
Dziś odcinek, w którym rozbieram słowa, wylosowano ze słowo matu. W piątek pożałowałam, że wymyśliłam ten Słowomat. Na bank to jest wyraz mojego życiowego ADHD, że ciągle muszę mieć jakieś wyzwanie. No to teraz mam takie, że sama nie wiem, jak się do niego zabrać, bo wylosowałam słowa, które kompletnie nie mają ze sobą nic wspólnego, czyli majsterklepka, baba i bździągwa. I teraz żeby utkać z nich coś sensownego, mam naprawdę niezły czelendż…
Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:
Czelendż vs. wyzwanie
Póki mogę, to będę robić wszystko, żeby się do tego nie zabrać. Na przykład zwrócę Waszą uwagę na słowo czelendż, czyli z angielskiego wyzwanie. Obserwuję ostatnio w rozmowach mówionych i w mediach społecznościowych, że czelendż powoli już się zrównuje z wyzwaniem, jeśli chodzi o częstotliwość jego używania, i myślę, że z czasem będą to całkiem równoprawne słowa, a może nawet bardziej nowocześnie i światowo brzmiący czelendż zacznie powoli wypierać wyzwanie, kto wie?
W języku potocznym już się zadomowił na dobre, zaczyna też się pojawiać w nazewnictwie niektórych imprez, na przykład Challenge Lotto (i tu pisownię widziałam zarówno oryginalną, jak też zapożyczoną), czy różnych wydarzeń, na przykład słynna akcja z 2020 roku Gaszyn Challenge, w której zebrano ponad 6,5 miliona złotych dla dzieci z rdzeniowym zanikiem mięśni.
Nie wiem, czy pamiętacie… Polegała na tym, że trzeba było zrobić 10 pompek albo 10 przysiadów, wpłacić 5 zł na konto tej akcji w siepomaga.pl i „wyzwać” kogoś na właśnie taki czelendż. Jest też polski film krótkometrażowy zatytułowany „Czelendż”. Nie oglądałam go co prawda, ale fabuła, jakkolwiek jest to dramat, może być ciekawa, bo czelendżem głównego bohatera jest przejście się nago w biurze w jakimś korpo, żeby zebrać pieniądze na wymarzone wakacje córki.
Opóźniłam ten moment o jakąś pewnie minutę. Ale niestety, challenge accepted, więc do roboty.
Dwie twarze majsterklepki
Zacznijmy od majsterklepki. To słowo jest jak dr Jekyll i Mr Hyde języka polskiego. Jako doktor Jekyll majsterklepka jest „złotą rączką”, czyli człowiekiem, zwykle mężczyzną, który potrafi wszystko naprawić, ale też majsterkowiczem, takim spryciarzem, który umie robić różne rzeczy od zera, na przykład meble, urządzenia i tym podobne. Ale kiedy majsterklepka staje się Mr Hyde’em, jest całkiem odwrotnie – to totalny partacz, który potrafi spieprzyć wszystko, co robi. Taki ktoś jak pewien pan Andrzej z Brzegu, który pięć lat temu remontował moje mieszkanie i jak tylko mógł coś spierdolić, to zrobił to naprawdę koncertowo.
Słowo majsterklepka to połączenie dwóch wyrazów – majster i klepka. Pierwszy przyszedł do nas z języka niemieckiego. Jest to niemiecka wersja łacińskiego słowa magister, które znaczy dowódca, kapitan, przełożony, zarządca, mistrz, dozorca i nauczyciel.
I zwróćcie teraz uwagę, jaka ciekawa sytuacja się porobiła, bo z jednej strony mamy majstra, który przyszedł do nas z niemieckiego, a do niemieckiego z łaciny, a z drugiej strony mamy magistra (znaczy kto ma, ten ma), czyli absolwenta studiów drugiego stopnia, który pojawił się w polszczyźnie bezpośrednio z łaciny. Dwa słowa mające to samo źródło, a jednak przez to, że trafiły do języka różnymi drogami, znaczą zupełnie co innego.
Niemieckie majster to pierwotnie rzemieślnik, czyli ktoś, kto prowadzi warsztat i jest specjalistą w jakiejś dziedzinie, w której może szkolić uczniów właśnie w swoim rzemiośle. Synonimem majstra w tym znaczeniu jest słowo mistrz, na przykład – że nawiążę do poprzedniego odcinka – może być mistrz krawiecki. Potem doszło jeszcze nowe znaczenie. Majstrem nazywa się też kierownika nadzorującego robotników w fabryce.
Klepka to inaczej deska, deseczka. Z klepek robi się na przykład beczki czy układa podłogi, co już na pewno jest bardzo bliskie majsterkowaniu czy tworzeniu czegoś.
