CIASTECZKA W MOJEJ TWIERDZY

Mój dom jest moją twierdzą. Żeby nie było – jestem bardzo gościnnym człowiekiem. Ale mojej domowej prywatności strzegę jak cyklop jedynego oka. Jeśli chcę w tej prywatności się pławić i żeby nikt mi nie przeszkadzał, to nie ma mocnych, żebym otworzyła drzwi komuś, kto wpada niezapowiedziany. Przynajmniej tak mi się wydaje 😉

Codziennie rano, na ten przykład, ćwiczę. Mel B każe mi nie przerywać, dawać z siebie wszystko, więc ja nie przerywam i daję, bo nagrodą jest i pozytywne nastawienie do całego dnia i – w przyszłości – figura absolutnie fit 😉 Dlatego kiedy ktoś mi w trakcie takich ćwiczeń jak opętany łomocze do drzwi (dzwonka jeszcze nie zamontowałam, choć może i lepiej w tej sytuacji), to olewam i ćwiczę dalej… Tylko jak zignorować ten łomot? Bum, bum, bum, bum! No, nie da się. Więc dysząca jak parowóz z jaworzyńskiego muzeum idę i otwieram. A tu? Pani sprzątająca. O wodę prosi. I jak odmówić? Nikt przecież jej tej wody nie da, bo w moim budynku czasem mam wrażenie, że mieszkam tylko ja. Nalewam całe wiadro, podpisuję świstek, że pani posprzątała i pozmywała, chociaż jeszcze tego nie zrobiła, ale przecież na mnie czeka Mel B, i wracam do ćwiczeń.

Już się na nowo zdążyłam rozgrzać i zdyszeć, gdy do drzwi znowu łomot. Mel B krzyczy: „nie przerywaj, brzuch wciągnięty, wypalaj te mięśnie”, a ja nie – idę otworzyć drzwi, bo łomot nie ustaje. Czerwona jak muleta torreadora, a wściekła jak drażniony przez niego byk. Prawie bucham dymem z nozdrzy. A tu za drzwiami jakaś laska mówiąca jakby miała kluchy w gardle i dzierżąca na smyczy psa rasy na-pewno-groźnej, bo widać po pysku ;), więc ja już myślę o kotach, które na pewno przyjdą zaraz sprawdzić, z kim ja rozmawiam, i w wyobraźni mam jatkę, jaka może się lada moment rozegrać. I jeszcze przypominam sobie, jak mój stary kot kiedyś wleciał do domu z balkonu na gołębiu… A laska z nieprzytomnym wzrokiem, jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”, pyta o „takiego chłopaka, takiego, takiego…” „Nie znam żadnego chłopaka i niech mi pani nie łomocze do moich drzwi!” – przerywam jej. Zamykam i mrucząc pod nosem: „MOICH drzwi” wracam do coraz bardziej nerwowej Mel B.

To było wczoraj. Tego dnia postanowiłam zadbać jeszcze o inną moją prywatność i wypisać się z 91283193427856823 różnorakich newsletterów, do których dawno, dawno temu z różnych powodów sama się zapisałam lub rzekomo zapisałam. Rzekomo, bo w trakcie wypisywania okazało się, że rejestrujesz się np. w sklepie internetowym i wyrażasz zgodę na „przetwarzanie”, czyli robienie wszystkiego z Twoimi danymi, a sklep nic Ci nie mówiąc handluje tymi danymi i dostajesz np. oferty… systemów wentylacyjnych. Jupi! Właśnie tego mi trzeba 😀

Ale nie myślcie sobie, że wypisanie idzie tak łatwo jak zapisanie. Otóż jeszcze dzisiaj przyszła do mnie 1/4 maili, z których subskrypcji się rzekomo wczoraj wypisałam. Trzeba więc było albo robić to na nowo, albo rozpocząć korespondencję lub nawet rozmowy telefoniczne (bo czasem podają telefony) z Kimśtam w mniej lub bardziej odległej wirtualnej przestrzeni, co w sumie rozbawiło mnie, bo przypomniało mi, jak będąc dwa lata temu z moim amerykańskim przyjacielem we Florencji telefonicznie poszukiwaliśmy jego zaginionej w trakcie lotu z Monachium walizki…

