jakby zwieńczeniem wszystkich złych rzeczy, których miałam szczęście (tak, szczęście, bo bez tego nie wiem, czy byłabym dziś tym, kim jestem) doświadczyć, paradoksalnie okazała się początkiem tej dobrej części. Od siedmiu lat żyję jak w moich marzeniach z dzieciństwa i młodości. Oczywiście, jak wszystko w moim życiu, jest to okupione ciężką pracą, wieloma wyrzeczeniami, często stresem, ale nie takim, jak kiedyś – takim… pozytywnym. Osiągam to, co sobie wyznaczę. Osiągałam też kiedyś. Ale nigdy tak świadomie. Zwykle działo się to jakby trochę poza mną i było związane z jakimś tam moim talentem. Najczęściej tym do pisania. Ale pamiętam każdego człowieka, którego spotkałam na swojej drodze, a któremu coś zawdzięczam. Pamiętam każdą pomoc, jaką kiedykolwiek od kogokolwiek otrzymałam. Nie zapomnę nigdy, skąd jestem, co przeszłam, ani tego, że w moim życiu było już tak, że nie miałam absolutnie nic. Nawet chleba.

Dlatego właśnie w moim salonie wisi nie piękny krajobraz czy zdjęcie uroczej uliczki jakiegoś południowoeuropejskiego miasta. Tylko stary człowiek. Stary, biedny człowiek, który nie ma nic poza gamelanem. W bluzce po kimś z dzianiny przetykanej srebrną nitką, z obciętymi rękawami, w czapce po kimś, z gamelanem na ramieniu, z twarzą przeoraną bruzdami całego życia, z oczami, w których jest wszystko, o czym chcę pamiętać. Jak bardzo doceniam to, co dzisiaj mam… I jak niewiele trzeba, żeby to stracić.

Ludzie, którzy żyjąc nie żyją

Dziś są moje urodziny. Czterdzieste szóste 😱 Wiem, że nie wyglądam i nie będę się krygować, że tego nie wiem. Ale metryka nie kłamie. I bagaż, który przez te wszystkie lata zdarzało mi się dźwigać na moich mikrych plecach. Pamiętacie „W chmurach” z Georgem Clooneyem? Zwalniając ludzi serwował im bajeczkę o tym, że plecak im lżejszy, tym łatwiej go nieść. Ja nauczyłam się, na szczęście, co jakiś czas przepakowywać mój plecak i zrzucać nadmiar.

4 lipca 2019

Spędzam urodziny będąc na wakacjach. Tak sobie postanowiłam, że w tym roku ten czas będzie naprawdę tylko dla mnie. I dla mojej córki, która jeszcze w tym roku skończy 18 lat. Ona mówi, że co to jest osiemnastka, że przecież nic się właściwie, poza metryką, nie zmieni. Ma rację. I nie ma. Ale jeszcze o tym nie wie. Bo zacznie się zmieniać. Już w zasadzie się zmienia, odkąd przez większość roku każda z nas żyje oddzielnie, bo dwa lata temu Ola wybrała świetną szkołę, ale na drugim końcu Polski.

Hotelowa znajomość

Jestem w Grecji i poznałam tu pewną Polkę, która zatrzymała się w tym samym hotelu co ja. Przyleciała z rok młodszą od mojej córką. Ona sama jest trzy lata starsza ode mnie. Nie będę podawać więcej szczegółów, bo to w sumie nieistotne. Przypadkiem dogadałyśmy się na coś w rodzaju wakacyjnego car-sharing. Po prostu postanowiłyśmy, żeby było taniej, wynająć auto wspólnie i razem pozwiedzać wyspę. Decyzja była spontaniczna, zapadła w hotelowym lobby i potem już trudno było się z niej wycofać, chociaż nie powiem, że nie przeszło mi to przez myśl 😉

Za głośne fale

Rozstałyśmy się w lobby z planem, że się zdzwonimy koło 12.00 i umówimy, żeby zaplanować wszystko. Leżę na plaży. Fale łomoczą o brzeg i szumią tak głośno, że nie słyszę telefonu. Ale chciałam sprawdzić godzinę, więc jakoś parę minut późnej go wyjęłam. Dokładnie cztery minuty o 12.00. Dokładnie cztery minuty wcześniej dzwoniła. Oddzwaniam.