Ale czemu akurat majsterklepka, a nie na przykład… majsterśrubka albo majstermłotek? Prawdopodobnie było to tak: ktoś kiedyś użył takiego sformułowania, nazywając kogoś, komuś innemu się to spodobało, powtórzył to w innym towarzystwie, tam znów się komuś spodobało, ten ktoś powtórzył gdzie indziej i poszło w świat… trochę jak plotka!
Baba, babka, czarownica
A skoro jesteśmy przy plotkach, to płynnie przejdźmy do baby, bo wiadomo, że baba to plotkara, prawda? Nie! Nieprawda! Według badań chłopy plotkują znacznie więcej niż baby, tyle że są w tym bardziej dyskretnie niż my, więc łatka plotkary przepisywana jest niestety właśnie kobietom.
Ale do rzeczy. Wiemy już, jak doszło do tego, że w języku białogłowa i niewiasta stały się kobietą (polecam przy okazji „odcinek kobiecy”). Ale jak to się stało, że kobieta dziś jest też babą, babką czy babeczką i bynajmniej nie ma to nic wspólnego ze słodkimi wypiekami?
Zacznę od początku. Pierwotnie słowo baba miało dwa znaczenia – i tutaj też trochę jak dr Jekyll i Mr Hyde, tyle że w spódnicy – bo z jednej strony baba to była matka ojca lub matki, czyli dzisiejsza babcia, a z drugiej strony baba to jest znachorka, czarownica, wiedźma. Nawet etymolodzy nie są dziś zgodni, które znaczenie było pierwsze: Jekyll czy Hyde? Baba w znaczeniu babcia czy baba czarownica?
A propos czarownicy – nie przypomina Wam się przypadkiem pewna bajka? Pewnie, że tak! Wszyscy ją przecież znamy. Stara czarownica, która chciała skonsumować Jasia i Małgosię, nazywała się przecież Baba Jaga. W oryginale, u braci Grimm, była to po prostu hexe, czyli czarownica, ale w polskim przykładzie nazwano tę postać Babą Jagą i nie bez powodu, bo nawiązuje to do bardzo złej postaci z mitologii słowiańskiej – takiej obrzydliwej wiedźmy mieszkającej w chatce na kurzej stopce, która mordowała i zjadała dzieci.
Wróćmy już jednak do baby, która dziś nie jest żadną czarownicą, chociaż to słowo jest odbierane negatywnie. Baba to dość powszechne w językach słowiańskich słowo. W polszczyźnie jest bazą wielu wyrazów pochodnych i mnóstwa powiedzeń oraz przysłów. Rozbierzmy więc w końcu te babę!
Pierwotne znaczenie baby jako matki ojca lub matki przekształciło się najpierw w swoje zdrobnienie, czyli babkę, a potem w zdrobnienie tego zdrobnienia, czyli dzisiejszą babcię. Choć jeśli swojej babci nie kochamy albo nas czymś wkurzy, to pewnie zdarza nam się czasem powiedzieć o niej babka, czyli trochę negatywnie. Z drugiej strony babka oznacza dziś także kobietę, o której myślimy, że jest miła i sympatyczna. Mówimy wtedy, fajna babka, równa babka czy – jeśli kogoś podziwiamy – mądra babka. Ale już o kobiecie niemiłej i niesympatycznej, albo której po prostu nie lubimy, powiemy baba! Ta wredna baba, głupia baba, wścibska baba… A na przykład o kobiecie prowadzącej samochód, która nie do końca ogarnia, jak się powinno jeździć, powiemy baba za kierownicą.
Nic dziwnego, bo przecież wiadomo, że jak baba z wozu, to koniom lżej, nawet tym mechanicznym, i wiadomo, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle, więc lepiej, żeby za tą kierownicą nie siedziała, bo tylko same z tego kłopoty. Prawda, drodzy męscy mężczyźni? A propos – w języku polskim nie ma męskiego odpowiednika słowa baba, no bo chłop, mimo wszystko, nie jest określeniem tak negatywnie nacechowanym jak baba.
Ale skoro przy babach jesteśmy, to przecież jest to określenie nie tylko kobiet, ale też ciast. Długo uważano, że baba jako nazwa ciasta wielkanocnego, takiego w kształcie ściętego stożka, wzięła się z podobieństwa tego ciasta do szerokiej, pofałdowanej spódnicy – takiej, jakie nosiły dawniej wiejskie kobiety, szczególnie te starsze, czyli po prostu babki. Natomiast gdy językoznawcy zagłębili się bardziej w materiały źródłowe, okazało się, że dawniej wielkanocna baba miała całkiem inny kształt niż znamy dzisiaj. Przypominała zapleciony i jeszcze zawinięty w takie koło warkocz – taki dokładnie, jak dawna fryzura naszych bab, a potem babek.
