Było sobotnie przedpołudnie. Stałam w kolejce do kasy w jednym z popularnych dyskontów. Za moimi plecami — półka z przecenionymi artykułami: ostatnie tabliczki czekolady z poprzedniej promocji, zestaw kubków w kwiatki, mopy znanej marki na promce i… książki. Porozrzucane, niechlujnie ułożone przez klientów — kolejny towar, który trzeba jak najszybciej wyprzedać. Na każdej widniała czerwona naklejka „RABAT 50%”.
Wtedy już pracowałam nad własną książką i rozważałam różne ścieżki wydania: pójść do wydawnictwa czy wybrać inną drogę (sponsoring, Patronite, pożyczka, a może własne oszczędności)? Dokładnie w tej chwili, w kolejce w dyskoncie, dotarło do mnie, że sama ją wydam, choćbym miała żywić się suchym chlebem popijanym kranówką. Bo polski rynek książki to nie bułka z masłem.
Pierwsze zetknięcie z rynkiem i „Trzecia połowa”
Obserwuję polski rynek książki od dawna, jeszcze zanim sama zdecydowałam się pisać. Parę lat temu (około 2016 r.) powstała powieść „Trzecia połowa”, którą wysłałam do kilku wydawnictw. Powody? Zawsze chciałam zostać autorką, a w księgarniach wciąż znajdowałam wiele tytułów, które uważałam za mniej wartościowe niż to, co sama potrafię napisać. Miałam też ciekawy (wciąż mi się taki wydaje) pomysł na główną intrygę (choć w książce jest ich kilka). Ale wtedy jednak nie wiedziałam, jak naprawdę funkcjonuje branża wydawnicza.
Brak odpowiedzi i porzucone marzenia
Większość wydawnictw zastrzega sobie prawo do nieodpisywania na propozycje wydawnicze (zawierające streszczenie, fragment tekstu i biogram autora). Każde z tych, do których wysłałam „Trzecią połowę”, skorzystało z tej opcji – po prostu nie dostałam żadnej odpowiedzi. Po kilku miesiącach oczekiwania porzuciłam nadzieje, a pytania w stylu „Czy to było aż tak złe?” czy „Może trafiłam na niewłaściwy moment?” przestały mnie dręczyć. Ostatecznie porzuciłam marzenia o byciu pisarką… Przynajmniej na kilka lat.
O czym była „Trzecia połowa”?
To był romans, historia pediatry Elizy, która rozstaje się z mężem po jego zdradzie, po czym paradoksalnie sama zakochuje się w żonatym mężczyźnie. Książka pokazywała, jak to samo może inaczej wyglądać z różnych perspektyw. Wątków miłosnych było w niej więcej, a jednocześnie była to opowieść o przyjaźni, rodzinie i poszukiwaniu domowego ciepła.
Powrót do pisania: „Być (młodą) wdową”
Dziś, z perspektywy czasu, uważam, że mój późny debiut okazał się bardziej wartościowy i dojrzały. Moja pierwsza książka „Być (młodą) wdową” ukazała się niedawno, a ja postanowiłam, że nie tylko zostanę jej autorką, ale także własnym wydawcą, marketingowcem i sprzedawcą. To dało mi pełną kontrolę nad jej zawartością, wyglądem, promocją i całym procesem rozliczeń.
Głośna klauzula bestsellerowa i „Chłopki”
Kiedy ja byłam krótko przed premierą „Być (młodą) wdową”, w mediach zaczął narastać szum wokół decyzji Joanny Kuciel-Frydryszak, autorki „Chłopek”. Książka odniosła spektakularny sukces, a wydawnictwo Marginesy zarobiło na niej wielokrotnie więcej niż sama autorka. W marcu 2025 r. Joanna Kuciel-Frydryszak ogłosiła w mediach społecznościowych, że sięga po tzw. klauzulę bestsellerową (wynik nowelizacji art. 44 prawa autorskiego), dającą autorowi możliwość renegocjowania stawki w przypadku dużej dysproporcji zysków.