Pani: No, hej, Anita, dzwonię, tak jak się umówiłyśmy.

Ja: Hej, jesteśmy na plaży.

Pani: My przy basenie, bo na plaży za głośno. Tam nie porozmawiamy.

Ja: To porozmawiamy później. Znajdę was.

Pani niechętnie, ale się zgadza. Ja, coś już podejrzewam, ale ogłuszona szumem fal, nie zauważam tego.

Do spotkania, oczywiście, dochodzi. Obie z Olą mamy nadzieję, że poznałyśmy oto ciekawe kobiety, jak to zwykle mamy szczęście. Cóż…

Kulą w płot

Pierwsze spotkanie organizacyjne uświadamia nam, że niestety, ale chyba się myliłyśmy. Pani (celowo tak mówię, bo to taka „pani”, jak pani w szkole, ale nazwijmy ją na przykład E.)… a więc Pani E., mimo że jest ode mnie starsza o zaledwie trzy lata, kreuje się na starszą o 20, a właściwie kreuje mnie na młodszą o 50 🤣 Wobec mojej Oli z kolei przyjmuje mentorski ton, którego moja córka nienawidzi i unika ludzi rozmawiających z nią takim tonem, jak ognia. Jakoś się jednak, w dobrej wierze i z kolejnym kredytem zaufania, dogadujemy, idziemy wspólnie zarezerwować samochód w pobliskiej wypożyczalni i klamka zapada.

O wspólnych wyprawach już Wam nie będę opowiadać. Grunt, że chyba obie strony są średnio zainteresowane brataniem się, czy może w tej sytuacji powinnam powiedzieć siostrzeniem, więc po dotarciu do kolejnych celów umawiamy się tylko na konkretną godzinę powrotu przy samochodzie, ewentualnie na telefon, gdy okazuje się, że zwiedzanie zakończone wcześniej, i ograniczamy jedynie do car-sharing. Ja jestem kierowcą, bo Pani E. najwyraźniej się do tego nie pali, więc tym lepiej, bo uwielbiam jeździć i sprawdzać, jak się jeździ po drogach innych niż w Polsce. Ona jest pasażerką i nawet wybrała tylne siedzenie do spółki ze swoją córką, więc nawet nie mamy zbyt wiele interakcji w czasie podróży. Ot, takie tam „czy można zmniejszyć klimatyzację”, „tu masz miejsce do parkowania”. Jest ok.

Ludzie, którzy żyjąc nie żyją

Ale chcę Wam przy okazji tej znajomości i moich urodzin o czymś innym opowiedzieć. Zacznę jednak od wczorajszej anegdotki, którą już nazwałam anegdotką, mimo że nikomu jej jeszcze nie opowiedziałam, bo wiem, że zrobię to nie raz 😅

Czekamy w wypożyczalni na auto. Pan ma jakąś obsuwę, więc już mu zapowiedziałam, że oczekuję rabatu 😉 Mam dobry humor. Rozglądam się po całym miejscu i z radością głośno zauważam, że do wypożyczenia są też rowery.

Pani E.: Oj, ale jak rowerami w taki upał?

Ja: No jak? Normalnie? W czym upał przeszkadza? Ja wczoraj rano biegałam po plaży.

Pani E.: Ale ty to jesteś jeszcze młoda…

Ja: 🤦‍♀️🤦‍♀️🤦‍♀️

Nie patrzę nawet na minę mojej Oli, która siedzi za Panią E., ale mogę sobie tę minę wyobrazić. Później powie mi: „Mamo, przecież to są tylko trzy lata różnicy? Jak to możliwe? Gdybyś była taka, to po każdym takim komentarzu wylewałabym ci kubeł zimnej wody z lodem na głowę” 🤣🤣🤣

Pani E. to przykład ludzi, którzy grzebią się za życia.

Pani E.

