Czy rynek książki w Polsce jest gangsterski, czy raczej dyskontowy?

ksiązka być młodą wdową anita odachowska rynek książki w Polsce

Było sobotnie przedpołudnie. Stałam w kolejce do kasy w jednym z popularnych dyskontów. Za moimi plecami — półka z przecenionymi artykułami: ostatnie tabliczki czekolady z poprzedniej promocji, zestaw kubków w kwiatki, mopy znanej marki na promce i… książki. Porozrzucane, niechlujnie ułożone przez klientów — kolejny towar, który trzeba jak najszybciej wyprzedać. Na każdej widniała czerwona naklejka „RABAT 50%”.

Wtedy już pracowałam nad własną książką i rozważałam różne ścieżki wydania: pójść do wydawnictwa czy wybrać inną drogę (sponsoring, Patronite, pożyczka, a może własne oszczędności)? Dokładnie w tej chwili, w kolejce w dyskoncie, dotarło do mnie, że sama ją wydam, choćbym miała żywić się suchym chlebem popijanym kranówką. Bo polski rynek książki to nie bułka z masłem.

Pierwsze zetknięcie z rynkiem i „Trzecia połowa”

Obserwuję polski rynek książki od dawna, jeszcze zanim sama zdecydowałam się pisać. Parę lat temu (około 2016 r.) powstała powieść „Trzecia połowa”, którą wysłałam do kilku wydawnictw. Powody? Zawsze chciałam zostać autorką, a w księgarniach wciąż znajdowałam wiele tytułów, które uważałam za mniej wartościowe niż to, co sama potrafię napisać. Miałam też ciekawy (wciąż mi się taki wydaje) pomysł na główną intrygę (choć w książce jest ich kilka). Ale wtedy jednak nie wiedziałam, jak naprawdę funkcjonuje branża wydawnicza.

Brak odpowiedzi i porzucone marzenia

Większość wydawnictw zastrzega sobie prawo do nieodpisywania na propozycje wydawnicze (zawierające streszczenie, fragment tekstu i biogram autora). Każde z tych, do których wysłałam „Trzecią połowę”, skorzystało z tej opcji – po prostu nie dostałam żadnej odpowiedzi. Po kilku miesiącach oczekiwania porzuciłam nadzieje, a pytania w stylu „Czy to było aż tak złe?” czy „Może trafiłam na niewłaściwy moment?” przestały mnie dręczyć. Ostatecznie porzuciłam marzenia o byciu pisarką… Przynajmniej na kilka lat.

O czym była „Trzecia połowa”?

To był romans, historia pediatry Elizy, która rozstaje się z mężem po jego zdradzie, po czym paradoksalnie sama zakochuje się w żonatym mężczyźnie. Książka pokazywała, jak to samo może inaczej wyglądać z różnych perspektyw. Wątków miłosnych było w niej więcej, a jednocześnie była to opowieść o przyjaźni, rodzinie i poszukiwaniu domowego ciepła.

Powrót do pisania: „Być (młodą) wdową”

Dziś, z perspektywy czasu, uważam, że mój późny debiut okazał się bardziej wartościowy i dojrzały. Moja pierwsza książka „Być (młodą) wdową” ukazała się niedawno, a ja postanowiłam, że nie tylko zostanę jej autorką, ale także własnym wydawcą, marketingowcem i sprzedawcą. To dało mi pełną kontrolę nad jej zawartością, wyglądem, promocją i całym procesem rozliczeń.

Głośna klauzula bestsellerowa i „Chłopki”

Kiedy ja byłam krótko przed premierą „Być (młodą) wdową”, w mediach zaczął narastać szum wokół decyzji Joanny Kuciel-Frydryszak, autorki „Chłopek”. Książka odniosła spektakularny sukces, a wydawnictwo Marginesy zarobiło na niej wielokrotnie więcej niż sama autorka. W marcu 2025 r. Joanna Kuciel-Frydryszak ogłosiła w mediach społecznościowych, że sięga po tzw. klauzulę bestsellerową (wynik nowelizacji art. 44 prawa autorskiego), dającą autorowi możliwość renegocjowania stawki w przypadku dużej dysproporcji zysków.

Post Joanny Kuciel-Frydryszak na Instagramie (źródło: https://www.instagram.com/p/DHLPV5KuJ-o/)

Dla wielu osób w branży to był przełomowy ruch – rzadko słyszy się w Polsce o autorze, który publicznie mówi: „Chcę wyższego wynagrodzenia, bo mój tytuł sprzedaje się lepiej, niż przewidywała umowa”. Choć zagranicą podobna praktyka nie budzi kontrowersji, u nas wywołała poruszenie i dyskusję nad sytuacją autorów. Pojawiło się w niej hasło, że „rynek książek jest gangsterski”. Czy jednak rzeczywiście mamy do czynienia z „gangsterami”?

Czy rynek książki jest gangsterski?

Tę ostrą metaforę stosuje się przede wszystkim w kontekście nierównych stawek: dystrybutor i duże sieci księgarskie otrzymują lwią część zysków, a autorowi (czyli twórcy dzieła) zostaje zaledwie kilka złotych za egzemplarz. Ale jako specjalistka od kina gangsterskiego (w końcu z tego broniłam magisterkę!) nie byłabym sobą, gdybym sobie tego nie zobrazowała porównując powszechnie znane praktyki stosowane przez gangi do sytuacji na rynku książki w Polsce. W tabeli, którą opracowałam na potrzeby tego artykułu, żeby obrazowo pokazać te dysproporcje, widać wyraźnie mechanizmy typowe dla branży i kontrast z wyobrażeniem, że to właśnie pisarz powinien zarabiać najwięcej na sukcesie swojego tytułu.

Tabela porównawcza Praktyki gangsterskie a rynek książki w Polsce

Tabela porównawcza. Praktyki gangsterskie a rynek książki w Polsce (copyright: anitaodachowska.pl)

Z jednej strony rozumiem tę frustrację – tak jak wielu autorów, którzy czują się poszkodowani. Z drugiej strony, stosowanie terminu „gangsterski” może być krzywdzące dla części wydawców, którzy sami często walczą z wysokimi kosztami druku, promocji, a przede wszystkim z dyktatem sieci dystrybucyjnych.

A może raczej „dyskontowy”?

W tym kontekście bliższe stanu faktycznego jest moim zdaniem porównanie polskiego rynku książki do realiów wielkich dyskontów. Podobnie jak producenci żywności i innych towarów muszą się godzić na opłaty za półkę czy rabaty (jeśli chcą trafić do szerokiego grona konsumentów), tak też wydawnictwa oraz autorzy muszą grać według reguł dystrybutorów i dominujących sieci. W efekcie książki bywają traktowane jak towar masowy i lądują w takich miejscach, jak poczta, punkty prasowe, stacje paliw czy wspomniane dyskonty – w koszu z promocjami obok obrusów i mopów. Do tego też zrobiłam tabelę porównawczą.

Tabela porównawcza Praktyki dyskontów a rynek książki w Polsce
Tabela porównawcza. Praktyki dyskontów a rynek książki w Polsce (copyright: anitaodachowska.pl)

W tym miejscu, z perspektywy autorów, warto jeszcze podkreślić pewne oczywiste nierówności, jak moc nazwiska i pozycja startowa. To jasne, że popularny autor generuje dużo większe zaufanie wydawców i sieci, a to skutkuje negocjacją lepszych warunków i dłuższym wsparciem marketingowym – analogicznie do towaru od znanego producenta w dyskoncie, który dostaje najlepsze miejsce na półce.

Z kolei debiutant lub mało znany pisarz musi najpierw udowodnić, że jest „sprzedawalny”. Jeśli pierwsze wyniki sprzedaży są poniżej oczekiwań, książka szybko przechodzi do wyprzedaży, co drastycznie ogranicza zarobki i widoczność na rynku.

Stając się bestsellerem, z zapowiedziami tłumaczeń na inne języki, „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak przeniosły ją z dolnej półki z napisem „mało znani” wprost na półkę najlepszą, znajdującą się na poziomie wzroku klienta – z napisem „bestsellery”. Choć nagradzana wcześniej m.in. nagrodą im. Teresy Torańskiej, trudno było ją określać jako „znaną” w porównaniu na przykład do Mariusza Szczygła, Ewy Winnickiej, Jacka Hugo-Badera czy Witolda Szabłowskiego. Tymczasem jedną (choć nie pierwszą swoją) książką rozbiła bank. A swoją marcową decyzją otworzyła książkową puszkę Pandory…

Ile zarabia autor książek w Polsce?

Przejdźmy teraz do sedna tego problemu, czyli zarobków autora w Polsce, które są pochodną opisanych wyżej praktyk. Wspomniany już Mariusz Szczygieł, wybitny polski dziennikarz, reporter, pisarz autor m.in. książki „Nie ma”, która zdobyła Nagrodę Literacką NIKE, jest prezesem Fundacji Instytut Reportażu, która prowadzi niewielkie wydawnictwo „Dowody”. Mocno interesuje go to, co dzieje się w branży.

W sierpniu 2024 roku, kiedy skończyłam moją roczną pracę nad książką i dałam sobie oddech przed korektami, poprawkami itd., pan Mariusz, którego kiedyś miałam przyjemność oprowadzać po mojej Świdnicy, opublikował na Facebooku infografikę, którą od razu zapisałam w telefonie. Dzisiaj nawet myślę, że może to był jakiś „znak”.

