Urwana ścieżka życia

rower na polnej ścieżce

Macie swoje ulubione ścieżki? Takie, którymi lubicie chodzić czy jeździć do pracy, spacerować, biegać, przemierzać je rowerem… Jestem pewna, że każdy takie ma. Każda z tych ścieżek ma nas zaprowadzić do określonego celu… Takiego, jak my chcemy. A co, kiedy na scenę wkracza życie i mówi, że to jest już „droga bez przejazdu”?

15 km dla mózgu

Moja ulubiona ścieżka rowerowa ma około 15 km. To akurat taki dystans, który wiem, że pokonam w niecałą godzinę. Mniej więcej tyle, ile trzeba, żeby zrzucić balast całego dnia i oczyścić umysł. Aktywność fizyczna tym właśnie dla mnie jest – oprócz tego, że pomaga budować formę i się za szybko nie rozpaść, pomaga też poukładać sobie różne rzeczy (zwykle ich nadmiar) w głowie. Choć pomaga zawsze, to jednak na rowerze czuję to bardziej namacalnie. I doskonale już znam moment, w którym ten proces się zaczyna. Bo najpierw mam chaos i mętlik i zmęczenie, ale po 2-3 km, gdzieś między odświeżającym zapachem pasty do zębów w Dolinie Colgate a powodującym mocniejszy nacisk na pedały odorem Wzgórza Wysypiska Śmieci, wszystko puszcza. I jestem tylko ja i rower. I droga. I moje słabości. Albo przeciwnie – moja siła. 

Czasem wjeżdżam pod górkę tak lekko i łatwo, że nawet nie zmieniam biegu ani nie staję na pedałach. A czasem – mam wrażenie, że koła nie jadą, tylko się na nią wspinają, jak ja w górach. Są dni, kiedy mam wrażenie, że całą trasę pokonuję w jakimś szaleńczym tempie. A są i takie, kiedy wydaje mi się, że jadę w nieskończoność. Ale gdy po powrocie sprawdzam, co mi zmierzyła Strava, okazuje się, że to są różnice rzędu minuty. Minuty! Czy tak właśnie nie jest w życiu? Jednego dnia wszystko idzie jak z płatka, a innego – mamy wrażenie, że cały świat jest przeciwko nam.

W czasie takich rowerowych przejażdżek (i gdy się przebudzam koło 4:00 nad ranem) przychodzi mi do głowy najwięcej kreatywnych pomysłów. Kiedy w drodze powrotnej z ulgą i na wdechu opuszczam odór Wzgórza Wysypiska Śmieci i wjeżdżam w świeżość pasty do zębów w Dolinie Colgate, w głowie mam już nie tylko przerobiony cały dzień, ale też różne pomysły. Na artykuł na blogu. Na podcast. Na rozwiązanie trudnej sprawy, którego nie mogłam znaleźć. A czasem nawet na życie i to, co jeszcze chciałabym w nim osiągnąć.

Droga bez przejazdu

Bo chciałabym jeszcze bardzo wiele. Moje ADHD nie pozwala mi żyć inaczej. I chyba nie chciałabym. Nawet więcej – uważam, że odpoczynek jest bardzo potrzebny, ale trwonienie życia na nicnierobienie, bo „jestem zmęczony po pracy” to jest po prostu… trwonienie życia. A ono jest tak cenne, że czasami brak słów. 

Tydzień temu poznałam pewnego przemiłego, uśmiechniętego Niemca, który osiadł w Polsce dla swojej miłości. Byliśmy na Męskim Graniu w większym gronie znajomych i jak to na nie-koncercie, stojąc z piwem w ręku, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Rozmawialiśmy też o tym, o czym dzisiaj piszę. O życiu. Przyczynkiem była moja właśnie rozpoczęta pięćdziesiątka i to, jak się czuję i że chciałabym jeszcze jak najwięcej przeżyć. Arne, nieco starszy ode mnie, przytakiwał każdemu słowu – że dokładnie tak trzeba, bo życie jest krótkie i trzeba z niego wycisnąć maksa. Mniej więcej w środku imprezy zostałam zaproszona (bo inni byli już zaproszeni wcześniej) na inaugurację basenu, który Arne i Kamila niedawno skończyli. 