Przyleciała na urlop i jest ciągle zmęczona. Punktualna do bólu, chociaż jest w Grecji, gdzie siga-siga (powoli, powoli) nie wzięło się znikąd i jest to ogólnie obowiązująca norma obyczajowa. Kobieta w wypożyczali, gdy umawiałyśmy się, że chcemy auto o 9.00, wyraźnie powiedziała: „Nie musicie być dokładnie o 9.00. Spokojnie, na luzie”. Pani E. poprosiła, żebyśmy umówiły się za pięć dziewiąta pod recepcją. Ok. Byłyśmy o 9.00. Okazało się, że już zdążyła do mnie zadzwonić. Ale miałam wyciszony telefon.

Pani E. chodzi wszędzie z przewodnikiem w ręku, żeby przypadkiem nie ominąć zaliczenia jakiejś atrakcji. Kiedy nie wie, dokąd iść, stoi nad mapą i dalej nie wie, dokąd iść, bo nie może odczytać nazwy ulicy. No, raczej. W końcu w Grecji obowiązuje grecki alfabet ze wszystkimi alfami i omegami. Ja, mimo że ten alfabet poznałam i znam nieco zbliżoną cyrylicę, potrzebowałam kilku dni, żeby w miarę ogarnąć, która litera jest która i coś już tam z nich czytać. Lituję się wtedy, wyciągam telefon, włączam GPS, chociaż nam jest do niczego niepotrzebny, bo my po prostu się włóczymy i raczej nigdy nie gubimy, a jak się zgubimy, to i się znajdziemy, i podpowiadam, dokąd iść. Na szczęście, potem się rozdzielamy.

Pani E., z tego, co zdołała o sobie opowiedzieć na pierwszym spotkaniu, wiedzie od lat takie samo życie w tym samym miejscu pracując w tej samej pracy i robiąc to samo. Mną się w sumie mało interesowała, bo co może być interesującego w takiej gówniarze 🤣 I dobrze, bo jakoś nie miałam ochoty opowiadać jej o moim barwnym, pełnym upadków i wzlotów, głównie upadków, życiu. Interesowała się moją Olą, bo wtedy w lobby wymsknęło mi się, że nie wiem, co na ten car-sharing moja córka, bo ona jest artystyczna dusza i towarzystwo dobiera bardzo starannie. Ale moja córka stwierdziła, że jeśli mamy zaoszczędzić i jeszcze kogoś ciekawego poznać, to czemu nie? No, niestety…

Poznałyśmy kogoś nieciekawego z gatunku ludzi, których całe życie staram się unikać. Takich, którzy życie już przeżyli, a reszta to już ciągłe sterowanie życiem dzieci, mówienie im, gdzie mają się uczyć, jaki zawód zdobyć, bo popłaca i będzie praca po nim, i jak żyć. Takich, którym nic już się nie chce, a wakacje polegają na użalaniu się nad swoim zmęczeniem po całym roku i zaliczaniu turystycznych atrakcji z przewodnikiem w ręku.

Dziękuję, choć nie wiem komu

Nie wiem, komu mam dziękować, że taka nie jestem. Mimo moich 46 lat, siwych włosów, których z roku na rok przybywa i które mój fryzjer Karol potrafi farbować nawet o 21.00 przed moim wylotem, moich zmarszczek, których też przybywa, ale na szczęście, nie w takim tempie, jak tych siwych antenek, ton nadbagażu, którego życie mi nie skąpiło, ja nadal jestem głodna życia. Gotowa na siwe włosy, na zmarszczki i wszystko, co chce zrobić ze mną grawitacja, wiek mojego organizmu (bo w głowie to ja faktycznie jestem gówniara – może Pani E. coś jednak wyczuła 🤣😅), ale wciąż oczekująca, poszukująca, mająca nadzieję, AKTYWNA (to też ważne słowo). Bo nadal uważam, że wszystko przede mną. Bo wciąż mi się chce. Uczyć się, poznawać świat, próbować nowych rzeczy. Umarłabym, gdyby przestało mi się chcieć. Tak jak Pani E. Ona żyje, ale już umarła. Umarła dla siebie samej.