Infografika Ile do kogo trafia kiedy kupujesz książkę rynek książki w Polsce

„Ile do kogo trafia, kiedy kupujesz książkę” – głosi wymowny tytuł okładki przykładowej książki, za którą klient płaci 55 zł. Zgodnie z danymi udostępnionymi przez Sekcję Wydawców Niezależnych Polskiej Izby Książki, przy cenie okładkowej 55 zł (dla książki o określonych parametrach, np. 300 stron, nakład 2000 egzemplarzy) rozkład zysku i kosztów wygląda następująco:

  • 28,81 zł – dystrybutorzy, czyli sieci księgarskie, hurtownie i sprzedawcy internetowi, przejmują największą część kwoty
  • 6,00 zł – drukarnia, czyli koszty druku (papier, maszyny, obsługa)
  • 4,19 zł – autor / autorka (to kwota wynikająca z ustalonego w umowie procentu, zwykle jest to 7-10% ceny hurtowej, rzadziej ceny okładkowej)
  • 3,75 zł – tłumacz / tłumaczka (dotyczy sytuacji, gdy książka jest przekładem z języka obcego)
  • 2,72 zł – wydawnictwo, które pokrywa z tego m.in. wynagrodzenia pracowników, koszty administracyjne, podatki i ponosi ryzyko niesprzedanych egzemplarzy,
  • 2,62 zł – promocja, czyli reklama, udział w targach, materiały marketingowe, organizacja spotkań autorskich itd.
  • 2,61 zł – VAT (obecnie na książki drukowane w Polsce obowiązuje stawka 5%, ale jej łączna wartość wlicza się w cenę końcową)
  • 1,75 zł – projekt graficzny i skład (projekt okładki, skład tekstu, przygotowanie plików do druku)
  • 1,50 zł – redakcja i korekta, czyli praca nad poprawnością tekstu i spójnością merytoryczną
  • 1,05 zł – magazyn i logistyka (są to koszty przechowywania, pakowania i transportu egzemplarzy)

Nietrudno o gorycz i poczucie niesprawiedliwości: to autor włożył w książkę miesiące lub lata pracy, a na koniec zostaje z minimalnym udziałem w zyskach. Z drugiej strony wydawca też ma ograniczone pole manewru – musi płacić za promocję, druk, może ponieść straty, jeśli nakład się nie wyprzeda.

Czy autorzy książek w Polsce muszą się uzależniać od wydawców?

Nie muszą. Jest kilka innych dróg, z których każda, podobnie jak ta tradycyjna, ma swoje dobre i złe strony. Z jednej z nich skorzystałam sama, co podsumuję na końcu.

Jedną z coraz częściej wybieranych dróg jest tzw. self-publishing, czyli samodzielne wydawanie książek. Ten sposób pomaga zachować większą kontrolę nad treścią, procesem wydawniczym i własnymi zyskami. Jego minusem, a dla wielu twórców czymś nie do przejścia jest to, że wymaga to od nich sporego nakładu pracy i umiejętności w zakresie redakcji, marketingu czy dystrybucji. Nie wszyscy, a zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że niewielu je ma.

Wyjściem dla tych, którzy chcieliby tej kontroli, ale brak im wspomnianych wyżej umiejętności, są modele hybrydowe. Łączą self-publishing, ale pisarz/autor współfinansuje wydanie swojego tytułu. Dzięki temu otrzymuje wyższy procent ze sprzedaży, ale wydawnictwo działające w taki hybrydowy sposób przejmuje na siebie redakcję, marketing i dystrybucję (czasem w całości, czasem częściowo).

Trzecią drogą jest skorzystanie z crowdfundingu, które pozwala opłacić koszty druku i promocji dzięki wsparciu społeczności zainteresowanych czytelników. Ale jest ono bliższe self-publishingowi, bo w zasadzie załatwia tylko część finansową. Całą resztą twórca musi się zająć samodzielnie. Plusem jest to, że taka forma finansowania jest również zbieraniem potencjalnych czytelników, którzy zwykle są albo zainteresowani tematyką książki, albo są fanami jej autora. Zatem później sprzedaż może być dużo łatwiejsza.

Potrzeba regulacji?

Mimo tych możliwości, tradycyjny rynek wydawniczy wciąż dominuje, gwarantując przeważnie szerszą dystrybucję i profesjonalne zaplecze, co dla wielu pisarzy bywa trudne do osiągnięcia w pełni samodzielnie.

Na fali „rewolucji Chłopek” w Polsce coraz więcej osób z branży twierdzi, że konieczne są ustawowe rozwiązania chroniące interesy autorów i ograniczające dominację dużych dystrybutorów. Proponuje się przepisy o stałej cenie książki, większą przejrzystość rozliczeń czy ograniczenia marż. Skoro wielu twórców wprost mówi o „gangsterskich” i niesprawiedliwych praktykach, wydaje się, że grunt pod szerszą reformę jest gotowy.

Moja ścieżka i własny klucz do drzwi wydawnictwa

Dwa lata temu, w okolicach moich pięćdziesiątych urodzin, naszły mnie myśli o moim dorobku życiowym. Nie czułam się ekspertem w żadnej branży — raczej wielozadaniowcem bez konkretnej tożsamości zawodowej. Usłyszałam jednak od przyjaciela, że właśnie to jest moim atutem: łączenie różnorodnych umiejętności.

Kiedy stanęłam przed decyzją „wydawca czy self-publishing?”, wszystko wskazywało na to, że sama mogę zadbać o wysoką jakość książki, jej skład, projekt graficzny, PR i nawet logistykę. Mam m.in. doświadczenie dziennikarskie, filologiczne (w redakcji i korekcie), marketingowe i e-commerce. W dodatku mój brat od zawsze jest operatorem DTP, a córka – utalentowaną artystką, która stworzyła projekt niesamowitej okładki książki. Postanowiłam złożyć te kropki w całość i nie pukać do drzwi wydawnictw, które jedynie podcinają skrzydła, jeśli książka w ich ocenie „nie rokuje”. Po prostu dorobiłam sobie własny klucz.

Dlaczego nie widzę się w „dyskontowym” nurcie?

Wciąż mam w pamięci tę sobotnią kolejkę w dyskoncie, gdzie książki leżały obok mopów i czekolady w promocji. Mój tytuł – „Być (młodą) wdową” – dotyczy trudnych emocji, przeżyć i doświadczeń. W moim przekonaniu nie powinny przewalać się i kurzyć na wyprzedażowym koszu. Historie moja i innych wdów, nasze emocje, trudne przeżycia, rozważania o żałobie, o procesie wychodzenia z niej są zbyt osobiste i delikatne, żebym mogła oddać nad tym kontrolę komukolwiek innemu.

Zostałam autorką, a teraz jestem wydawcą i własnym marketingowcem. Dlaczego? Dlatego że nie chciałam być kolejnym przykładem tego, że autor jest na samym końcu łańcucha pokarmowego. Włożyłam w napisanie i promocję tej książki całe serce i wiem, że wszystko zależy już tylko ode mnie. Nie od bezdusznych excelowych prognoz i marż. Ale bardzo kibicuję autorom współpracującym z wydawnictwami i wydawcom próbującym wyjść spod buta dystrybutorów. Oby im się ta „rewolucja Chłopek” udała. Bo ostatecznie to o książkę i o czytelnictwo chodzi, prawda?

Premiera mojej książki „Być (młodą) wdową”

książka być młodą wdową autorka anita odachowska z książką przy półce bibliotecznej

13 lat doświadczeń jako wdowa, 7 lat prowadzenia grupy wsparcia dla wdów, ponad rok prowadzenia podcastu „Po tej stronie”, dziesiątki spotkań, wyjazdów, rozmów i przeczytanych artykułów, książek, badań, statystyk… Dziś, po półtora roku pracy, z dumą przedstawiam Wam jej efekty – moją książkę „Być (młodą) wdową”. To praktyczny przewodnik dla wdów i wszystkich, którzy poszukują wsparcia po stracie bliskiej osoby. Ma być towarzyszką w drodze przez coś, czego nikt nie chciałby doświadczać, ale co jednak się zdarza i jest częścią życia – przez stratę, żałobę, samotność i wszystko to, z czym każdy z nas w takiej sytuacji musi się zmierzyć.

„Tamtego popołudnia wróciłam do domu z pracy po bardzo ciężkim dniu i wyjątkowo mocno zmęczona, o wiele bardziej niż zwykle. Byłam redaktorką naczelną lokalnej, powiatowej gazety i nie widziałam wówczas dla siebie innej zawodowej przyszłości. Od wielu lat żyłam z chorobą męża. A właściwie chorobami. Depresją. Alkoholizmem. A potem wszystkim tym, co te choroby zrobiły z jego organizmem i umysłem.
Był 29 marca 2012 roku. Czwartek. Na dnie Atlantyku odnaleziono fragmenty statku Apollo 11. Polscy emeryci i renciści doczekali się reformy emerytur. MSZ nie mógł doprosić się zwrotu wraku Tupolewa, który rozbił się w Rosji dwa lata wcześniej. Hiszpanię sparaliżowały strajki przeciw rządowym reformom, a piłkarska reprezentacja Polski do lat 17 awansowała do Mistrzostw Europy w Słowenii. Mój mąż był wielkim fanem futbolu.
Tamtego popołudnia, kiedy cały świat kręcił się, jak co dzień, mój mąż, zmagający się z chorobą alkoholową, która wywołała wiele innych schorzeń, powodując, że w wieku 42 lat był wyniszczony, niedołężny i wyglądał jak cień człowieka, leżał na sofie (…)”

Tak zaczyna się moja książka „Być (młodą) wdową”, której data premiery jest symboliczna – 30 marca 2025 to 13. rocznica śmierci mojego męża. Śmierci samobójczej, która całkowicie zmieniła bieg mojego życia i która – chcę tego czy nie – będzie ze mną już zawsze. Choć żałobę przeżyłam, jestem pogodzona z tym, co się stało, zaakceptowałam wszystkie moje emocje, a dziś nadaję tej bezsensownej śmierci jakiś sens edukując i pomagając innym osobom w kryzysie emocjonalnym, to jednak taka śmierć zostaje z nami na zawsze…

Ale żeby nie było tak ponuro, bo ta książka wcale nie jest ponura ani smutna. Kilkoro znajomych kupiło ją przedpremierowo i to, co od nich usłyszałam, to to że bali się zacząć czytać, bo to „taki trudny temat”, ale ciekawość wygrała i… potem nie mogli się oderwać. Tak, śmierć, żałoba, rozpacz bliskich to trudne tematy, a jednak pomysł, żeby napisać tę książkę wykiełkował w mojej głowie z potrzeby zrobienia czegoś więcej dla kobiet, które każdego dnia dołączały do mojej grupy wsparcia – zrozpaczonych, załamanych, zagubionych, przerażonych, szukających miejsca, w którym ktoś zrozumie, co czują, co przeżywają. Dlatego tym bardziej nie mogła to być „ciężka” książka ani książka w jakikolwiek sposób obciążająca, dołująca, pogrążająca w jeszcze głębszej rozpaczy.

Nie.