Cieszyli się tym, jak dzieci. Wspólnie roztaczaliśmy tamtego wieczoru wizje wspaniałej imprezy. Niedzielne pool party. To był piątek. Wieczorem w sobotę jeszcze dostałam potwierdzenie, o której start imprezy. W niedzielę rano wstałam i zanim jeszcze zaczęłam trening, ruszyłam do kuchni, żeby zrobić wielki gar chłodnika. Bo przecież nie pójdę na imprezę z gołymi rękami. W trakcie treningu dostałam telefon od przyjaciółki, ale nie usłyszałam. Po treningu odczytałam wiadomość: „Impreza odwołana. Później Ci wytłumaczę”. Zadzwoniłam od razu. Miałam w głowie różne scenariusze, ale absolutnie nie byłam gotowa na ten, o którym usłyszałam: „Arne nie żyje”.

Arne nie żyje. Arne nie żyje… Arne. Nie. Żyje. 

Jego ścieżka dobiegła końca. Przy basenie, którym tak się cieszył, stanął znak „droga bez przejazdu”. Tego wyczekiwanego dnia Arne po prostu się nie obudził. Jak widać, życie pisze nie tylko najlepsze, ale też najgorsze scenariusze, o czym sama nie raz się przekonałam na własnej skórze. Ale jednak to jest ŻYCIE. Jedno. Nasze. I nie ma nic gorszego niż je roztrwonić na nierozwijanie się, niedoświadczanie, nieszukanie nowych doznań, nieuczenie się nowych umiejętności, niepróbowanie nowych potraw, niepoznawanie nowych miejsc, niechodzenie nieprzetartymi ścieżkami i wiele innych „nie-”. To jak za życia trochę nie żyć. Wiem, choć niemal go nie znałam, wiem, że Arne przeżył swoje życie najpiękniej jak mógł, a przez to, jaki był, mocno wyrył się w sercach całej rodziny i przyjaciół. Nawet u mnie pozostawił ślad, choć znajomość była tak krótka. To taki człowiek, z którym od razu jest „po drodze”.

Póki jeszcze mogę…

I wrócił wątek drogi. Niektóre ścieżki wydeptujemy sobie sami. Są nasze. Oswojone. Przyjazne. Miłe dla oka. Ja mam wiele takich ścieżek – dróg, które lubię bardziej niż inne, mimo że jedne i drugie prowadzą do tego samego celu. Tych alternatywnych jakoś instynktownie unikam. Najczęściej dlatego, że są brzydsze albo prowadzą przez zatłoczone miejsca. Albo z czymś nieprzyjemnym mi się kojarzą. Zdarza mi się, oczywiście, żeby trochę pobudzić mój mózg, czasami je zmieniać, wychodząc z mojej strefy komfortu, jak to się dzisiaj popularnie mówi. Ale prędzej czy później wracam na te ulubione. Z ulgą, jakbym właśnie wracała po męczącej podróży do domu. 

Ale paradoksalnie – kiedy jestem gdzieś w podróży, unikam przetartych szlaków. Uwielbiam iść w plener bez mapy i zgubić się w jakiejś uliczce, a potem szukać drogi. W takich właśnie momentach odkrywa się to, co najlepsze w miejscach, których nie znamy. Bo musimy je poznać, musimy się rozejrzeć, czasem cofnąć, czasem znowu zbłądzić, przyjrzeć się drogom, które pokazuje nawigacja, a niekiedy zwyczajnie zapytać ludzi, którzy tam mieszkają lub właśnie nas mijają w górach czy na jakimś bezdrożu.

Podobnie jak w podróżach mam w życiu – niespecjalnie lubię chodzić utartymi ścieżkami. Wolę coś sama odkrywać, nawet popełniając błędy i gubiąc się, niż pójść ścieżką, którą ktoś mi wskaże. Wolę sama nauczyć się czegoś w praktyce, niż kiedy ktoś ma mnie tego nauczyć w teorii. Bo doświadczanie i próbowanie to najlepsze formy nauki, jakie znam. Doświadczanie i szukanie nowych doświadczeń, doznań, emocji to esencja życia. 

I mam tego głód tak wielki, że kiedy nawet wydaje mi się, że jest już za bardzo pod górkę i może powinnam już sobie dać odpocząć, że może wystarczy mi tego wiecznego zachłystywania się życiem, że jestem zmęczona, to jednak i tak, jadąc pod tę górkę staję na pedałach, żeby szybciej zobaczyć, co jest z jej drugiej strony. I cieszyć się tym, cokolwiek to będzie, póki jeszcze mogę… Bo przecież pewnego dnia także na mojej i na każdej drodze stanie ten właśnie znak. Droga bez przejazdu…

Post Scriptum

Dziś rodzina i przyjaciele pożegnali Arnego. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o nim i o tym moim felietonie przez telefon. Kochani, jeszcze raz ściskam Was mocno i jestem pewna, że prędzej czy później, jak zawsze, okaże się, że nawet ta bezsensowna śmierć była PO COŚ <3, chociaż dzisiaj wydaje nam się tak absurdalna.