Sens życia według… kogo?

Stałam sobie ostatnio w kolejce w jednym z marketów tuż za pewną starowinką, pomarszczoną, drobną kobietką. Kupowała sobie gotowe gofry i bułki maślane do odgrzania w piekarniku. Nic więcej. Miałam wolne, był późny wtorkowy poranek i zastanawiałam się – tak jakoś wyszło – nad sensem, życia. Czy mój sens, w pełnym galopie, czasem bez tchu, a wręcz z zadyszką, jest bardziej sensowny niż tej babuleńki?

Obie wstałyśmy rano po coś. Ale każda po coś innego. Ja poleciałam pod prysznic tak szybko, jak się dało, bo byłam przeziębiona, wstałam później, ale to nie zmieniało faktu, że miałam do załatwienia 927914628565 różnych spraw, z których nie wszystkie tak do końca ogarniałam umysłem. Ona zapewne pomodliła się na początek. Lekutko obmyła. Założyła to, co wczoraj, podczas gdy ja musiałam dobrać i wyprasować to, w czym według mnie będę się akurat tego dnia dobrze czuła.

Ona zapewne zaparzyła sobie herbatę. Ja też. Ona zjadła niespieszne śniadanie. Ja nie. Spieszyłam się, bo przecież obudziłam się za późno. I co z tego, że przeziębiona? Ona powyglądała przez okno, posłuchała porannych wiadomości w radiu lub telewizji. Ja pobiegłam szukać samochodu, bo odkąd trwa remont mojego podwórka, codziennie parkuję gdzie indziej i czasem trudno spamiętać 😅

Ja poszłam na pocztę odbierać zaległe awizowane przesyłki, których nie miałam czasu odebrać od dwóch tygodni. Ona? Nie wiem. Ale domyślam się, że miała przyjemniejsze rzeczy do roboty niż stanie na poczcie. Może odprowadziła wnuczka do przedszkola? Może porozmawiała z córką przez telefon? A może po prostu pogłaskała kota. Nie wiem, czemu, ale myślę, że ma kota.

A potem nasze drogi zbiegły się. Ja – w pośpiechu, mimo że w przekonaniu, że to jest mój slow day. Ona – bez pośpiechu i bez dorabiania sobie do tego teorii. Ja wybiegłam. Ona wyszła. Ja jechałam. Ona spacerowała. Ale przy tej kasie, w tej kolejce, zaszła jakaś koniunkcja. Byłyśmy – ona i ja – w jednej linii, i to dosłownie, bo przy taśmie kasy. I pomyślałam wtedy, myśląc o sensie życia, czyj sens jest bardziej sensowny? Jej czy mój? I komu to oceniać? Jej? Mnie? Wam? Komukolwiek?

Ludzie żyją różnie. Czasem patrząc na ich życie myślę sobie, że kurczę… jak je marnują. Na kłótnie. Na fochy. Na szukanie jak Koziołek Matołek po całym świecie tego, co jest bardzo blisko. Na nadmiar pracy. Na niepotrzebne nerwy. Na nieuzasadnione stresy. Na przejmowanie się tym, co jest dookoła i nieprzejmowanie się swoim własnym komfortem psychicznym. A z drugiej strony – to przecież ich życie. Niech je marnują. Niech psują i niszczą to, co w nim najlepsze, czyli relacje. W końcu… to ich życie. I nikt go za nich nie przeżyje. Proste? Każdy ma jakiś swój sens życia. I innym nic do tego. Jaką ja będę staruszką i czy w ogóle nią będę? Nie mam pojęcia. Ale jestem pewna jednego – to będzie moje życie i to ja będę widzieć jego sens. Albo bezsens. I nic nikomu do tego.

ALL THE RIGHT PLACES

Macie takie miejsca na świecie, w których czujecie się, jak u siebie i wiecie, że moglibyście w nich zamieszkać, nawet jeśli tak do końca ich nie znacie? Ja mam. Praga, Boston, Florencja i mała wioska Sebatu na Bali. Jest też na tej liście Kraków. To jedno z tych miast, w których po prostu czuję się, jak w domu. Angielski tytuł wpisu jest angielski, bo trudno mi było znaleźć tak piękne polskie nazwanie tego uczucia do miejsc niż „all the right places” – wszystkie miejsca, które są takie, jak trzeba, wszystko w nich pasuje. Do mnie.