To mogła być tylko książka wspierająca, podnosząca na duchu, pomocna i pokazująca, że… znów cytat z niej „to my jesteśmy głównymi scenarzystkami, pierwszymi reżyserkami i bohaterkami tej opowieści, która jeszcze jest przed nami…”

O czym ona jest? To praktyczny i oparty na autentycznych doświadczeniach innych kobiet przewodnik dla wdów i wszystkich, którzy poszukują wsparcia po stracie bliskiej osoby. Ma być towarzyszką w drodze przez coś, czego nikt nie chciałby doświadczać, ale co jednak się zdarza i jest częścią życia – przez stratę, żałobę, samotność i wszystko to, z czym każdy z nas w takiej sytuacji musi się zmierzyć. Napisałam ją z serca, wciąż pamiętając o bólu, który dobrze znam. Napisałam ją też z nadziei, która przychodzi z czasem. I z potrzeby, jaką uświadomiły mi inne kobiety, które znalazły się w podobnej sytuacji. Napisałam ją też z innymi wdowami, żeby każda wiedziała, że nie jest i nie będzie w tym sama. Mam nadzieję, że każda wdowa znajdzie w niej coś, co da jej ukojenie, zrozumienie, a może nawet siłę.

Recenzja Marty, jednej z wdów, które czytały książkę przedpremierowo

Czuję ogromną wdzięczność i dziękuję autorce książki za to, że zdecydowała się wydać tę książkę. Delikatny niedosyt odczuwam w stosunku do losu, który pokierował czasem w taki sposób, że książka trafiła do moich rąk zbyt późno. Gdyby pozycja została wydana wcześniej, moja psychoterapia po śmierci samobójczej najukochańszego męża trwałaby znacznie krócej (mniej niż półtora roku). Książka zawiera usystematyzowaną wiedzę dotyczącą niezmiernie ciężkiej, emocjonalnej drogi wdowy, jaką przeżywa, by odzyskać dobrostan psychiczny. Książka nacechowana jest treścią z dużym ładunkiem wsparcia terapeutycznego – dokładnie takich słów potrzebowałam, wyjaśnienia i zrozumienia moich emocji w trakcie całego procesu przeżywania żałoby.

Chwile spędzone nad czytaniem książki wywoływały we mnie emocje zbliżone do tych, jakie czułam po każdej sesji z terapeutą czy rozmowie z osobami, które również doświadczyły śmierci bliskiej osoby. Zapewne dzieje się tak dlatego, że książka zawiera pozbawione przeredagowania wpisy o emocjach doświadczonych śmiercią kobiet, co sprawia wrażenie „czynnej rozmowy”.

„Dziękuję” – to za mało.

Więcej recenzji znajdziesz TUTAJ.

Recenzja eksperta

Autorka dzieli się własnymi przeżyciami, związanymi z samobójczą śmiercią męża. Ale również – jak na prawdziwym spotkaniu grupy wsparcia – bez oceny i moralizatorstwa oddaje głos kobietom, które doświadczyły śmierci męża lub partnera.

Jak pisze Anita Odachowska, jej książka to „nie-poradnik dla wdów i nie tylko”. Nie znajdziemy tu zatem złotych rad i zaleceń, jak dalej żyć. Bo żałoba po śmierci najbliższej osoby jest jak daleka, trudna i wyczerpująca podróż, która w przypadku każdego z nas wygląda nieco inaczej i którą trzeba przebyć samodzielnie. Samodzielnie, ale nie w osamotnieniu dzięki historiom wielu różnych kobiet, które połączyła jedynie i aż śmierć „drugiej połówki”, często nagła, przedwczesna, nieoczekiwana, w wyniku dramatycznych okoliczności lub na skutek problemów zdrowotnych.

Lektura tej książki pozwala Czytelnikom zobaczyć, jak w lustrze, własne doświadczenia związane ze śmiercią najbliższej osoby. W ten sposób daje poczucie, że to, co przeżywają, jest naturalne, to, jak postępują, jest możliwe, to, jakie decyzje podejmą w swojej sprawie, jest ich prawem.

Małgorzata Łuba, psycholożka, psychoterapeutka, suicydolożka

Więcej informacji o książce znajdziesz TUTAJ.

Sztuka akceptacji

Gdy spotyka nas w życiu coś przytłaczającego, coś, co wywraca je do góry nogami i co jest nieodwracalne, w zasadzie mamy dwa wyjścia – walczyć z tym albo… to zaakceptować. Którą drogę wybrać? Ja w większości wybieram walkę. Ale są sytuacje, w których jedyne rozsądne rozwiązanie, które nie wysadzi nas psychicznie, to akceptacja. I powiem Wam, że sztuka akceptacji, to coś, czego naprawdę warto się nauczyć.

Tracąc zmysły…

Pewnie niewielu z Was pamięta, jak kilka lat temu pisałam o tym, że przypadkowo zdiagnozowano u mnie niedosłuch. Mimo że miałam wcześniej wiele symptomów, nie byłam w stanie ich rozpoznać. Musiałabym chyba nic innego nie robić, tylko patrzeć w siebie i siebie obserwować. Dlatego bagatelizowałam te sytuacje, w których musiałam poprosić kogoś o powtórzenie tego, co powiedział, albo ignorowałam, że nie wszystko słyszę. Po diagnozie stało się jasne, że to coś poważniejszego. Gdy poddałam się jej głębiej, okazało się, że nie dosłyszę na częstotliwościach ludzkiej mowy, co jest szczególnie uciążliwe, kiedy „w tle” są dodatkowe dźwięki – muzyka, gwar innych osób czy silnik samochodu. Z drugiej strony – paradoksalnie jestem przewrażliwiona na głośne dźwięki, na przykład muzyki, które potrafią wywołać u mnie wręcz zdenerwowanie. To typowe dla osób z zaburzeniami słuchu.

Ale chociaż często mnie ta dysfunkcja denerwuje, zaakceptowałam ją. Już wiem, że nic z nią nie zrobię więcej niż korzystanie z możliwości, jakie dają urządzenia elektroniczne. I wcale to nie musi być aparat słuchowy. Moje AirPodsy dają radę doskonale. Ale i tak nie korzystam z tej funkcji zbyt często. W każdym razie – nie walczyłam. Nauczyłam się funkcjonować na nowo i zaadaptowałam się do rzeczywistości, w której nie wszystko jest słyszalne.

Przedwczesna menopauza

Niedosłuch został u mnie wykryty przy okazji licznych salt i hołubców, jakie nagle zaczął wykonywać mój organizm. Wtedy nie posklejałam faktów, ale gdy już wszystko się uspokoiło, nagle puzzle powskakiwały na swoje miejsca i dotarło do mnie, że może to… menopauza. Zmiany hormonalne wpłynęły nie tylko na moje samopoczucie fizyczne, ale i psychiczne. Czułam, że tracę kontrolę nad własnym ciałem, nie mogłam się odnaleźć. Ale kiedy już połączyłam te kropki, to mimo że – prawdopodobnie na początku tego wszystkiego – buntowałam się przeciwko słowom pani dermatolog, że jestem „w wieku okołomenopauzalnym”, potem zaakceptowałam ten fakt. Bo obiektywnie walczyć się z tym już nie da, prawda?…

Prezent na czterdziestkę? Utrata wzroku

Darek, gość najnowszego odcinka mojego podcastu, stracił wzrok mając 40 lat w wyniku choroby autoimmunologicznej. Nie tylko wzrok. Także rodzinę i pracę. Choć jego rodzina, zwłaszcza rodzice, próbowali walczyć, szukali alternatywnych terapii, on sam zaakceptował to, co się stało. Od lekarzy wiedział, że już nie ma szans na walkę. W takich sytuacjach – jak napisałam na początku – sposoby radzenia sobie są dwa. Można walczyć albo można zaakceptować. Co daje walka? Nerwy, stres, zadręczanie się, może i depresję. Może próby samobójcze. Co daje akceptacja? Wewnętrzny spokój. Nowe możliwości. Odkrywanie siebie na nowo. Darek robi to koncertowo. Wszystko, co potrafił mając wzrok, uczy się robić nie mając go. I robi to świetnie. Działa na rzecz niewidomych i nowoociemniałych. Założył fundację. Prowadzi edukacyjny i inspirujący profil na TikToku, pisze wiersze, wydał już dwa tomiki swoich poezji, a nawet fotografuje. I cieszy się życiem tak, że aż miło posłuchać.

Sztuka akceptacji

Akceptacja to nie jest łatwa sztuka, zwłaszcza jeśli – tak jak ja – ma się wbudowany moduł rozwoju, pokonywania przeszkód, wygrzebywania się z bagien i parcia do przodu. Ale jest to sztuka, której można się nauczyć. Życie nie zawsze układa się zgodnie z naszymi planami. Ale to od nas zależy, jak zareagujemy na te nieoczekiwane zmiany. Akceptacja siebie i swoich ograniczeń to pierwszy krok do odnalezienia wewnętrznej równowagi i podążenie nową drogą. Historia Darka pokazuje, że czasem to, co wydaje się końcem, okazuje się początkiem czegoś pięknego i wartościowego.

Do słuchania odcinka zapraszam 27 lutego. Szczegóły jak zwykle w sekcji PODCAST.

Rok 2024, czyli o tym, jak zostałam bohaterką książek, o pierwszych razach i o świętowaniu

Rok 2024 był zdecydowanie jednym z najbardziej intensywnych i mogę też powiedzieć, że w pewnym sensie przełomowych w moim życiu. Od kilku lat poruszam się ruchem jednostajnie przyspieszonym, ale ten mijający rok bije na głowę wszystkie poprzednie. Nic dziwnego, że gdy zbliża się ku końcowi, czuję gigantyczne emocjonalne zmęczenie, ale też wielką dumę i radość, że to wszystko się wydarzyło. I że wydarzyło się mnie.

Świętowałam dwanaście miesięcy podcastu „Po tej stronie”

W listopadzie świętowałam dwanaście miesięcy prowadzenia podcastu „Po tej stronie”. Przez tych dwanaście miesięcy nieustannie dostawałam wsparcie otoczenia i dowody na to, że hasztag #podcastratunkowy, który sobie wymyśliłam, wcale nie jest na wyrost.

Tworzenie podcastu to zdecydowanie jedno z największych wyzwań, jakie przed sobą w życiu postawiłam, ale też jedna z tych rzeczy w życiu, które dają mi najwięcej satysfakcji. Goście, z którymi mam przyjemność rozmawiać, to wyjątkowi ludzie, a ich historie to dowody na to, że nie trzeba zapraszać na nagranie celebrytów, żeby dać słuchaczom wartościowe treści.