Niemęskie Granie

koncert Żywiec Męskie Granie

Możliwe, że za ten wpis zostanę ukamienowana, ale nie mogę się powstrzymać. Męskie Granie to nic więcej, jak doskonale pomyślana i zorganizowana machina marketingowa marki Żywiec, z której najlepsze są płyty. Same koncerty to nic więcej, jak kolejny letni piknik i festiwal foodtrucków, tyle że z muzyką na żywo w tle. I to dosłownie w tle, bo jeśli na koncercie da się rozmawiać bez podnoszenia głosu, trudno o koncercie mówić.

Pierwszy i ostatni raz

Męskie Granie jest doskonałym przykładem tego, jak zbudować potrzebę i ją wykorzystać, żeby sprzedawać jak najwięcej. Ludzie czekają na coroczny hymn, dyskutują „zachwyca/nie zachwyca”. Kupują kolejne płyty – czasem lepsze, czasem gorsze. Dla wielu być na koncercie, zwłaszcza finałowym, to jedno z marzeń do spełnienia. A wielu jest takich, dla których to coroczne letnie must have czy raczej must be, jeśli chodzi o imprezy muzyczne. Tylko czy Męskie Granie faktycznie jest imprezą muzyczną? Byłam w piątek we Wrocławiu. Pierwszy raz w życiu i jako ktoś, kto kocha muzykę i potrafi docenić dobry koncert, zwłaszcza na żywo, już wiem, że był to mój pierwszy i ostatni raz.

Wykreowana potrzeba

Nie będę recenzować koncertów, bo nie o tym ma być ten wpis. Na pewno fajnie, że na tzw. scenie Ż (dla niezorientowanych mniejszej) mogą zaprezentować się szerszej publiczności młodzi artyści, jeszcze nie tak popularni jak muzyczni seniorzy czy juniorzy. I fajnie, że co roku powstaje utwór wiodący, tzw. hymn Męskiego Grania. Fajnie też, że są wydawane płyty, bo dobrych zbiorówek dobrych polskich wykonawców zawsze miło posłuchać. 

Żywiec stworzył machinę marketingową, która z jednej strony promuje markę, z drugiej – napędzana jest już mniej przez markę, a bardziej przez potrzebę, która została przez nią wykreowana. 

Muzyka w tle

Ta potrzeba rośnie w ludziach, również takich jak ja, dzięki świetnemu pomysłowi marketingowemu. Wiadomo, że w sprzedaży jedną z najlepszych metod jest podarowanie klientom emocji. A muzyka jest jednym z najlepszych generatorów emocji. Dlatego i ja co roku mówiłam sobie, że chciałabym być na Męskim Graniu. No i wreszcie byłam. I co zobaczyłam? 

Pierwsze wrażenie było całkiem przyjemne. Ludzie w bardzo różnym wieku, często całe rodziny, nawet z zupełnie małymi dziećmi w wózkach, wielu fajnie poubieranych, wielu ładnych, więc było na co popatrzeć. Siedzą na dostępnych (jeśli się odpowiednio wcześniej przyszło) leżakach, ławkach, krzesłach, huśtawkach, na kocach, kurtkach, bluzach czy po prostu na gołej trawie. Popijają piwo, wodę, czasem coś jedzą. Rozmawiają, śmieją się, niektórzy śpiewają, bo w tle tego wszystkiego leci muzyka na żywo. „W tle” to moje słowo-klucz.

Męskie Granie vs. Miejski Piknik

Bo oczywiście, mogłabym pójść pod jedną czy drugą scenę, jak całkiem spory tłum tych, którzy przyszli przede wszystkim dla muzyki. I być może wówczas poczułabym atmosferę koncertu czy muzycznego festiwalu, choć wcale nie jestem tego taka pewna. Niestety, mój kręgosłup nie wytrzymuje takiego wielogodzinnego stania, więc wolałam siedzieć lub przechadzać się nieco dalej (choć wcale nie tak daleko), gdzie jednak muzyka już mieszała się z rozmowami, wybuchami śmiechu, dymem papierosów i marihuany, której było wokół tyle, że można było się ujarać samymi oparami. I mieszała się ta muzyka z coraz bardziej gęstniejącą atmosferą, przypominającą coraz mniej koncert, a coraz bardziej festyn czy piknik organizowany latem w niemal każdej wsi, mieście i miasteczku w kraju. Na tych imprezach zwykle jest też jakaś muzyka na żywo, często są foodtrucki lub jakaś inna gastronomia, są też kolejki do toalet i pijani imprezowicze. A jak wójta czy burmistrza stać, to nawet całkiem niezłych artystów opłaci. 