Szczególne wrażenie robi na mnie za każdym razem, kiedy tu jestem, krakowski Kazimierz. W tej dawnej (i trochę obecnej, bo odradza się tutaj ta kultura) żydowskiej dzielnicy niespodzianki, zaskoczenia i miłe dla oka albo po prostu rzucające się w oczy rzeczy są niemal na każdym kroku, mieszkanie to sama przyjemność. Piszę te słowa siedząc na poddaszu apartamentu obok Starej Synagogi, w sercu Kazimierza. Dosłownie kroki dzielą mnie od historycznych miejsc tej dzielnicy i samego Krakowa. W odrestaurowanej kamienicy, w której wynajęłam ten apartament, zachowano cały jej XIX-wieczny charakter do tego stopnia, że wchodzenie po jej schodach na III piętro za każdym razem jest odkrywaniem czegoś nowego.

Tak, tak… odkrywaniem 😉

Społeczność żydowska Krakowa przed wojną to była aż 1/4 całej populacji tego miasta. Nic dziwnego, że ta kultura odcisnęła tutaj swoje piętno. I że Kazimierz po smutnych czasach peerelu zaczął odzyskiwać swoją tożsamość i – nie boję się użyć tego słowa, mimo wielu niedociągnięć, które tu widać na każdym kroku – urodę. Bo trudno się miejscu odciąć od kultury i ludzi, którzy je stworzyli. Zresztą odwrotnie też. Ale dzięki temu jest tak fantastycznie odjechane, że aż momentami nierzeczywiste.

Jak to graffiti…

Za co jeszcze kocham to miasto? Za to, że jest po prostu przyjazne. Wczoraj po przyjeździe zostawiłam samochód na parkingu i poruszam się pieszo. To jest tak przyjemne i łatwe! I inaczej niż w Warszawie kierowcy zatrzymują się przed przejściami, by przepuścić pieszych 😁, a komunikacja miejska jest super extra dopasowana do potrzeb mieszkańców całego miasta. Za to, że daje się błyskawicznie oswoić. Miejsca, w których się było jedynie raz, rozpoznaje się kolejnym razem natychmiast. No i za architekturę ❤️ Idziesz i chłoniesz to piękno.

Albo takie smaczki… ❤️

Podobnie mam we Florencji. Ale o niej już pisałam ☺️ Poczytajcie, bo samą mnie wzruszył ten tekst. A tymczasem ja napawam się dalej Krakowem. Jutro wydarzy się to, po co tu przyjechałam. Spektakl Cirque du Soleil „Toruk” na podstawie „Avatara”. Jestem pewna, że wart swojej ceny 😅

NIGDY ZA PÓŹNO NA PIERWSZY KROK

W świątyni hinduskiej w Kuala Lumpur zrobiłam wiele kroków 🤣

Świat jest pełen ludzi, którzy boją się zrobić pierwszy krok… To cytat ze zdobywcy Oscara dla najlepszego filmu „Green Book”. Chyba najprawdziwszy, najmądrzejszy i najbardziej inspirujący cytat, jaki usłyszałam w filmie w ostatnich latach. Tak. Boimy się zrobić pierwszy krok. Boimy się zmieniać. Boimy się nieznanego. Boimy się nowego. Boimy się… żyć.

Pierwsze kroki

Już kiedyś o tym pisałam. O pierwszych razach. Kiedyś człowiek był małpą i chodził na czworakach, ale raz po coś się podniósł i zobaczył świat inaczej. I zaczął się uczłowieczać. Kiedyś jadł surowe mięso, ale niechcący wywołał ogień i to mięso upiekł. Kiedyś chodził nago, ale było mu zimno, więc odkrył, że zwierzętom nie jest zimno, bo mają futra. Zaczął więc przyodziewać się w futra upolowanych zwierząt. Kiedyś człowiek nie umiał mówić w dzisiejszym rozumieniu mowy, ale zaczął, bo zauważył pewne prawidłowości. Nie umiał pisać, ale zaczął – z tego samego powodu. Pisał ręcznie, ale niejaki Jan Gutenberg wpadł na pomysł, że po co pisać ciągle te same znaki, skoro można je pojedynczo odwzorować i używać do tworzenia wielu słów, zdań, tekstów… Kiedyś nie było tak wielu rzeczy… Ale są. Bo ktoś kiedyś zrobił pierwszy krok.