Dla wielu osób w branży to był przełomowy ruch – rzadko słyszy się w Polsce o autorze, który publicznie mówi: „Chcę wyższego wynagrodzenia, bo mój tytuł sprzedaje się lepiej, niż przewidywała umowa”. Choć zagranicą podobna praktyka nie budzi kontrowersji, u nas wywołała poruszenie i dyskusję nad sytuacją autorów. Pojawiło się w niej hasło, że „rynek książek jest gangsterski”. Czy jednak rzeczywiście mamy do czynienia z „gangsterami”?
Czy rynek książki jest gangsterski?
Tę ostrą metaforę stosuje się przede wszystkim w kontekście nierównych stawek: dystrybutor i duże sieci księgarskie otrzymują lwią część zysków, a autorowi (czyli twórcy dzieła) zostaje zaledwie kilka złotych za egzemplarz. Ale jako specjalistka od kina gangsterskiego (w końcu z tego broniłam magisterkę!) nie byłabym sobą, gdybym sobie tego nie zobrazowała porównując powszechnie znane praktyki stosowane przez gangi do sytuacji na rynku książki w Polsce. W tabeli, którą opracowałam na potrzeby tego artykułu, żeby obrazowo pokazać te dysproporcje, widać wyraźnie mechanizmy typowe dla branży i kontrast z wyobrażeniem, że to właśnie pisarz powinien zarabiać najwięcej na sukcesie swojego tytułu.
Z jednej strony rozumiem tę frustrację – tak jak wielu autorów, którzy czują się poszkodowani. Z drugiej strony, stosowanie terminu „gangsterski” może być krzywdzące dla części wydawców, którzy sami często walczą z wysokimi kosztami druku, promocji, a przede wszystkim z dyktatem sieci dystrybucyjnych.
A może raczej „dyskontowy”?
W tym kontekście bliższe stanu faktycznego jest moim zdaniem porównanie polskiego rynku książki do realiów wielkich dyskontów. Podobnie jak producenci żywności i innych towarów muszą się godzić na opłaty za półkę czy rabaty (jeśli chcą trafić do szerokiego grona konsumentów), tak też wydawnictwa oraz autorzy muszą grać według reguł dystrybutorów i dominujących sieci. W efekcie książki bywają traktowane jak towar masowy i lądują w takich miejscach, jak poczta, punkty prasowe, stacje paliw czy wspomniane dyskonty – w koszu z promocjami obok obrusów i mopów. Do tego też zrobiłam tabelę porównawczą.
W tym miejscu, z perspektywy autorów, warto jeszcze podkreślić pewne oczywiste nierówności, jak moc nazwiska i pozycja startowa. To jasne, że popularny autor generuje dużo większe zaufanie wydawców i sieci, a to skutkuje negocjacją lepszych warunków i dłuższym wsparciem marketingowym – analogicznie do towaru od znanego producenta w dyskoncie, który dostaje najlepsze miejsce na półce.
Z kolei debiutant lub mało znany pisarz musi najpierw udowodnić, że jest „sprzedawalny”. Jeśli pierwsze wyniki sprzedaży są poniżej oczekiwań, książka szybko przechodzi do wyprzedaży, co drastycznie ogranicza zarobki i widoczność na rynku.
Stając się bestsellerem, z zapowiedziami tłumaczeń na inne języki, „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak przeniosły ją z dolnej półki z napisem „mało znani” wprost na półkę najlepszą, znajdującą się na poziomie wzroku klienta – z napisem „bestsellery”. Choć nagradzana wcześniej m.in. nagrodą im. Teresy Torańskiej, trudno było ją określać jako „znaną” w porównaniu na przykład do Mariusza Szczygła, Ewy Winnickiej, Jacka Hugo-Badera czy Witolda Szabłowskiego. Tymczasem jedną (choć nie pierwszą swoją) książką rozbiła bank. A swoją marcową decyzją otworzyła książkową puszkę Pandory…
Ile zarabia autor książek w Polsce?
