Mój dom jest moją twierdzą. Żeby nie było – jestem bardzo gościnnym człowiekiem. Ale mojej domowej prywatności strzegę jak cyklop jedynego oka. Jeśli chcę w tej prywatności się pławić i żeby nikt mi nie przeszkadzał, to nie ma mocnych, żebym otworzyła drzwi komuś, kto wpada niezapowiedziany. Przynajmniej tak mi się wydaje 😉
Codziennie rano, na ten przykład, ćwiczę. Mel B każe mi nie przerywać, dawać z siebie wszystko, więc ja nie przerywam i daję, bo nagrodą jest i pozytywne nastawienie do całego dnia i – w przyszłości – figura absolutnie fit 😉 Dlatego kiedy ktoś mi w trakcie takich ćwiczeń jak opętany łomocze do drzwi (dzwonka jeszcze nie zamontowałam, choć może i lepiej w tej sytuacji), to olewam i ćwiczę dalej… Tylko jak zignorować ten łomot? Bum, bum, bum, bum! No, nie da się. Więc dysząca jak parowóz z jaworzyńskiego muzeum idę i otwieram. A tu? Pani sprzątająca. O wodę prosi. I jak odmówić? Nikt przecież jej tej wody nie da, bo w moim budynku czasem mam wrażenie, że mieszkam tylko ja. Nalewam całe wiadro, podpisuję świstek, że pani posprzątała i pozmywała, chociaż jeszcze tego nie zrobiła, ale przecież na mnie czeka Mel B, i wracam do ćwiczeń.
Już się na nowo zdążyłam rozgrzać i zdyszeć, gdy do drzwi znowu łomot. Mel B krzyczy: „nie przerywaj, brzuch wciągnięty, wypalaj te mięśnie”, a ja nie – idę otworzyć drzwi, bo łomot nie ustaje. Czerwona jak muleta torreadora, a wściekła jak drażniony przez niego byk. Prawie bucham dymem z nozdrzy. A tu za drzwiami jakaś laska mówiąca jakby miała kluchy w gardle i dzierżąca na smyczy psa rasy na-pewno-groźnej, bo widać po pysku ;), więc ja już myślę o kotach, które na pewno przyjdą zaraz sprawdzić, z kim ja rozmawiam, i w wyobraźni mam jatkę, jaka może się lada moment rozegrać. I jeszcze przypominam sobie, jak mój stary kot kiedyś wleciał do domu z balkonu na gołębiu… A laska z nieprzytomnym wzrokiem, jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”, pyta o „takiego chłopaka, takiego, takiego…” „Nie znam żadnego chłopaka i niech mi pani nie łomocze do moich drzwi!” – przerywam jej. Zamykam i mrucząc pod nosem: „MOICH drzwi” wracam do coraz bardziej nerwowej Mel B.
To było wczoraj. Tego dnia postanowiłam zadbać jeszcze o inną moją prywatność i wypisać się z 91283193427856823 różnorakich newsletterów, do których dawno, dawno temu z różnych powodów sama się zapisałam lub rzekomo zapisałam. Rzekomo, bo w trakcie wypisywania okazało się, że rejestrujesz się np. w sklepie internetowym i wyrażasz zgodę na „przetwarzanie”, czyli robienie wszystkiego z Twoimi danymi, a sklep nic Ci nie mówiąc handluje tymi danymi i dostajesz np. oferty… systemów wentylacyjnych. Jupi! Właśnie tego mi trzeba 😀
Ale nie myślcie sobie, że wypisanie idzie tak łatwo jak zapisanie. Otóż jeszcze dzisiaj przyszła do mnie 1/4 maili, z których subskrypcji się rzekomo wczoraj wypisałam. Trzeba więc było albo robić to na nowo, albo rozpocząć korespondencję lub nawet rozmowy telefoniczne (bo czasem podają telefony) z Kimśtam w mniej lub bardziej odległej wirtualnej przestrzeni, co w sumie rozbawiło mnie, bo przypomniało mi, jak będąc dwa lata temu z moim amerykańskim przyjacielem we Florencji telefonicznie poszukiwaliśmy jego zaginionej w trakcie lotu z Monachium walizki…
On nawet nie podejmował się rozmawiać w tej sprawie, bo obawiał się, że nie pojmie akcentu. Jak się miało okazać, słusznie. A więc ja bohatersko podjęłam się tych rozmów z Włoszkami na lotnisku we Florencji, z Niemkami na lotnisku w Monachium, a wreszcie z… jakąś Hinduską gdzieś na przedmieściach Delhi, która obsługiwała kwestie bagażowe dla monachijskiego lotniska. Ta ostatnia okazała się najbardziej kompetentna i najlepiej poinformowana, a że rozmowy odbywały się na głośnomówiącym, Larry na koniec nie wytrzymał i zapytał ją, gdzie na świecie sobie akurat siedzi przy tym telefonie. Okazało się, że właśnie w okolicach Delhi. To było ciekawe, bardzo namacalne doświadczenie życia globalnej wiosce. Tak ciekawe, jak te historie z prywatnością.
Bo zachowanie jej jest w warunkach globalnej wioski niemalże niemożliwe. Nasze dane latają światłowodami po całym globie i wracają do nas w formie ciasteczek. Oglądam buty na Zalando.pl, a godzinę później FB zasypuje mnie reklamami innych sklepów obuwniczych. Zalajkowałam parę stron wnętrzarskich, więc dostaję teraz propozycje kolejnych stron wnętrzarskich. Jak te kobiety wczoraj łomoczące do moich (MOICH) drzwi – globalna wioska, a czasem zwykła wiocha, dobija się w każdej sekundzie do mojego życia poprzez wszystkie sprzęty, jakie mam. I wiecie co? To wkurza. Naprawdę. Ale bywa też fajne. Bo czasem wpadasz dzięki temu na naprawdę świetną ofertę. Albo poznajesz kogoś ciekawego, zupełnie przypadkiem.
No i jest o czym pisać 😉