Różnice są trzy:

  1. na Męskim Graniu gra więcej artystów
  2. na Męskim Graniu jest większa frekwencja
  3. zasadnicza różnica – za wejście na piknik czy festyn, w odróżnieniu od Męskiego Grania, nie trzeba płacić. 

Bilet na jeden dzień to koszt 239 zł, a na dwudniowe granie – 419 zł. Suma rośnie, jeśli wybieramy się w parze czy rodzinnie. Rośnie jeszcze bardziej, jeśli musimy skorzystać z noclegu. Jeszcze bardziej – jeśli będziemy głodni albo spragnieni. Za piwo trzeba zapłacić 16 zł, a za jedzenie dwu-, a nawet kilkakrotnie więcej. I żeby było jasne – kiedy jestem na dobrym koncercie, nie ma znaczenia, ile zapłaciłam za bilet i ile wydam dodatkowo. Ale trasa Męskiego Grania to nie jest koncert. To piknik. Festyn. Okazja do spotkania z przyjaciółmi i znajomymi. I powtarzam – świetna machina marketingowa, a jeszcze dodam, że również naprawdę doskonale zorganizowana.

Puenta, czyli Niemęskie Granie

Męskie Granie, mimo wielu wad, ma też jedną zaletę. Mianowicie jest doskonałym pretekstem, aby spotkać się przyjaciółmi i z znajomymi. Tylko czy do takich spotkań potrzebny jest pretekst? Szczerze mówiąc, wolałabym te pieniądze wydać niemęsko, a bardzo damsko – idąc z przyjaciółmi do dobrej restauracji. Jest nawet całkiem spora szansa, że nie tylko wydałabym tych pieniędzy mniej, ale też zyskałabym znacznie więcej. Zarówno emocji, jak i wspomnień. 

PS No, dobra, jeszcze jedna zaleta Męskiego Grania – dzięki wykreowanej powszechnie potrzebie bycia tam, łatwiej niż we własnym mieście spotkać na tej imprezie przyjaciółkę, z którą bezskutecznie próbujesz umówić się od dwóch lat. Ale na tym koniec zalet.

Kurs kursowania przez życie. Bezpłatny e-book

Codziennie w mediach społecznościowych wyświetlają mi się propozycje kursów tego, kursów tamtego, webinarów o tym, jak sprzedawać nie mając co sprzedawać, jak zostać milionerem dzięki sztucznej inteligencji, jak w trzy miesiące zrzucić 10 kilo, jak pisać skuteczne posty do social mediów, jak się modnie ubierać, jak ładnie mówić, jak pisać książki, jak czytać 10 książek w tygodniu, czego nie jeść, żeby schudnąć, co jeść, żeby przytyć, jak spać, chodzić, siedzieć, leżeć, sikać, uprawiać seks… I myślę sobie… że Internet i media społecznościowe uczyniły z nas nieoczekiwanie społeczeństwo domorosłych ekspertów z jednej strony i społeczeństwo pozornie inteligentnych debili z drugiej, którzy za takie rady, szkolenia i kursy są w stanie nawet płacić.

Fake it ‘till you make it!

Ta pierwsza grupa też jest zróżnicowana, bo nie chcę generalizować i od razu powiem, że jest w niej wiele osób wartościowych, które naprawdę osiągnęły sukces w swojej dziedzinie i mogą oraz chcą się podzielić z innymi swoją wiedzą, doświadczeniem, pomysłami. Chociaż prawda jest taka, że prawdziwa wiedza i doświadczenie nie musi się lansować w internetach. 

Ale… mimo wszystko, oddajmy tym internetowym, że faktycznie TO COŚ mają. Poznacie ich po tym, że albo udostępniają swoje treści bezpłatnie, albo – jeśli zbudowali markę osobistą i ogromne zasięgi, to ludzie płacą im po prostu za tę markę i za wiedzę, która nie jest powszechna. Ale cała pozostała reszta – nie ma się co oszukiwać – robi to, bo po prostu chce osiągnąć korzyści finansowe, najczęściej nie będąc ekspertem wcale albo będąc nim tylko we własnym mniemaniu.