Ale podcast to nie tylko goście i nagrania. To też cała otoczka, której nie widać, a która wymaga ode mnie wielkiego wysiłku związanego głównie z poszukiwaniem czasu, pieniędzy na sprzęt, podróże, hotele itd. Tym bardziej cieszę się, że mam w tym wsparcie mojej córki, bez której to, co idzie w świat (i same odcinki, i rolki, i grafiki) nie wyglądałoby tak, jak wygląda. A będzie wyglądać jeszcze lepiej. I cieszę się, że mam wielkie wsparcie przyjaciół i moich dobrych duchów, którzy doradzają, podsuwają rozmówców, podpowiadają i kibicują mi. Bez nich wszystkich może i podcast by był, ale nie taki, któremu – mimo trudnej tematyki – w Boże Narodzenie na YT stuknęły 4000 subskrypcji…

W grudniu zaczęłam nowy sezon „Po tej stronie” i z niecierpliwością czekam na kolejne spotkania, bo wiem, że nie tylko mogą one pomóc innym, ale też bardzo wiele wniosą do mojego życia, tak jak wniosły wszystkie rozmowy, jakie odbyłam do tej pory.

Zostałam bohaterką książek i napisałam własną

A skoro o życiu mowa, to ja, a właściwie moje historie (choć bardzo różne) zaczęły żyć – można chyba powiedzieć, że życiem wiecznym – w dwóch książkach. We wrześniu była premiera książki Halszki Witkowskiej i Moniki Tadry „Niewysłuchani. O śmierci samobójczej i tych, którzy pozostali”. Jedna z trzynastu opowiedzianych w niej historii straty to opowieść o samobójczej śmierci mojego męża i o tym, z czym się zmierzyłam przed nią i po niej.

Druga książka, której autorkom, dwóm znakomitym dziennikarkom Magdalenie Grzebałkowskiej i Ewie Winnickiej, ciekawa wydała się moja historia, to „Jak się starzeć bez godności 2”. To, co im napisałam odpowiadając na apel o wspólne napisanie jednego rozdziału, dotyczy całkiem innego bieguna życia, ale też można tę historię w pewnym sensie nazwać przełomową, bo jest o mojej menopauzie, którą przeszłam przedwcześnie i w sposób dość absurdalny.

Pisząc o książkach, nie mogę nie wspomnieć, że właśnie w tym roku skończyłam pisać swoją własną (!), która niedługo trafi do sprzedaży w formie drukowanej i e-booka. A to oznacza, że kolejny rok też zacznie się przełomowo.

Miałam kilka pierwszych razów

W mijającym roku po raz pierwszy w życiu wystąpiłam w telewizji na żywo. Choć stało się to zupełnie przypadkiem i zapewne dlatego, że prowadzący musiał załatać jakąś lukę, w marcu byłam gościem Rozmowy Faktów w TVP3 Wrocław. Opowiadałam o miejscu, w którym mam przyjemność pracować etatowo, czyli o Ośrodku Wsparcia Ekonomii Społecznej dla subregionu jeleniogórskiego.

Pierwszy raz w życiu zostałam przez kogoś do czegoś nominowana. Zrobiły to dziewczyny z Fundacji Boskie Karkonoskie, nominując mnie do tytułu Boska 2024 i tak oto nie tylko znalazłam się w gronie dwunastu innych nominowanych cudownych kobiet, ale też miałam pierwszą w życiu profesjonalną sesję zdjęciową i… uroczystą koronację!

Po raz pierwszy w życiu poproszono mnie o wygłoszenie wykładu na konferencji. W tym też maczały swoje urocze damskie palce Boskie, bo była to listopadowa IV Boska Konferencja. Prawie pełna sala, mimo że w tym samym czasie były „konkurencyjne” wykłady, spowodowała, że urosły mi skrzydła.

Wtedy byłam także gościem (a nie prowadzącą) panelu dyskusyjnego, co również zaliczam jako swój pierwszy raz.

W związku z rocznicą podcastu odważyłam się też założyć konto na buycoffee.to i ku mojemu zaskoczeniu, postawiono mi całkiem sporą ilość kawy. Zatem to też jakiś pierwszy raz. Pierwszym razem było też nagranie rozmowy w języku angielskim, bo kiedy poznałam historię Briana Kinselli, który walczy z nieoperacyjnym rakiem przełyku po tym, jak na raka piersi zmarła mu żona, a jednak zaraża innych optymizmem, nie mogłam się powstrzymać, żeby go nie zaprosić do podcastu.

Z pierwszych razów na pewno muszę też wymienić to, że „przekonałam” moją rodzinę, żebyśmy nie robili sobie prezentów na święta, tylko wyjechali w góry. Czaiłam się z tym od kilku lat, a okazało się to bardzo proste, dlatego słowo „przekonałam” jest w cudzysłowie 😉

Bo życie jest krótkie…

Co jeszcze? Jeszcze całe mnóstwo rzeczy. Ważnych i mniej ważnych. Ale za mało tu miejsca na wszystko, więc wymienię mój wyjazd do Warszawy na konferencję „Wygraj życie”, gdzie oprócz tego, że dowiedziałam się bardzo ciekawych rzeczy, poznałam też moich przyszłych rozmówców, których Wy poznacie w nadchodzącym roku. Jeden z nich – ksiądz Tomasz Trzaska – otworzył nowy sezon podcastu.

Byłam też na krótkim urlopie w Egipcie, który oprócz poznania fajnych ludzi, wiązał się jeszcze z ciekawym i niezapomnianym doświadczeniem podróży przez słynny biblijny Półwysep Synaj. Z odkryć podróżniczych muszę jeszcze koniecznie wymienić pałac Marianny Orańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim, który jest absolutnie zjawiskowy i do którego – mimo że mieszkam tak blisko – trafiłam dopiero w tym roku. Ale może to i dobrze, bo teraz zaczyna być naprawdę co oglądać. Zdobyłam też w 2024 kilka szczytów górskich, na które – mimo że też są blisko – do tej pory nie weszłam. A góry zawsze mi dobrze robią na głowę.

Miałam też w tym roku wielką przyjemność poprowadzić wernisaż wystawy zdjęć do przyszłorocznego kalendarza Fundacji eRAKobiet, dzięki czemu poznałam kolejne wspaniałe, dzielne amazonki i… amazona.

Last but not least – z projektowania wnętrz też się coś nowego znalazło, bo w 2024 zrobiłam projekty dwóch kolejnych wnętrz, w tym po raz pierwszy – salonu kosmetycznego.

Na pewno o czymś zapomniałam, bo po prostu było tego bardzo dużo. Ale na tym poprzestanę.

Kiedy miałam czas na to wszystko? Nie wiem, a często słyszę to pytanie. Nie będę udawać, że pracować na etacie, prowadzić własną działalność, projektować wnętrza, nadzorując inwestycje, tworzyć podcast, pisać książkę i jednocześnie próbować prowadzić „normalne” życie z tym całym sprzątaniem, praniem, zakupami, gotowaniem, ogarnianiem samochodu, treningami, czytaniem książek i wszystkiego, co pomaga mi w podcastowaniu, ale też rozrywką nie zawsze jest łatwo. Co ja piszę?! Bywa to momentami ponad siły. Ale chyba wolę tak niż wrócić do domu po ośmiu godzinach i już nic kreatywnego nie robić. Życie jest za krótkie, żeby je tak trwonić 😉

Dobrego 2025!

Rok po tej stronie

Kiedy rok temu opublikowałam pierwszy odcinek podcastu, nie miałam pojęcia, w jaką niesamowitą podróż zabierze mnie ten pierwszy, zrobiony 20 grudnia 2023 roku, krok. To była (i nadal jest) podróż przez ludzkie emocje, przeżycia i doświadczenia – te trudne i te piękne. Podróż przez psychologię, psychotraumatologię, suicydologię, psychiatrię, neurobiologię i wiele innych nauk, które musiałam chociaż „nadgryźć”, żeby tworzyć wartościowe treści. Nauczyłam się przez ten rok lepiej konstruować pytania, uważniej słuchać, ale też mądrze planować i być konsekwentną w realizacji tych planów. Nauczyłam się wielu rzeczy technicznych związanych z podcastowaniem i tego, że… chcieć to móc. Po prostu. 

Dwanaście miesięcy w podróży

Za mną dwanaście miesięcy tej wyjątkowej podróży. Dwanaście niesamowitych spotkań i rozmów. Dwanaście osób, które powierzyły mi swoje intymne sekrety i życiowe refleksje. Dwunastu gości, którzy poświęcili swój czas tylko po to, żeby razem ze mną pomagać innym i być może ratować ludzkie życia. Dwanaście historii, z których każda jest inna, a jednak na swój sposób wspólna – bo to nasza, ludzka historia. Zamknięta w różnych życiach, w różnych wymiarach, dotknięta różnymi problemami i radościami. Pełna uważności, wrażliwości, czułości i troski o drugiego człowieka. 

Kiedy myślę o moich wszystkich gościach z perspektywy tego roku, który właśnie mija, jestem wzruszona. I wdzięczna. Za to, że znaleźli dla mnie ten czas i że mi zaufali na tyle, żeby się przede mną (i przed słuchaczami otworzyć).

Rok do przodu

W ostatnich dniach planowałam podcast na kolejny rok. Samej mi się w to nie chce wierzyć, ale mam dwanaście (a nawet więcej!) potwierdzonych rozmów! To znaczy, że dwanaście kolejnych osób zaufało mi i chce podzielić się ze mną swoją wiedzą lub powierzyć mi swoją historię. Jedna z rozmów jest już nagrana i będzie jej można wysłuchać tuż przed Bożym Narodzeniem – dokładnie w rocznicę pierwszego odcinka, czyli 20 grudnia. Będzie to rozmowa z wyjątkowym księdzem. „Księdzem z ludzką twarzą” – jak mi go przedstawiono podczas konferencji „Wygraj życie!”, na której byłam w tym roku w Warszawie. Posłuchacie mądrego, uważnego i też zabawnego księdza z dystansem do siebie, do hierarchii, ale też bardzo pracowitego i na co dzień niemal dosłownie ratującego ludzkie życie.