Przejdźmy teraz do sedna tego problemu, czyli zarobków autora w Polsce, które są pochodną opisanych wyżej praktyk. Wspomniany już Mariusz Szczygieł, wybitny polski dziennikarz, reporter, pisarz autor m.in. książki „Nie ma”, która zdobyła Nagrodę Literacką NIKE, jest prezesem Fundacji Instytut Reportażu, która prowadzi niewielkie wydawnictwo „Dowody”. Mocno interesuje go to, co dzieje się w branży.
W sierpniu 2024 roku, kiedy skończyłam moją roczną pracę nad książką i dałam sobie oddech przed korektami, poprawkami itd., pan Mariusz, którego kiedyś miałam przyjemność oprowadzać po mojej Świdnicy, opublikował na Facebooku infografikę, którą od razu zapisałam w telefonie. Dzisiaj nawet myślę, że może to był jakiś „znak”.

„Ile do kogo trafia, kiedy kupujesz książkę” – głosi wymowny tytuł okładki przykładowej książki, za którą klient płaci 55 zł. Zgodnie z danymi udostępnionymi przez Sekcję Wydawców Niezależnych Polskiej Izby Książki, przy cenie okładkowej 55 zł (dla książki o określonych parametrach, np. 300 stron, nakład 2000 egzemplarzy) rozkład zysku i kosztów wygląda następująco:
- 28,81 zł – dystrybutorzy, czyli sieci księgarskie, hurtownie i sprzedawcy internetowi, przejmują największą część kwoty
- 6,00 zł – drukarnia, czyli koszty druku (papier, maszyny, obsługa)
- 4,19 zł – autor / autorka (to kwota wynikająca z ustalonego w umowie procentu, zwykle jest to 7-10% ceny hurtowej, rzadziej ceny okładkowej)
- 3,75 zł – tłumacz / tłumaczka (dotyczy sytuacji, gdy książka jest przekładem z języka obcego)
- 2,72 zł – wydawnictwo, które pokrywa z tego m.in. wynagrodzenia pracowników, koszty administracyjne, podatki i ponosi ryzyko niesprzedanych egzemplarzy,
- 2,62 zł – promocja, czyli reklama, udział w targach, materiały marketingowe, organizacja spotkań autorskich itd.
- 2,61 zł – VAT (obecnie na książki drukowane w Polsce obowiązuje stawka 5%, ale jej łączna wartość wlicza się w cenę końcową)
- 1,75 zł – projekt graficzny i skład (projekt okładki, skład tekstu, przygotowanie plików do druku)
- 1,50 zł – redakcja i korekta, czyli praca nad poprawnością tekstu i spójnością merytoryczną
- 1,05 zł – magazyn i logistyka (są to koszty przechowywania, pakowania i transportu egzemplarzy)
Nietrudno o gorycz i poczucie niesprawiedliwości: to autor włożył w książkę miesiące lub lata pracy, a na koniec zostaje z minimalnym udziałem w zyskach. Z drugiej strony wydawca też ma ograniczone pole manewru – musi płacić za promocję, druk, może ponieść straty, jeśli nakład się nie wyprzeda.
Czy autorzy książek w Polsce muszą się uzależniać od wydawców?
Nie muszą. Jest kilka innych dróg, z których każda, podobnie jak ta tradycyjna, ma swoje dobre i złe strony. Z jednej z nich skorzystałam sama, co podsumuję na końcu.
Jedną z coraz częściej wybieranych dróg jest tzw. self-publishing, czyli samodzielne wydawanie książek. Ten sposób pomaga zachować większą kontrolę nad treścią, procesem wydawniczym i własnymi zyskami. Jego minusem, a dla wielu twórców czymś nie do przejścia jest to, że wymaga to od nich sporego nakładu pracy i umiejętności w zakresie redakcji, marketingu czy dystrybucji. Nie wszyscy, a zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że niewielu je ma.
Wyjściem dla tych, którzy chcieliby tej kontroli, ale brak im wspomnianych wyżej umiejętności, są modele hybrydowe. Łączą self-publishing, ale pisarz/autor współfinansuje wydanie swojego tytułu. Dzięki temu otrzymuje wyższy procent ze sprzedaży, ale wydawnictwo działające w taki hybrydowy sposób przejmuje na siebie redakcję, marketing i dystrybucję (czasem w całości, czasem częściowo).