A że Internet i media społecznościowe przyjmą dzisiaj wszystko, poza nagością i ściśle określonymi niedozwolonymi treściami, to YOLO! Publikują jak opętani wierząc w zasadę „fake it, ‘till you make it”, czyli „udawaj, że się uda [aż się uda]”. To angielski aforyzm, który opisuje sytuację, w której ktoś udający pewność siebie, posiadanie kompetencji i regularnie to manifestujący (czy też dzisiaj upubliczniający, bo aforyzm jest starszy niż ja, na pewno sprzed 1973 roku[i]) tę swoją „wiedzę”, „doświadczenie” i „kompetencje”, może realizować swoje cele.

Fake it!

„30 dni do bikini”? Proszę bardzo! Jedyne 49,99 zł. 

„5 tygodni do zapięcia guzika od spodni”? Nie ma sprawy! Tylko 5 zł za jeden tydzień. 

„3 miesiące i będziesz liczył pierwsze tysiące”. Kupuj szybko. Dzisiaj za jedyne 199,99 zł. 

„Jak zarabiać na życie leżąc na plaży w San Pedro?” Już dziś zapisz się na bezpłatny webinar.

„W dwie godziny pokażę Ci, jak zapewnić dobrobyt Twój i Twojej rodziny”. Pobierz e-booka. Tylko dwie godziny czytania! Dziś w promocyjnej cenie 39 zł. Cena regularna 339 zł. Nie przegap takiej okazji!

„Co jeść na płaski brzuch? 105 porad eksperta”. Zapisz się do newslettera, a otrzymasz bezpłatnego e-booka.

Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Obserwuję to wszystko od pewnego czasu, a im bardziej obserwuję, tym bardziej, rzecz jasna – dzięki ciasteczkom – jestem atakowana podobnymi reklamami, postami sponsorowanymi, linkami sponsorowanymi w Google i pewnie na wiele innych sposobów, których nie zauważam, bo w niektórych miejscach w sieci mnie po prostu nie ma albo patrząc na ekran skupiam się na czymś innym.

Untill you make it!

I zastanawiam się, czy jest tak, dlatego że staliśmy się społeczeństwem, które zna się dosłownie na wszystkim, czy przeciwnie – nie znamy się kompletnie na niczym, nie mamy własnego zdania na żaden temat i do niczego nie potrafimy dojść sami bez tutoriali, tipów, kursów, poradników, podpowiedzi „ekspertów” i stąd właśnie taki ich ogromny wysyp. Bo w końcu to popyt napędza podaż. Czy może nie?

Czy może jest jeszcze gorzej, czyli ktoś się czegoś nauczył, ma tupet/parcie na szkło/żądzę pieniądza, więc wywołuje potrzebę i wmawia innym, że to jest też ich potrzeba, którą koniecznie muszą zaspokoić? Za jedyne 9,99 zł!

Czy może po prostu jeszcze bardziej cynicznie – taki jeden czy taka jedna sprawdza, czego ludzie najczęściej szukają w wyszukiwarkach i – tadam! – ogłasza, że ma rozwiązanie Twojego problemu!

Miejsce w szeregu

Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko tipom, poradom, a nawet sama nie raz brałam udział w kursach, webinarach, szkoleniach i przez całe życie chętnie korzystam z wiedzy i doświadczenia osób, które w jakiejś dziedzinie są mądrzejsze ode mnie. Ale znam swoje miejsce w szeregu.

I chociaż napisałam w życiu tysiące artykułów na przeróżne tematy, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, jak dobry był mój warsztat dziennikarski, jak dobre miałam tzw. dziennikarskie pióro, ile naprawdę świetnych artykułów (ale też dziennikarzy) wyszło spod mojej ręki i jak dużą mam wiedzę na ten temat, to nigdy nie przyszło mi do głowy napisać o tym płatnego e-booka czy organizować kurs online za 29,99 zł. Dlaczego? Dlatego że wiem, że są lepsi i mądrzejsi ode mnie (włącznie z tymi dziennikarzami, którzy wyszli spod mojej ręki). I to oni mają prawo dzielić się tak wiedzą, a nie ja. 