Moja druga podróż

Tych dwanaście miesięcy to też inna podróż, którą odbywałam równocześnie. Podróż przez historię moją i innych wdów z grupy wsparcia, którą od sześciu lat prowadzę na Facebooku. Podróż przez książkę, nad którą pracowałam od sierpnia zeszłego roku. Dziś jest już na etapie przygotowania do druku, a ja w tej dziedzinie też mam plan! Mam plan na kolejną książkę własną i kolejną – którą napiszemy wspólnie z moją przyjaciółką.

Każda z nich, choć inna, ma wspólny mianownik, czyli to, jak nieprawdopodobne scenariusze może nam napisać życie. I kiedy myślę o tych historiach, to jest ten jeden jedyny moment w moim życiu, kiedy moja pewność własnej sprawczości i tego, że mogę wziąć życie we własne ręce, znika… A znika ona zawsze wtedy, kiedy życie nas zaskakuje.

Dwunasty odcinek

Takim zaskoczeniem i pokazaniem mi przez życie, że nie na wszystko mam wpływ, nawet jeśli się bardzo staram, była choroba Oli, mojej córki, z którą rozmawiam o tym w dwunastym odcinku podcastu. ANOREKSJA. Do dzisiaj uczę się rozumieć tę chorobę. A Ola i dzisiaj, i pewnie już zawsze będzie żyć trochę w jej cieniu, choć mam nadzieję, że z czasem ten cień będzie coraz mniej widoczny. Ale obie (zwłaszcza Ola, bo najwięcej wysiłku kosztowało to ją) wyszłyśmy z tego zwycięsko. I mogłyśmy już o tym swobodnie, a nawet momentami z uśmiechem porozmawiać. I mam nadzieję (a nawet mam też już dowody), że jej wysłuchanie pomoże wielu osobom.

To niecodzienne, żeby autor podcastu rozmawiał z kimś bliskim na temat problemu, który był ich wspólnym problemem. Ale wiem, że to była dobra decyzja. Wiem o tym między innymi dlatego, że kiedy zapowiedziałam ten odcinek, odezwała się do mnie dziewczyna z przeszłości… Ona była wtedy dziewczynką, a ja nastolatką, w której wakacyjnej „paczce” znajomych był jej starszy brat.  Stąd mnie znała.

Napisała: „Zaintrygowały mnie Twoje podcasty i tak zaczęłam Cię słuchać. A teraz ten o anoreksji Twojej córki… Akurat ponad pół roku temu zdiagnozowano u mojej córki (…) anoreksję. Ma 14 lat. Przeszłyśmy ciężką walkę z tą chorobą. Nie chciałam jej dać do szpitala. Sama zrobiłam ogromną robotę i ogrom zmagań z jej głową. Choć ogrom poczucia winy i wstydu, że nie zauważyłam, był wielki. Jest w terapii nadal. Bo to pewnie zostanie na lata. Ale trudny czas za nami. (…) DZIEKUJĘ, że poruszasz tak trudne tematy. Czekam na podcast o anoreksji”.

Takie słowa: „dziękuję, że poruszasz tak trudne tematy”, „dziękuję, że to robisz”, „dziękuję za ten odcinek” niosły mnie przez tych dwanaście miesięcy jak na skrzydłach. A ja dzisiaj mogę powiedzieć tylko jedno: TO JA DZIĘKUJĘ!

Czy powódź może być źródłem żałoby, nawet jeśli nikt nam nie umrze?

powódź

Wszyscy z przejęciem śledzimy losy mieszkańców terenów dotkniętych powodzią. Choć śmiertelnych ofiar kataklizmu jest kilka, to jednak cierpieniem po stracie, czyli żałobą, dotknięte są całe rzesze ludzi. Dlaczego powódź może być źródłem żałoby, nawet jeśli nikt nam nie umrze?

Czym jest żałoba?

Żałoba to wszystko to, co odczuwamy – zarówno psychicznie, jak i fizycznie – kiedy doświadczamy bezpowrotnej straty. Co ważne i rzadko się o żałobie mówi w takim kontekście, możemy cierpieć po stracie nie tylko bliskiej osoby, ale też zwierzęcia czy po prostu kogoś lub czegoś, kto/co stanowiło ważną część naszego życia, odgrywało w nim znaczącą rolę. Takie same emocje, jakie towarzyszą osobom w żałobie po śmierci bliskiego, mogą towarzyszyć rozwodowi, zerwaniu związku czy przyjaźni. Mogą pojawić się u osób, które w wyniku wypadku utraciły jakąś część ciała, a nawet u tych, które po wielu latach kochanej pracy przechodzą na emeryturę. Żałobę mogą również przeżywać ci, którzy w jednej chwili stracili dorobek całego swojego życia – powodzianie…

Jeśli jesteś jednym z tych, którzy chcieliby z tym podyskutować, najpierw uruchom wyobraźnię. 

Twoje miejsce na Ziemi

Wyobraź sobie, że siedzisz teraz w domu/mieszkaniu, na które pracowałaś/pracowałeś dwadzieścia lat, a drugie tyle urządzałaś, dopieszczałeś, w którym przyszły na świat Twoje dzieci, gdzie bawiłaś się ze swoimi wnukami, gdzie codziennie wypuszczałeś do ogrodu ukochanego psa. Z tym domem wiążą się Twoje najlepsze wspomnienia. Każdego dnia wracasz do niego jak do bezpiecznego azylu, w którym możesz być bezwzględnie sobą i gdzie zawsze możesz ukryć się przed światem. To Twoje miejsce na Ziemi. 

Media mówią o powodzi. Boisz się, nie do końca wierzysz, że prognozy mogą być aż tak straszne, jak mówią. Ale jesteś zapobiegliwym człowiekiem. Chcesz ocalić życie swoje i bliskich. Możesz zabrać jedynie to, co uniesiesz i co jest najpotrzebniejsze, żeby przetrwać. Ewakuujesz się. 

Gdy powódź robi wyrwę w Twoim życiorysie

Przechodzi fala powodziowa. Być może jesteś w tym czasie u rodziny, znajomych albo w miejscu wskazanym przez służby. Na pewno śledzisz to wszystko w mediach. Widzisz, jak woda niszczy wszystko. Widzisz zdjęcia czy filmy z ulicy, na której stoi Twój dom. Ale go tam nie ma. Albo są jego pozostałości. Resztę zabrała woda. Właśnie utraciłaś/utraciłeś Twoje miejsce na Ziemi. Miejsce, z którym wiązało się całe Twoje życie. To oraz trauma związana z tak nagłą i dramatyczną stratą z pewnością odbije się na Twoim zdrowiu psychicznym. Będziesz musiała przeżyć żałobę po tej stracie. Będziesz musiał zmierzyć się nie tylko ze stratą materialną, bo to wszystko wciąż możesz odbudować. Otrzymasz na to pomoc. Być może zbudujesz jeszcze lepszy i piękniejszy. Ale tamtego domu, tamtych wspomnień, tamtego azylu już nigdy nie odzyskasz. To bezpowrotna strata. Ta strata spowoduje, że będziesz musiała zmierzyć się także ze swoimi emocjami. Być może będziesz potrzebował wsparcia specjalistów. Z pewnością wiele będzie takich osób cierpiących po stracie – co tu dużo mówić – ogromnej części ich życia. 

Dlatego tak ważne jest teraz, oprócz pomocy materialnej, wsparcie psychologiczne. 

Czy możesz być w żałobie po straconym dobytku?

Wiele osób nie dopuszcza do siebie myśli, że można przeżywać żałobę po czymś materialnym. Można, bo taki dom, takie mieszkanie, nawet ten czy inny ważny dla nas sprzęt, który ma jakąś wartość sentymentalną, albo rodzinne zdjęcia i wiele innych rzeczy to nasze gromadzone przez lata wspomnienia, to budowane z bliskimi relacje i po prostu – coś, do czego jesteśmy ogromnie przywiązani. I co nagle zabiera bezwzględny żywioł.

Co możesz odczuwać?

Pojawią się wtedy emocje, których być może nigdy nie poznałaś/poznałeś. Co możesz odczuwać?

  • złość – na los, na żywioł, na władze, 
  • poczucie winy i samooskarżanie się, na przykład – że dom był nieubezpieczony albo że czegoś nie zabrałaś, a było ważne dla Ciebie czy bliskich,
  • niepokój i lęk – na przykład przed tym, co Cię czeka i przed powtórką kataklizmu,
  • samotność – nawet jeśli masz wokół ludzi, możesz czuć samotność w obliczu wyzwań, które przed Tobą stoją,
  • psychiczne zmęczenie,
  • bezsilność,
  • szok,
  • tęsknotę i pragnienie odzyskania swojego domu, mieszkania, mienia, nawet sprzętów,
  • odrętwienie, otępienie, pustkę – brak emocji (taka reakcja często chroni nasz umysł przed nagłym zalewem uczuć pojawiających się jednocześnie).

To nie wszystko. Możesz również odczuwać zmiany w swoim stanie fizycznym, takie jak:

  • uczucie pustki w żołądku,
  • ucisk w klatce piersiowej,
  • ucisk w gardle,
  • nadwrażliwość na dźwięki,
  • wrażenie nierealności otoczenia, a nawet siebie samego (wrażenie bycia w filmie),
  • duszność, uczucie braku tchu,
  • osłabienie mięśni,
  • brak energii,
  • suchość w ustach.

Oprócz tego mogą pojawić się zmiany w Twoim zachowaniu i widzeniu świata, na przykład:

  • trudności z zasypianiem lub wczesne budzenie się,
  • spożywanie zbyt dużej lub zbyt małej ilości jedzenia,
  • duże roztargnienie,
  • sny o kataklizmie,
  • chęć ucieczki – żeby nie widzieć miejsca przypominającego Ci o tragedii,
  • częste wzdychanie,
  • niespokojna nadaktywność,
  • płacz,
  • potrzeba ciągłego wracania w tamto miejsce.

Jeżeli pojawią się u Ciebie lub kogoś z Twoich bliskich powyższe objawy, po pierwsze – wiedz, że to jest zupełnie normalne w takiej sytuacji. Po drugie – nie bój się poprosić o pomoc. Korzystanie ze wsparcia psychologicznego, szczególnie w obliczu takich tragedii, to również coś, co jest całkowicie normalne. 

Gdzie znajdziesz pomoc?[i]

Bezpłatna pomoc psychologiczna również dla powodzian jest całodobowo.