Trzecią drogą jest skorzystanie z crowdfundingu, które pozwala opłacić koszty druku i promocji dzięki wsparciu społeczności zainteresowanych czytelników. Ale jest ono bliższe self-publishingowi, bo w zasadzie załatwia tylko część finansową. Całą resztą twórca musi się zająć samodzielnie. Plusem jest to, że taka forma finansowania jest również zbieraniem potencjalnych czytelników, którzy zwykle są albo zainteresowani tematyką książki, albo są fanami jej autora. Zatem później sprzedaż może być dużo łatwiejsza.
Potrzeba regulacji?
Mimo tych możliwości, tradycyjny rynek wydawniczy wciąż dominuje, gwarantując przeważnie szerszą dystrybucję i profesjonalne zaplecze, co dla wielu pisarzy bywa trudne do osiągnięcia w pełni samodzielnie.
Na fali „rewolucji Chłopek” w Polsce coraz więcej osób z branży twierdzi, że konieczne są ustawowe rozwiązania chroniące interesy autorów i ograniczające dominację dużych dystrybutorów. Proponuje się przepisy o stałej cenie książki, większą przejrzystość rozliczeń czy ograniczenia marż. Skoro wielu twórców wprost mówi o „gangsterskich” i niesprawiedliwych praktykach, wydaje się, że grunt pod szerszą reformę jest gotowy.
Moja ścieżka i własny klucz do drzwi wydawnictwa
Dwa lata temu, w okolicach moich pięćdziesiątych urodzin, naszły mnie myśli o moim dorobku życiowym. Nie czułam się ekspertem w żadnej branży — raczej wielozadaniowcem bez konkretnej tożsamości zawodowej. Usłyszałam jednak od przyjaciela, że właśnie to jest moim atutem: łączenie różnorodnych umiejętności.
Kiedy stanęłam przed decyzją „wydawca czy self-publishing?”, wszystko wskazywało na to, że sama mogę zadbać o wysoką jakość książki, jej skład, projekt graficzny, PR i nawet logistykę. Mam m.in. doświadczenie dziennikarskie, filologiczne (w redakcji i korekcie), marketingowe i e-commerce. W dodatku mój brat od zawsze jest operatorem DTP, a córka – utalentowaną artystką, która stworzyła projekt niesamowitej okładki książki. Postanowiłam złożyć te kropki w całość i nie pukać do drzwi wydawnictw, które jedynie podcinają skrzydła, jeśli książka w ich ocenie „nie rokuje”. Po prostu dorobiłam sobie własny klucz.
Dlaczego nie widzę się w „dyskontowym” nurcie?
Wciąż mam w pamięci tę sobotnią kolejkę w dyskoncie, gdzie książki leżały obok mopów i czekolady w promocji. Mój tytuł – „Być (młodą) wdową” – dotyczy trudnych emocji, przeżyć i doświadczeń. W moim przekonaniu nie powinny przewalać się i kurzyć na wyprzedażowym koszu. Historie moja i innych wdów, nasze emocje, trudne przeżycia, rozważania o żałobie, o procesie wychodzenia z niej są zbyt osobiste i delikatne, żebym mogła oddać nad tym kontrolę komukolwiek innemu.
Zostałam autorką, a teraz jestem wydawcą i własnym marketingowcem. Dlaczego? Dlatego że nie chciałam być kolejnym przykładem tego, że autor jest na samym końcu łańcucha pokarmowego. Włożyłam w napisanie i promocję tej książki całe serce i wiem, że wszystko zależy już tylko ode mnie. Nie od bezdusznych excelowych prognoz i marż. Ale bardzo kibicuję autorom współpracującym z wydawnictwami i wydawcom próbującym wyjść spod buta dystrybutorów. Oby im się ta „rewolucja Chłopek” udała. Bo ostatecznie to o książkę i o czytelnictwo chodzi, prawda?