Baba to też do dzisiaj, chociaż już coraz rzadsze, określenie handlarki, przekupki. Można na przykład kupować jaja od baby na rargu i wiadomo, że takie jaja są lepsze, bo kury takiej baby to na bank są szczęśliwe, bo chodzą, gdzie chcą i mogą sobie wygrzebać robaki w dowolnym miejscu…
Bździątwa i mityczny ogrodnik
Z babą i robakami, a raczej owadami, ma wiele wspólnego, ostatnie wylosowane przeze mnie słowo, czyli bździągwa. Dziś mówi się tak pogardliwie o kobiecie, której się po prostu nie lubi. Tylko skąd się wzięło takie określenie? I teraz trzymajcie się mocno i zatkajcie nosy, bo za chwilę zrobi się tu obrzydliwie i śmierdząco?
Otóż bździągwa to regionalna nazwa ogrodowych szkodników z rodziny tarczówkowatych. Wśród nich są takie urocze owady jak plusknia jagodziak, odorek zieleniak, warzywnica kapustna czy strojnica włoska. Piękne nazwy, prawda? Niestety dalej już tak pięknie nie będzie.
Większość tych owadów, oprócz tego, że wpierdalają krzaki malin, truskawek, poziomek agrestu, kapustę i inne pieczołowicie uprawiane przez nasze babcie na działkach plony, ma pewną nieprzyjemną cechę. Mianowicie wydzielają i zostawiają na liściach albo rozpylają w powietrzu niezły odorek.
I właśnie to zapewne kiedyś, dawno temu, jakiemuś ogrodnikowi przyniosło pewne skojarzenie? Bo przecież my, ludzie, też wydzielamy czasem przykrą woń, prawda? I nie mam tu wcale na myśli woni potu czy smrodu, kiedy się nie myjemy, tylko ten nagły odór, gdy nagle musimy oddać do atmosfery trochę gazów, bo się ich w nas za dużo nagromadziło. No, poprostu kiedy z człowieka wychodzi – co ja tu będę owijać w bawełnę, przecież nie miało być tabu w tym podcaście – no, po prostu wychodzi z człowieka pierd. Tylko nie taki pierd, który można usłyszeć, ale taki – wiecie – cichacz, tajniak, ścichapęk czy jakie tam jeszcze inne nazwy znacie.
Taki pierd w dawnej polszczyźnie nazywał się bździna, bździuch, bździak albo bździuk i termin ten był używany powszechnie jeszcze w XIX wieku jako określenie cichego puszczania bąków. Można było się zebździć albo bździć. I właśnie to musiało się skojarzyć naszemu mitycznemu ogrodnikowi, gdy stojąc w krzakach malin poczuł smrodek i niestety nie była to jego bździna. Ogrodnik nachylił się nad liściem maliny, na którym siedział sobie w najlepsze odorek zieleniak i wpieprzał go wydzielając jednocześnie tej swój zapaszek. „Ty bździągwo! – musiał powiedzieć wtedy ogrodnik – ja cię zaraz załatwię!” I chlusnął wodą z namoczonych papierosów, wściekły, że zamiast je wypalić, musi je poświęcić, żeby pozbyć się pluskwiaka.
Nie wiem, jak miał na imię mityczny ogrodnik, ale na bank musiał istnieć, bo inaczej skąd by się wzięło słowo bździągwa?
A skąd się wzięło słowo bździągwa jako pogardliwe określenie kobiety? Okazuje się, że czasownik bździć, pisany też czasami bździeć, oznacza nie tylko puszczać ciche, wiatry, gazy czy bąki, ale też mówić głupstwa. No i tak oto na koniec tego totalnie niefeministycznego odcinka dochodzę do sedna. Otóż kobieta bździągwa to po prostu kobieta-szkodnik, głupia baba, żeńska wersja tej gorszej wersji majsterklepki, która potrafi zepsuć relacje z innymi, często plotkara, która wtyka nos w nie swoje sprawy, pozostawiając po sobie taki plotkarski smrodek lub śmierdzące echa własnej głupoty.
Ale oczyśćmy już te dość gęstą atmosferę. Zamknijcie oczy i usiądźcie wygodnie… Wdech… wydech…
Dziękuję Wam za wysłuchanie tego odcinka. Mam nadzieję, że majsterklepki w Waszym życiu to są wyłącznie „złote rączki”, a na żadną kobietę nie musicie mówić baba ani bździągwa, bo otaczają was same fajne babki.
Jeśli podobają Wam się te moje słowne felietony, koniecznie zasubskrybujcie moje kanały w Spotify albo Apple podcast i polećcie je znajomym. Zapraszam też do obserwowania mnie w mediach społecznościowych. Wszystkie linki zawsze znajdują się w opisie podcastów.
Skomentuj