Dokładnie tak samo jest z copywritingiem, w którym jak widzę artykuły czy posty, które wiem, że są wygenerowane przez sztuczną inteligencję i nawet niemuśnięte ludzką ręką, to też widzę swoją przewagę. Bo dla mnie AI, którą – żeby nie było – jestem równie mocno zafascynowana jak większość światłego świata i z której też korzystam, to jednak tylko narzędzie pomocnicze, researcher, który jest o niebo szybszy niż ja, ale który nie widzi niuansów, nie zadaje dodatkowych pytań, pisze w punktach, nie bawi się w grę słów, nie wgryza się w marki i ich produkty, nie „czuje klimatu” i nie wymyśla kreatywnych tytułów. 

A jednak – chociaż wiem, jak pracuję, jakie mam doświadczenie i świadomie widzę siebie w porównaniu z innymi, też nie odważyłabym się „sprzedawać” tej wiedzy i doświadczenia innym. Nie dlatego, że nie chcę się tym dzielić, bo to jakaś „wiedza tajemna”. Ale dlatego, że są w tym też lepsi ode mnie i dlatego, że dobry copywriter wie, że choć pisanie to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, to jednak pisanie z tak zwanym polotem, wszechstronność tematyczna, zanurzanie się w temacie, zatapianie w języku, gry słowne, niedopowiedzenia czy przeciwnie – dopowiedzenia jest darem, talentem. I tego absolutnie nie da się wyćwiczyć ani wyuczyć. Tak jak ja nigdy nie będę dobrym matematykiem, tak też ktoś, kto nie ma wrodzonego daru pisania i słuchu do języka, nigdy nie będzie dobrym autorem tekstów. Dla mnie to bezdyskusyjne.

Kto mi kupi kawę? ☕️ 

Ale, moi drodzy, w końcu fake it, ‘till you make it! Jest więc coś, co i ja, mogę i nawet chcę Wam sprzedać, bo ja też, na tej fali samozwańczych ekspertów od różnych rzeczy, mam ochotę podzielić się z kimś swoją wiedzą i doświadczeniem. I oczywiście na tym zarobić! Oferuję Wam zatem kurs kursowania przez życie. To bezpłatny e-book, który zamierzam napisać wspólnie z Wami – Wy będziecie mi zadawać życiowe pytania, prosić o porady, tipy itp., a ja poszukując odpowiedzi i zapisując je, będę tworzyć ten wyjątkowy poradnik. Skoro bezpłatny, to jak na tym zarobię? To proste. Zbierając od Was pytania będę gromadzić Wasze dane, np. adresy mailowe, i albo od razu, albo po jakimś czasie wykorzystam je, oferując Wam coś absolutnie wyjątkowego, wykreuję potrzebę, która będzie też Waszą potrzebą, tak wielką, że obojętnie, czy 9,99 zł, czy 599 zł, ale będziecie chcieli zapłacić za tej potrzeby zaspokojenie.

Oczywiście, to żart. Nie zamierzam pisać żadnego poradnika, zwłaszcza o życiu i kursowaniu przez nie, bo absolutnie nie czuję się kompetentna. Chociaż na tym blogu zdarzyło mi się napisać trochę zaobserwowanych i doświadczonych prawd o życiu. Na przykłada taką, że jest tylko jedno albo taką, że nikt naszego życia nie przeżyje za nas, więc jebać ich oceny i opinie… Włącznie z tą moją oceną i opinią na temat samozwańczych ekspertów 😅 

Ale pisząc ten felieton, miałam naprawdę niezły fun. A jeśli Wy też, to może faktycznie zechcecie kupić mi kawę (tak robią przeróżni eksperci, więc się uczę 😎). Specjalnie przeszłam całą procedurę na buycoffe.to, gdzie nie można wpisać daty ważności dowodu osobistego, tylko trzeba się przeklikać przez wszystkie lata od urodzenia, więc doceńcie to, że musiałam wyklikać aż 50 lat!  🤣

Poniżej link do kawy. To oczywiście też dla żartu. Najlepsza kawa to ta wypijana z przyjaciółmi w kawiarni albo z Olą w domu, z ekspresu kupionego wiele lat temu z dotacji na założenie firmy Fabryka Słowa, którą mam szczęście prowadzić do dzisiaj.

Ale no… słowo się rzekło, więc link jest https://buycoffee.to/anitaodachowska Need coffee ☕️ 🤣🤣🤣


[i] Źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/Fake_it_till_you_make_it (dostęp: 9.08.2023)