Macie swoje ulubione ścieżki? Takie, którymi lubicie chodzić czy jeździć do pracy, spacerować, biegać, przemierzać je rowerem… Jestem pewna, że każdy takie ma. Każda z tych ścieżek ma nas zaprowadzić do określonego celu… Takiego, jak my chcemy. A co, kiedy na scenę wkracza życie i mówi, że to jest już „droga bez przejazdu”?
15 km dla mózgu
Moja ulubiona ścieżka rowerowa ma około 15 km. To akurat taki dystans, który wiem, że pokonam w niecałą godzinę. Mniej więcej tyle, ile trzeba, żeby zrzucić balast całego dnia i oczyścić umysł. Aktywność fizyczna tym właśnie dla mnie jest – oprócz tego, że pomaga budować formę i się za szybko nie rozpaść, pomaga też poukładać sobie różne rzeczy (zwykle ich nadmiar) w głowie. Choć pomaga zawsze, to jednak na rowerze czuję to bardziej namacalnie. I doskonale już znam moment, w którym ten proces się zaczyna. Bo najpierw mam chaos i mętlik i zmęczenie, ale po 2-3 km, gdzieś między odświeżającym zapachem pasty do zębów w Dolinie Colgate a powodującym mocniejszy nacisk na pedały odorem Wzgórza Wysypiska Śmieci, wszystko puszcza. I jestem tylko ja i rower. I droga. I moje słabości. Albo przeciwnie – moja siła.
Czasem wjeżdżam pod górkę tak lekko i łatwo, że nawet nie zmieniam biegu ani nie staję na pedałach. A czasem – mam wrażenie, że koła nie jadą, tylko się na nią wspinają, jak ja w górach. Są dni, kiedy mam wrażenie, że całą trasę pokonuję w jakimś szaleńczym tempie. A są i takie, kiedy wydaje mi się, że jadę w nieskończoność. Ale gdy po powrocie sprawdzam, co mi zmierzyła Strava, okazuje się, że to są różnice rzędu minuty. Minuty! Czy tak właśnie nie jest w życiu? Jednego dnia wszystko idzie jak z płatka, a innego – mamy wrażenie, że cały świat jest przeciwko nam.
W czasie takich rowerowych przejażdżek (i gdy się przebudzam koło 4:00 nad ranem) przychodzi mi do głowy najwięcej kreatywnych pomysłów. Kiedy w drodze powrotnej z ulgą i na wdechu opuszczam odór Wzgórza Wysypiska Śmieci i wjeżdżam w świeżość pasty do zębów w Dolinie Colgate, w głowie mam już nie tylko przerobiony cały dzień, ale też różne pomysły. Na artykuł na blogu. Na podcast. Na rozwiązanie trudnej sprawy, którego nie mogłam znaleźć. A czasem nawet na życie i to, co jeszcze chciałabym w nim osiągnąć.
Droga bez przejazdu
Bo chciałabym jeszcze bardzo wiele. Moje ADHD nie pozwala mi żyć inaczej. I chyba nie chciałabym. Nawet więcej – uważam, że odpoczynek jest bardzo potrzebny, ale trwonienie życia na nicnierobienie, bo „jestem zmęczony po pracy” to jest po prostu… trwonienie życia. A ono jest tak cenne, że czasami brak słów.
Tydzień temu poznałam pewnego przemiłego, uśmiechniętego Niemca, który osiadł w Polsce dla swojej miłości. Byliśmy na Męskim Graniu w większym gronie znajomych i jak to na nie-koncercie, stojąc z piwem w ręku, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Rozmawialiśmy też o tym, o czym dzisiaj piszę. O życiu. Przyczynkiem była moja właśnie rozpoczęta pięćdziesiątka i to, jak się czuję i że chciałabym jeszcze jak najwięcej przeżyć. Arne, nieco starszy ode mnie, przytakiwał każdemu słowu – że dokładnie tak trzeba, bo życie jest krótkie i trzeba z niego wycisnąć maksa. Mniej więcej w środku imprezy zostałam zaproszona (bo inni byli już zaproszeni wcześniej) na inaugurację basenu, który Arne i Kamila niedawno skończyli.
Cieszyli się tym, jak dzieci. Wspólnie roztaczaliśmy tamtego wieczoru wizje wspaniałej imprezy. Niedzielne pool party. To był piątek. Wieczorem w sobotę jeszcze dostałam potwierdzenie, o której start imprezy. W niedzielę rano wstałam i zanim jeszcze zaczęłam trening, ruszyłam do kuchni, żeby zrobić wielki gar chłodnika. Bo przecież nie pójdę na imprezę z gołymi rękami. W trakcie treningu dostałam telefon od przyjaciółki, ale nie usłyszałam. Po treningu odczytałam wiadomość: „Impreza odwołana. Później Ci wytłumaczę”. Zadzwoniłam od razu. Miałam w głowie różne scenariusze, ale absolutnie nie byłam gotowa na ten, o którym usłyszałam: „Arne nie żyje”.