Centrum wsparcia dla osób dorosłych w kryzysie psychicznym:  

  • tel. 800 70 2222 (linia jest bezpłatna, czynna 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu), 
  • e-mail: porady@centrumwsparcia.pl,
  • czat.

Centrum wsparcia dla dzieci i młodzieży w kryzysie psychicznym: 

  • telefon zaufania 116 111 (linia jest bezpłatna, czynna 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu),
  • e-mail
  • czat

Rodzice, uczniowie i nauczyciele mogą skorzystać ze wsparcia psychologów za pośrednictwem telefonicznej linii wsparcia uruchomionej przez MEN.

Na koniec takie małe memento do wszystkich ze skłonnościami do komentowania i oceniania. Powódź dotknęła ludzi w różnym stopniu. Ale nie istnieje coś takiego jak mniejsza albo większa tragedia. Tego się nie stopniuje! To, co Tobie może wydawać się błahe, dla kogoś mogło mieć ogromną wartość emocjonalną, której strata jest trudna do udźwignięcia. Dlatego:

  • Nie oceniaj i nie porównuj.
  • Nie trywializuj czyjejś straty i cierpienia.
  • Nie komentuj, jeśli Twój komentarz nie jest słowami wsparcia. W takich sytuacjach milczenie jest znacznie cenniejsze niż złoto.

[i] Źródło: https://www.gov.pl/web/premier/rzadowa-pomoc-dla-powodzian-praktyczne-informacje

Zdjęcie dzięki uprzejmości Piotra Hercoga. Zostało zrobione w Lądku Zdroju.

O sukcesach, które nie miały prawa się wydarzyć

scena z filmu Ojciec Chrzestny

Temat tego artykułu siedzi mi w głowie już od jakiegoś czasu. W zasadzie od dokumentu o Robbiem Williamsie, który obejrzałam na Netflixie późną wiosną. Ale niedawno obejrzałam serial, który mi o tym temacie przypomniał. A mowa o „The Offer” – serialu o kulisach powstawania „Ojca Chrzestnego”, kultowego filmu gangsterskiego, który – zanim jeszcze przyszłam na ten świat – zgarnął aż jedenaście Oscarów i mnóstwo innych nagród. Kiedy jednak obejrzałam wspomniany serial, do tej pory zastanawiam się, JAKIM CUDEM? Ale to nie wszystko. Bo jest jeszcze Celine Dione…

Wspomnienia w majtkach

Ale po kolei. Dokument o Robbiem (skądinąd bardzo go cenię, lubię jego muzykę i odwagę w entertainingu) zaczyna się od planszy z informacją, że przez 25 lat artysta był nagrywany (zresztą podobnie jak – do czasu – jego koledzy z Take That) na backstage’u. W dokumencie zatytułowanym bez żadnych metafor – po prostu „Robbie Williams” – widzimy go, jak ogląda siedzi na łóżku, w samych bokserkach i na laptopie ogląda różne fragmenty z tych nagrań. I komentuje. 

I tak oto zaczynamy oglądać historię gigantycznego sukcesu, który obiektywnie nie miał prawa się wydarzyć. Najmłodszy z czwórki, traktowany przez kolegów z góry, z niską samooceną, niepewny siebie, wkrótce szukający tej „pewności” i odskoczni od ciśnień showbiznesu w alkoholu i narkotykach. Powoli staczający się do tego stopnia, że zostaje wyrzucony z zespołu. Dla wielu, pewnie dla większości ludzi byłby to koniec.

A teraz przeskoczmy o tych 25 lat wprzód. Gdzie jest Take That? Gdzie jest Gary Barlow, główny wokalista, który według Williamsa był faworyzowany przez kierownika grupy. Gdzie cała reszta zespołu? Ktoś wie? Ale o Robbiem Williamsie mało kto dzisiaj nie słyszał. Autor wielu doskonałych albumów, fantastycznych tras koncertowych i zdobywca niezliczonych nagród. Opowiada o tym siedząc w majtkach w swojej sypialni, odwiedzany co jakiś czas przez córkę, jak zwykły chłopak. Jak to możliwe, że ktoś, na kogo w czasie, gdy został wyrzucony z Take That, nikt nie postawiłby złamanego funta, zrobił tak gigantyczną karierę? Zaczekajmy z tą odpowiedzio-puentą do końca.

Film o mafii pod okiem mafii

Czas na „The Offer”. Kulisy powstania jednego z filmów wszech czasów są chyba jeszcze bardziej zaskakujące niż historia Williamsa. Zacznijmy od tego, że książka, która staje się kanwą filmu, powstaje, bo jej autor musi zarobić na spłacenie długów (notabene wobec mafii). Dalej jest jeszcze ciekawiej. Producentem filmu zostaje człowiek z przypadku, niemający z branżą filmową nic wspólnego. Puzo nie potrafi pisać scenariuszy, więc pisze go wspólnie z Francisem Fordem Coppolą, który ma być reżyserem. Coppola ma wtedy na koncie jeden w miarę dostrzegalny film. Dalej będę skracać, bo byłyby tylko spojlery, ale: brakuje pieniędzy, załogi, aktorów, pieniędzy, ludzi, pieniędzy… Do tego wszystkiego z jednej strony w Paramount Pictures, które produkuje film, toczą się wewnętrzne walki o władzę, a jak by tego było mało – na produkcji swoją łapę kładzie – jakże by inaczej – MAFIA!

I znowu pytanie. Jak to możliwe, że ten film, który – powiedzmy to sobie wprost – był nawet jak na tamte czasy, produkcją niskobudżetową, odniósł taki sukces?

Pierwsza jest PASJA. Druga jest WIARA. Trzecia jest DETERMINACJA. Czwarta jest CIĘŻKA PRACA. Zarówno Robbie Williams, jak i cała ekipa pracująca nad produkcją „Ojca chrzestnego” mieli to wszystko. Mieli pasję, wierzyli w sens tego, co robią, i w to, że mają szansę na sukces, byli zdeterminowani, by go osiągnąć i najważniejsze – ciężko na to pracowali, pokonując czasem przeciwności losu, które wydawały się niemożliwe do pokonania.

A teraz Celine Dione. Choć żyje ze śpiewania, to trudno o niej powiedzieć, że jest w tym jakieś wyrachowanie. Nie. To czysta pasja. Zwłaszcza że – bądźmy szczerzy – ta gwiazda zdecydowanie przez większość życia nie musiała pracować. Tym bardziej… kiedy dotyka ją mega rzadka choroba, nagle okazuje się, że i pasję można przerwać.

Ale ona walczy. Walczy ze sobą. Walczy do upadłego. I robi w Paryżu takie show, że szczęka opada. Ale nie wszyscy tak to widzą…

Można i da się, tylko trzeba chcieć

I kiedy myślę o tych dwóch serialach, to myślę, jak bardzo to są historie o życiu. Bo można to życie przeżyć, nawet odnosząc gdzieś tam na jakimś etapie sukces, jak pozostałe chłopaki z Take That. Można czasem odpuścić, nie walcząc o to, co dla nas ważne, i nie nakręcić jednego z filmów wszech czasów, nie odkrywając przy okazji tak niesamowitych aktorów, jak Al Pacino. Można. I wielu… WIĘKSZOŚĆ (!) z nas tak zrobi. 

Ale to ta mniejszość, która tak nie zrobi, tylko będzie czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi dążyć do swojego celu, jest tym czynnikiem, który zmienia spojrzenie na coś, wyznacza nowe ścieżki, pokazuje, że można, nawet kiedy wydaje się, że nie można, że się da, nawet kiedy myślimy, że się nie da. 

Bo DA SIĘ! Tylko… pasja, wiara, determinacja, ciężka praca. Inaczej to tylko może być cud 😉

Czy prawo przyciągania istnieje?

Nie wierzę w takie rzeczy, jak prawo przyciągania, manifestacje, afirmacje, wizualizacje i inne tego typu. Zwłaszcza że jest w sieci wiele osób, które kroją ludzi na kasę obiecując im nie tylko życiowe zmiany, ale i pieniądze spływające z nieba za samą tylko sprawą myśli. Ale odkąd w mojej głowie powstała myśl o książce i podcaście, dzieją się rzeczy, które sprawiają, że czasem nawet ja zastanawiam się, jak to jest, że to wszystko się jakoś tak samo układa…

Pierwsza myśl

Kiedy w mojej głowie zrodziła się pierwsza myśl o tym, że powinnam napisać książkę dla wdów, jechałam akurat z moją przyjaciółką Anią na kolejną lekcję golfa. Było to chwilę po tym, jak przyjmowałam do grupy na Facebooku kolejną wdowę i po tym, jak uświadomiłam sobie, że nie ma dnia, żebym jakiejś kobiety do grupy nie przyjmowała. W jednej chwili dotarło do mnie, że skoro tak jest, to znaczy, że kobiety szukają takiego miejsca. A jeśli szukają i trafiają do zamkniętej, niepromowanej grupy, to znaczy, że takich miejsc nie ma albo jest ich bardzo mało. Głośno sama zadałam sobie wtedy pytanie: „A może ja powinnam napisać książkę dla tych kobiet?” A Ania powiedziała: „Powinnaś”. Rozwinęła nam się rozmowa i zanim wysiadłyśmy z auta na parkingu przy polu golfowym, Ania dodała jeszcze: „Najpierw książka, a potem może podcast?”

Najpierw podcast, potem książka

Zaczęłam pisać książkę, a w międzyczasie podzieliłam się moimi przemyśleniami z paroma znajomymi i przyjaciółmi. Jeden z nich powiedział mi: „Nie. Najpierw podcast, potem książka”. Przecież podcast zrobię szybciej, mam już w tym pewne doświadczenie z prowadzenia mojego, zamkniętego już, podcaściku słowotwórczego. Mam sprzęt, choć tylko dla jednej osoby. Większość życia przepracowałam jako dziennikarka. Mam prawie wszystkie atuty do tego, żeby prowadzić podcast, do którego będę zapraszać gości i rozmawiać. Pamiętam tamten moment. I moje obawy, że jestem za cienka sprzętowo. Dostałam wtedy nieźle po głowie, że sama sobie szukam przeszkód.

Ale że nie tylko szukam przeszkód, ale też przez całe życie specjalizuję się w ich pokonywaniu, to usiadłam, pomyślałam. I zrobiłam.