Każda wielka podróż zaczyna się od małego kroku.

Zrozumieć siebie

Jestem dowodem na to, że czasem potrzeba większości życia, żeby zrozumieć siebie. W trakcie mojego remontu uświadomiłam sobie, że mam jeszcze jedną pasję (poza pisaniem, filmami i podróżami), której nigdy do siebie nie dopuszczałam. Dziś wiem, dlaczego. Nie mając wiele, trudno było ją spełniać, choć na przeróżne sposoby próbowałam – na przykład regularnymi przemeblowaniami mieszkania 😉 Ale skoro wciąż piszę, skoro udało się zacząć podróżować w rozumieniu prawdziwej przygody, to musiało się też udać z wnętrzami. Bo ta moja wielka, ale nienazwana przez lata pasja to wnętrza. Ich projektowanie i aranżacja. Urządzanie. Wybieranie elementów wyposażenia. Łączenie ich w całość. Muszę Wam wyznać, że projektowanie i urządzanie mojego mieszkania to była jedna z dwóch najlepszych rzeczy, jakie mi się udało zrealizować w zeszłym roku. Drugą była wyprawa do Azji, skoncentrowana na Bali.


Nigdy za późno na pierwszy krok

I tak oto pewnego dnia, jeszcze w czasie remontu, mieszkając u mojej przyjaciółki, zrozumiałam, jak wiele satysfakcji daje mi to, co właśnie robię. Przy jakimś weekendowym śniadaniu powiedziałam: „To mnie tak jara, że chyba muszę pójść na jakiś kurs aranżacji wnętrz”. A Ania na to: „Koniecznie!”

No to poszłam. Wyposażona w blok rysunkowy, notes, ołówki, linijkę, gumkę i torbę z pudełkami nagotowanych na zapas dietetycznych dań 😅

Wczoraj i dzisiaj miałam pierwsze zajęcia. Z notatkami, zapiskami na skanach materiałów, które dostałam, wykładami i wykładowcami. Z historią aranżacji wnętrz z fascynującym, pełnym ironii doktorkiem z ASP, z inwentaryzacją pomieszczeń z wesołą i autoironiczną panią architekt, z rozumieniem różnicy między RGB a CMYK-iem, z którymi pracuję całe życie, a nie miałam pojęcia, o co dokładnie chodzi. I że chodzi o światło. Z rysunkiem technicznym na papierze milimetrowym 🤪 który ostatnio robiłam w podstawówce. Ale jest dobrze, bo to lubiłam. Znaczy – kolejny dowód na to, że to jest krok w dobrą stronę.

Czy to jest czas na zmiany?

I tak, i nie. Kocham moje życie takim, jakie jest obecnie. Nie zmieniłabym nic (poza znanym moim stałym czytelnikom brakującym elementem). Mam pracę, która mnie satysfakcjonuje. Mam firmę, w której się dopełniam i zarabiam na Bali i takie tam 😉 Ale mam też marzenia i ambicje. I przeczucia. Te wnętrza. To projektowanie. Ta aranżacja. I to, że mi to wychodzi, nie jest bez powodu. I nie wzięło się znikąd. Tak więc… zrobiłam kolejny pierwszy krok. Jestem po pełnym wrażeń i nowej motywacji weekendzie i cóż… życie pisze najlepsze scenariusze 😁

Świat jest pełen ludzi, którzy boją się zrobić pierwszy krok.

The Green book

Jeśli chcesz podzielić się ze mną swoimi refleksjami na ten temat, napisz maila: kontakt@anitaodachowska.pl


👋