Arne nie żyje. Arne nie żyje… Arne. Nie. Żyje.
Jego ścieżka dobiegła końca. Przy basenie, którym tak się cieszył, stanął znak „droga bez przejazdu”. Tego wyczekiwanego dnia Arne po prostu się nie obudził. Jak widać, życie pisze nie tylko najlepsze, ale też najgorsze scenariusze, o czym sama nie raz się przekonałam na własnej skórze. Ale jednak to jest ŻYCIE. Jedno. Nasze. I nie ma nic gorszego niż je roztrwonić na nierozwijanie się, niedoświadczanie, nieszukanie nowych doznań, nieuczenie się nowych umiejętności, niepróbowanie nowych potraw, niepoznawanie nowych miejsc, niechodzenie nieprzetartymi ścieżkami i wiele innych „nie-”. To jak za życia trochę nie żyć. Wiem, choć niemal go nie znałam, wiem, że Arne przeżył swoje życie najpiękniej jak mógł, a przez to, jaki był, mocno wyrył się w sercach całej rodziny i przyjaciół. Nawet u mnie pozostawił ślad, choć znajomość była tak krótka. To taki człowiek, z którym od razu jest „po drodze”.
Póki jeszcze mogę…
I wrócił wątek drogi. Niektóre ścieżki wydeptujemy sobie sami. Są nasze. Oswojone. Przyjazne. Miłe dla oka. Ja mam wiele takich ścieżek – dróg, które lubię bardziej niż inne, mimo że jedne i drugie prowadzą do tego samego celu. Tych alternatywnych jakoś instynktownie unikam. Najczęściej dlatego, że są brzydsze albo prowadzą przez zatłoczone miejsca. Albo z czymś nieprzyjemnym mi się kojarzą. Zdarza mi się, oczywiście, żeby trochę pobudzić mój mózg, czasami je zmieniać, wychodząc z mojej strefy komfortu, jak to się dzisiaj popularnie mówi. Ale prędzej czy później wracam na te ulubione. Z ulgą, jakbym właśnie wracała po męczącej podróży do domu.
Ale paradoksalnie – kiedy jestem gdzieś w podróży, unikam przetartych szlaków. Uwielbiam iść w plener bez mapy i zgubić się w jakiejś uliczce, a potem szukać drogi. W takich właśnie momentach odkrywa się to, co najlepsze w miejscach, których nie znamy. Bo musimy je poznać, musimy się rozejrzeć, czasem cofnąć, czasem znowu zbłądzić, przyjrzeć się drogom, które pokazuje nawigacja, a niekiedy zwyczajnie zapytać ludzi, którzy tam mieszkają lub właśnie nas mijają w górach czy na jakimś bezdrożu.
Podobnie jak w podróżach mam w życiu – niespecjalnie lubię chodzić utartymi ścieżkami. Wolę coś sama odkrywać, nawet popełniając błędy i gubiąc się, niż pójść ścieżką, którą ktoś mi wskaże. Wolę sama nauczyć się czegoś w praktyce, niż kiedy ktoś ma mnie tego nauczyć w teorii. Bo doświadczanie i próbowanie to najlepsze formy nauki, jakie znam. Doświadczanie i szukanie nowych doświadczeń, doznań, emocji to esencja życia.
I mam tego głód tak wielki, że kiedy nawet wydaje mi się, że jest już za bardzo pod górkę i może powinnam już sobie dać odpocząć, że może wystarczy mi tego wiecznego zachłystywania się życiem, że jestem zmęczona, to jednak i tak, jadąc pod tę górkę staję na pedałach, żeby szybciej zobaczyć, co jest z jej drugiej strony. I cieszyć się tym, cokolwiek to będzie, póki jeszcze mogę… Bo przecież pewnego dnia także na mojej i na każdej drodze stanie ten właśnie znak. Droga bez przejazdu…
Post Scriptum
Dziś rodzina i przyjaciele pożegnali Arnego. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o nim i o tym moim felietonie przez telefon. Kochani, jeszcze raz ściskam Was mocno i jestem pewna, że prędzej czy później, jak zawsze, okaże się, że nawet ta bezsensowna śmierć była PO COŚ <3, chociaż dzisiaj wydaje nam się tak absurdalna.