Prawo przyciągania istnieje… gdy nad tym pracujesz

Istnieje, ale przytaczanie dowodów zacznę od ostatniego, który jest z dzisiaj. Kończąc moją książkę, szukałam publikacji naukowych i badań dotyczących przeżywania żałoby przez dzieci. W którymś momencie w jakichś przypisach czy bibliografii zobaczyłam moje nazwisko. Co? Odachowska? Ktoś mnie cytuje? Myślałam, że może ktoś trafił na moją pracę magisterską o przemocy w filmie i jej wpływie na współczesną młodzież. Ale miejsce, do którego mnie ten przypis doprowadził, to jest coś absolutnie nieprawdopodobnego!

Doprowadził mnie do dr Ewy Odachowskiej-Rogalskiej, kierowniczki Zakładu Psychologii Klinicznej Dzieci i Młodzieży w Instytucie Psychologii na Akademii Pedagogiki Specjalnej! Rozumiecie to?! Szukając czegoś do książki trafiam na osobę o moim nazwisku i okazuje się, że ona zajmuje się dziedziną, która jest jednym z obszarów mojego zainteresowania w podcaście! Oczywiście, że od razu do niej napisałam. I co? I dzisiaj dostałam od niej odpowiedź. Zgodziła się być gościem jednego z odcinków. 

I takich sytuacji jest mnóstwo, odkąd w mojej głowie pojawiła się ta pierwsza myśl. Nie nagrałam jeszcze ani jednego odcinka, a już zdobyłam zaufanie dr Halszki Witkowskiej, wykładowcy na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego, pomysłodawczyni projektu „Życie warte jest rozmowy”, który objął podcast patronatem. To pani Halszka „załatwiła” mi bezpłatną pomoc eksperta z Biura ds. Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, którym została nieoceniona Małgosia Łuba.

Nie ma przypadków

To nie wszystko. Zanim wystartowałam z podcastem Halszka Witkowska dzwoniąc z dobrą wieścią co do eksperta, powiedziała mi, że pisze kolejną książkę – o osobach, których bliscy popełnili samobójstwo – i czy ja bym się zgodziła opowiedzieć swoją historię. Oczywiście, że się zgodziłam. Z tych samych powodów, dla których prowadzę grupę dla wdów, postanowiłam napisać książkę i stworzyć podcast. Z Moniką Tadrą, która robiła wywiady do książki, którą wspólnie z Halszką Witkowską pisały, spotkałam się „pośrodku drogi”, w tym samym dniu, w którym nagrywałam moją drugą rozmowę – z Julią. Dlaczego tam? 

Dlatego że wspomniałam o Julii w rozmowie z panią Halszką i skontaktowałam je. A mogłam to zrobić właśnie dzięki temu, że prowadzę grupę wdów i Julia jest jej członkinią. Tak więc Julia i ja mamy „swoje” rozdziały w tej książce. Książce, której premiera będzie 10 września w Warszawie w ramach konferencji „Wygraj życie”, która odbędzie się z okazji Światowego Dnia Zapobiegania Samobójstwom i na którą zostałam zaproszona. Jadę! Nie ma opcji, żeby mnie tam nie było.

To się samo napędza

Choć momentami nie jest łatwo, bo przecież pracuję na etacie, prowadzę własną działalność, projektuję wnętrza, mam problemy z kręgosłupem, jestem podcastowym laikiem i samoukiem, więc i problemy sprzętowe, i skopane nagrania, i inne takie. Bo czasem umówiony rozmówca odwołuje i trzeba szukać alternatywy. Jednak… Jednak mam wszechogarniające uczucie, że wszystko mi w tym moim projekcie książka/podcast sprzyja. Oczywiście, nie dzieje się to samo. To moja ciężka praca, dla której wykorzystuję niemal każdą wolną chwilę. To nieoceniona wręcz pomoc i wsparcie mojej córki, która pomogła mi ogarnąć całe przedsięwzięcie technicznie, graficznie i montując większość rolek promujących podcast. To wsparcie przyjaciół i znajomych, którym się karmiłam zwłaszcza na początku, kiedy dopiero raczkowałam. 

Skończona książka

Kiedy to piszę, książka jest właściwie skończona, podcast ma na wszystkich platformach, na których jest, łącznie już prawie 3000 subskrybentów, a wszystkie odcinki mają łącznie prawie 32 000 wyświetleń. To może nie jest dużo w porównaniu do tzw. zasięgowców. Ale dla mnie to jest bardzo dużo. Zaufania. Wiary. Może też ciekawości. Jakiekolwiek są pobudki słuchaczy i subskrybentów, to wszystko daje mi ogromną moc do tego, żeby robić to dalej. To i opisana w poprzednim artykule wiadomość od Sylwii. To i wiadomości, takie jak ta dzisiejsza, którą dostałam na moim fanpage’u:

Albo taki komentarz kilka dni temu pod artykułem na blogu:

To i wiele innych rzeczy, które się od czasu tej pierwszej myśli w drodze na lekcję golfa wydarzyło.

Tak. Prawo przyciągania istnieje. Prawo przyciągania rzeczy i zdarzeń, które nie wydarzyłyby się, gdyby nie to, że zrobiłam kiedyś ten pierwszy krok w odpowiednią stronę. A potem konsekwentnie:

  • krok za krokiem,
  • litera za literą,
  • słowo za słowem,
  • strona za stroną,
  • nagranie za nagraniem,
  • dzień za dniem,
  • telefon za telefonem,
  • mail za mailem,
  • spotkanie za spotkaniem,
  • nagranie za nagraniem i tak dalej.

Gdyby nie pomysł, gdyby nie moja ciężka praca, gdyby nie pomoc mojej córki, gdyby nie wsparcie emocjonalne i merytoryczne, które dostałam i nadal dostaję od moich przyjaciół i znajomych, gdyby nie napisane maile, wykonane telefony, gdyby nie spotkania, korespondencja z wdowami, napisane scenariusze rozmów, nauka podcastowania, napisane strony książki, żadne prawo przyciągania nie miałoby prawa bytu. Samym myśleniem, afirmowaniem, manifestowaniem czy wizualizowaniem niczego się nie osiągnie. Po prostu – nic się samo nie zrobi.

PS Po zdaniu egzaminu golfowego w golfa do tej pory nie zagrałam. Ważniejsze były podcast i książka. I warte każdej wolnej chwili, jaką na nie poświęciłam.

Wielu rzeczy już nigdy nie będzie…

To dlatego ciągle robię zdjęcia i próbuję wycisnąć z życia tyle, ile tylko zdołam. Niedawno jedna z moich dwóch fantastycznych kosmetyczek powiedziała mi, że ona widzi mnie jako kogoś, kto się tego życia próbuje nachapać. Coś w tym jest.

Trochę ostatnio milczałam na blogu, ale milczałam w słusznej sprawie. Nie, żeby to był jakiś mój milczący protest. Zwyczajnie zaangażowałam się mocno w kilka przedsięwzięć – moich i cudzych, które mogą obrócić się w coś dobrego. Dla mnie i innych. I tak mnie to pochłonęło, że dopiero teraz łapię oddech. Próbowałam go złapać lecąc w maju do Egiptu, ale tam z kolei pochłonęła mnie prawie 30-osobowa nurkowa rodzina, która mnie przyjęła do siebie jak swoją, mimo że nie nurkuję. Tak więc dopiero dzisiaj – wdech… wydech… I czas nadrobić zaległości, bo sporo się działo.

YouTube – 1000 subskrypcji podcastu

6 maja mój podcast, który jest dostępny na kilku platformach, zyskał tysięcznego subskrybenta. Teraz już, oczywiście, jest ich więcej. Ale ten tysiąc to była jakaś magia. Ja wiem, że na YT są profile z milionami subskrypcji. Ale bądźmy szczerzy – podcast „Po tej stronie” to trudne i niszowe tematy. Bo kto chce słuchać o śmierci i cierpieniu innych, nawet jeśli każdy mój rozmówca to przykład tego, że można się wydostać z najgorszego bagna i żyć najpiękniej, jak się tylko da.

Między tym a poprzednim wpisem moimi gośćmi byli:

Mariusz Kędzierski

Niepełnosprawny artysta, który mając kilkanaście lat chciał odebrać sobie życie, bo przed sobą widział tylko ścianę mroku. Dziś jest wspaniałym partnerem i dumnym ojcem Franka. Jeździ po kraju, by opowiadając swoją historię motywować innych. A większość jego fanów to osoby całkowicie sprawne. Bo jego uśmiech, optymizm, pasja, jaką jest rysowanie i to, jak mądrze i odważnie kroczy przez życie, są po prostu zaraźliwe.

Posłuchaj odcinka Samobójcze myśli bez barier z udziałem Mariusza.

Robert Korólczyk

Z komikiem, artystą kabaretowym, współzałożycielem i członkiem Kabaretu Młodych Panów, a prywatnie moim przyjacielem wspólnie poszukiwaliśmy odpowiedzi na pytanie o to, czy ze śmierci można się śmiać. W tej rozmowie możecie poznać człowieka zupełnie innego niż ten, którego znacie z telewizji, mediów społecznościowych i tradycyjnych czy kabaretowych nagrań dostępnych na YT. Bo Robert to prywatnie bardzo refleksyjna dusza. Mądra, filozoficzna, uważna na drugiego człowieka. Wspólnie z nim i innymi naszymi przyjaciółmi organizowaliśmy przez kilka lat akcję „Podziel się”, która zaczęła się od pomocy bezdomnym, ale jej najpiękniejszym elementem było odwiedzanie z darami przed Bożym Narodzeniem osób starszych i samotnych. O tym też rozmawiamy.

Sylwia Kromka

5 lutego, niecałe dwa miesiące po uruchomieniu podcastu, dostałam takiego maila:

Dzień dobry Pani Anito,

W nawiązaniu do Pani podcastu i zainteresowań pragnę się przedstawić, gdyż czuję, że moja tragiczna wyjątkowość może być dla Pani inspiracją. Jestem wdową od ponad 4 lat. W grudniu 2019 roku mój ukochany mąż odebrał sobie życie. Ciekawym może być fakt, że jego mama również popełniła samobójstwo. Od momentu tej śmierci zaczęła się moja walka. O co? Myślę, że długo by wymieniać. Zostałam z 3 córkami, z jego firmą. Było bardzo ciężko, ale rana powolutku zamieniła się w bliznę. Wróciłam do świata. Do słońca. Poznałam Staszka. Zrobiłam studia podyplomowe. Dziewczynki rosły i osiągały kolejne etapy edukacji i dojrzałości. I w momencie, kiedy czułam, że zamknęłam pewien etap życia, mój „środeczek” poszedł za swoim tatą. Maja miała 21 lat i 27.12. 2023 roku odebrała sobie życie. I moja historia powraca. Mam w sobie ogromny lęk. Znam żałobę. Znam jej siłę. Znam też siebie. I znam myśli, które mi pomagają. Znam słowa, które mnie ranią.

Wiem, jak ogromnie dużo muszę dać z siebie, aby normalnie żyć. By się nie zapaść. I by w pełni uszanować to, co się wydarzyło.

Jeśli mogę jakoś pomóc, to proszę o kontakt.

Miałam ciarki, kiedy go czytałam. Bo zrozumiałam, że oto właśnie staje się coś, na co liczyłam uruchamiając podcast, ale w co nie bardzo wierzyłam, że będzie możliwe. Że moje rozmowy naprawdę do kogoś trafiają, komuś pomagają, może nawet kogoś ratują lub uratują. Już wtedy wiedziałam, że będę chciała Sylwię zaprosić na rozmowę. Przed wyjazdem do Egiptu zainstalowałam więc moje podcastowe „studio” w hotelu w Warszawie i spotkałyśmy się. Poznałam kobietę piękną wewnętrznie i zewnętrznie, pełną optymizmu i wiary w sens życia i tego, co nas spotyka, mądrą, dobrą, a przede wszystkim – mimo ogromu nieszczęścia, którego doświadczyła – uśmiechniętą. Rozmowa z Sylwią to odcinek czerwcowy Kiedy Twój mąż i córka nie potrafią dalej żyć, który opublikowałam niedawno, a reakcje – zwłaszcza te, które do niej docierają i które mi przekazuje – są niesamowite. Wspólnie udało nam się zrobić coś niesamowitego!

Żegnaj, przyjacielu!

Są w życiu przyjaźnie, które nie mają prawa się zdarzyć, a jednak się zdarzają… Różnica wieku 43 lata, różne języki, różne religie i prawie 6,5 tysiąca kilometrów odległości. A my spotykamy się 25 lat temu w świdnickim Rynku, bo Larry szuka przez znajomych nauczyciela polskiego, który mówi po angielsku, żeby ktoś pomógł mu się odnaleźć w naszym dzikim jeszcze wtedy kraju… I trafia na mnie. W życiu nie ma przypadków.

Gdy wyjeżdża, bo zakończył już swoją służbę w Korpusie Pokoju, nadal korespondujemy. Przeżywa ze mną wszystkie wzloty i upadki, sukcesy i porażki, małe i wielkie chwile, narodziny mojej córki, a potem wraca, by zostać świadkiem na moim ślubie. I jako jedyny na sali ma przy sobie długopis, którym podpisujemy z mężem akt małżeństwa. Bo zawsze ma przy sobie długopis i maleńki notes, w którym zapisuje, co robił w danym dniu, co i gdzie jadł, ile wydał itd. Notuje, bo potem pisze wspomnienia. A gdy wzrok ma już tak słaby, że odbierają mu prawo jazdy, notują to jego najbliżsi. Zdarzało się i mnie.

Kiedy mój mąż odbiera sobie życie, Larry zabiera mnie i moją córkę do Florencji, żeby nas trochę oderwać od tego, co się wydarzyło. Bo wszyscy kochamy sztukę, a poza tym ze względu na swój wzrok zwyczajnie potrzebuje pomocy w tej podróży i chce być blisko, kiedy my potrzebujemy wsparcia. Zwiedzamy wszystkie możliwe galerie i najlepsze restauracje, choć pierwszego dnia większość czasu szukamy krawca, bo Larrego walizka nie dociera do Florencji, a pęka mu jeden szew w spodniach. Szukamy bezskutecznie. Ale przecież jestem córką krawcowej, więc biorę igłę i nitkę od konsjerża w hotelu, Larry przez drzwi podaje mi spodnie, a ja zaszywam problem.

Kilka lat później odwiedzamy go w jego ukochanym Amherst w Massachusetts. Wynajmujemy samochód i Larry pokazuje nam całą, przepiękną okolicę, a potem zwiedzamy Boston i Nowy Jork.

43 lata różnicy wieku, a nie zliczę, ile razy się śmialiśmy z głupot, z siebie samych, z zabawnych ludzi, z dziwnych sytuacji, w jakich się znaleźliśmy. I nie zliczę też tych refleksyjnych rozmów i korespondencji o życiu, świecie, relacjach i wszystkim, co ludzkie…

Larry odszedł 22 maja, spokojnie, w swoim domu, w otoczeniu rodziny, o czym powiadomiła mnie jego córka. Napisała też, że poprosił ich, żeby przekazali mi, jak wyjątkowa była dla niego nasza przyjaźń i to, że się poznaliśmy. Dla mnie też. Absolutnie wyjątkowa.

Larry, jestem pewna, że z ekscytacją zaczynasz swoją kolejną podróż, bo przecież tak je lubiłeś i tak wiele ich odbyłeś. Mam nadzieję, że kiedy spotkasz gdzieś w tej podróży jakiegoś Polaka, bez zająknięcia zaczniesz opowiadać o sobie po polsku, co wykułeś na pamięć na naszych lekcjach: „Urodziłem się w Chinach jako syn lekarza misjonarza…” Tak się to zaczynało.

Niech Ci tam będzie dobrze, gdziekolwiek jesteś. Wierzę, że jak mawiał nasz florencki konsjerż, to jest naprawdę „najse plejse”. Szerokiej drogi, Przyjacielu. I notuj tam wszystko skrzętnie do kolejnych wspomnień…

W lipcu Larry skończyłby 94 lata. Miał być pierwszym zagranicznym gościem podcastu. Razem z jego synem Markiem szykowaliśmy się do nagrania online. Nie zdążyliśmy…

Stan zamrożenia

zmarznięte, uschnięte, rdzawe paprocie w arboretum w Wojsławicach

Świat ludzi i zwierząt ma wiele wspólnego. Ssaki, takie jak koty czy psy, mają charaktery, humory, ulubione rzeczy, swoje zwyczaje. I ludzie też. Są na to i dowody, i badania. Nigdy jednak nie myślałam, że także świat roślin i ludzi ma wiele wspólnego. Aż do ostatniej wizyty w arboretum w Wojsławicach.

Wojsławickie arboretum odwiedzam niemal co roku, odkąd w latach 90. XX wieku odkryłam to miejsce. Po niespełna godzinie niespiesznej drogi autem ode mnie wkraczam w inny świat, gdzie czas się zatrzymuje i gdzie – o dziwo! – nawet tłumy mi nie przeszkadzają, bo teren jest tak ogromny, że właściwie tylko przy wejściu jest ciasno. A dalej – dalej jestem już tylko ja i moi towarzysze tej relaksacyjnej podróży. I wszechobecne rośliny. Niektóre tak piękne, że nie mogę oprzeć się przed robieniem zdjęć. W tym roku było inaczej. Trochę smutno i bardziej refleksyjnie niż zwykle.

Arboretum straciło kolory

W tym roku arboretum straciło kolory. Choć zieleni nie brakowało, to poza nią krajobraz zdominowały przygnębiająca szarość, rdza i brąz. Pousychane, smutne liście, przerażająco obumarłe kwiaty, zduszone w zarodku owoce, które nigdy nie dojrzeją. Mieszkające tam ptaki ze wszystkich sił próbowały przyćmić swoim pięknym śpiewem obraz, który jest skutkiem tego, co wydarzyło się nie tylko w Wojsławicach, ale chyba w całej Polsce. W tym roku cała przyroda jest jak wcześniak, który trochę się pośpieszył na ten świat. 

Śmierć za życia

Przedwczesna wegetacja wszystkich roślin spowodowała, że coś, co w kwietniu jest normalne, czyli przymrozki, zniweczyło szansę wielu drzew, krzewów i kwiatów i innych podobnych na normalne życie w tym roku. Przepiękne magnolie i azalie poumierały, zanim na dobre tej wiosny ożyły. Hortensje, które są znane z tego, że potrafią przetrwać mrozy, wzięte z zaskoczenia, tych nie przetrwały. Martwe kwiaty, martwe liście, śmierć za życia. Wojsławicki czereśniowy sad, w którym rosną setki drzew, a czereśnie można z nich zrywać do woli i za darmo, w tym roku nie wyda owoców. Przykłady można mnożyć. Ale w tym smutnym obrazie tegorocznej przyrody zauważyłam coś pięknego.

Życie, mimo śmierci

To ta magnolia i tamta azalia, które niemal całe obumarły, ale gdzieś w głębi dostrzegłam jedną gałąź, która się zieleni, a kwiaty pięknie kwitną. To ta hortensja, która – mimo że sąsiadki nie dały rady – jest zielona, więc jest szansa, że wkrótce zakwitnie. To ta jedna mała gałązka orzecha włoskiego, który w czasie przymrozków totalnie zmarzł, śmiało wypuszczająca liście, pokazująca, że drzewo wciąż żyje.

Wielka wola życia

I coś jeszcze, co sprawiło, że pomyślałam o podobieństwie roślin i ludzi. Że wśród roślin tego samego gatunku jedne uległy siłom przyrody i wprowadzone w stan zamrożenia przestały walczyć, ale inne – choć pokaleczone, a czasem jak ten orzech włoski niemal doszczętnie zniszczone, nie poddają się i wracają do życia, mimo wszystko. Tak jak my, ludzie. Czasem i nas dotknie „stan zamrożenia”. Może to być życiowa tragedia. Może to być ciężka choroba – fizyczna albo psychiczna. Może to być natłok problemów, z którymi sobie nie umiemy poradzić. I wielu z nas – tak jak te wojsławickie (i nie tylko) rośliny w tym roku – podda się. Może spróbuje przeczekać. Może całkiem zrezygnują. Ale część – wykorzysta tę chwilową trudność, żeby się zbudować na nowo. Niemal każdy z nas przynajmniej raz w życiu doświadcza stanu zamrożenia. Wielką życiową sztuką jest wykorzystać ten stan, żeby się odrodzić. Bo przecież tak rośliny, jak i my – mamy to życie tylko jedno.