On nawet nie podejmował się rozmawiać w tej sprawie, bo obawiał się, że nie pojmie akcentu. Jak się miało okazać, słusznie. A więc ja bohatersko podjęłam się tych rozmów z Włoszkami na lotnisku we Florencji, z Niemkami na lotnisku w Monachium, a wreszcie z… jakąś Hinduską gdzieś na przedmieściach Delhi, która obsługiwała kwestie bagażowe dla monachijskiego lotniska. Ta ostatnia okazała się najbardziej kompetentna i najlepiej poinformowana, a że rozmowy odbywały się na głośnomówiącym, Larry na koniec nie wytrzymał i zapytał ją, gdzie na świecie sobie akurat siedzi przy tym telefonie. Okazało się, że właśnie w okolicach Delhi. To było ciekawe, bardzo namacalne doświadczenie życia globalnej wiosce. Tak ciekawe, jak te historie z prywatnością.

Bo zachowanie jej jest w warunkach globalnej wioski niemalże niemożliwe. Nasze dane latają światłowodami po całym globie i wracają do nas w formie ciasteczek. Oglądam buty na Zalando.pl, a godzinę później FB zasypuje mnie reklamami innych sklepów obuwniczych. Zalajkowałam parę stron wnętrzarskich, więc dostaję teraz propozycje kolejnych stron wnętrzarskich. Jak te kobiety wczoraj łomoczące do moich (MOICH) drzwi – globalna wioska, a czasem zwykła wiocha, dobija się w każdej sekundzie do mojego życia poprzez wszystkie sprzęty, jakie mam. I wiecie co? To wkurza. Naprawdę. Ale bywa też fajne. Bo czasem wpadasz dzięki temu na naprawdę świetną ofertę. Albo poznajesz kogoś ciekawego, zupełnie przypadkiem.

No i jest o czym pisać 😉

TYLKO NERWÓW SZKODA…

„Polak Polakowi nawet porażki zazdrości” – te słynne już słowa z filmu o Zbigniewie Relidze „Bogowie” uzupełniłabym o „a co dopiero sukcesu”. Polaków szlag trafia, że komuś jest lepiej. Obywatelskie donosiki do skarbówki, ZUS-u czy gdzie tam się jeszcze da coś donieść, to nasza narodowa specjalność, żeby nie powiedzieć – sport. Zamiast samemu zabrać się za własne życie, Polacy podglądają życie innych i wqrwiają się za każdym razem, kiedy coś im się udaje. A jeszcze gorzej – kiedy miało się nie udać, a udaje się. To ostatnie znam akurat z autopsji i widzę ten trafiający innych szlag w komentarzach na różnych portalach – miała umrzeć, a żyje, miała leżeć, a stoi, miała być zrównana z ziemią, a ciągle ją widać. Niech to szlag! 😀

Mnie z kolei trafia inny szlag – kiedy po raz kolejny, z coraz większym niesmakiem, śledzę nagonkę na Jurka Owsiaka. Nie ma drugiego takiego człowieka, który by tak mocno poruszył polskie serca i jednoczył je od lat we wspólnym celu, w dodatku nie idąc na wojnę, tylko działając pokojowo (no, może wróg jest wspólny – chory od lat system ochrony zdrowia). Niestety, w tym kraju nie da się zjednoczyć wszystkich. Bo w tym kraju nie może Ci się udawać, a jeśli tak się dzieje, zaczynają się też podejrzenia – o oszustwa, kanty, machlojki i inne podejrzane interesy.

Do zaczadzonej własnym smrodkiem nienawiści części naszego narodu do wszystkiego, co dobre i pozytywne, nie jest w stanie dotrzeć prosty argument, że każda organizacja pozarządowa jest prześwietlana jak mało jaka instytucja w tym kraju. Że gdyby ZUS i NFZ, odpowiedzialne za nasze zdrowie, ubezpieczenie i życie, były tak prześwietlane, być może WOŚP nie byłaby wcale potrzebna i nigdy by nie powstała albo w którymś momencie przestała grać. A potrzebna jest i dowodzą tego kolejne szpitale, które znikąd i nigdy w takim czasie nie doczekałyby się takiego sprzętu, jaki funduje im grająca od ponad dwudziestu lat orkiestra Jurka Owsiaka.

Ludzi, którym nie podoba się, że inni mają fajne pomysły i udaje im się je z sukcesem realizować, nie brakuje i na naszym lokalnym podwórku. Likwidacja wszystkiego, „żeby nie było niczego”, którą obserwujemy ostatnio w Świdnicy, to klasyczny przykład działań takich właśnie ludzi. Nie oni powymyślali to czy tamto, więc zamiast wydarzeń o zasięgu potencjalnie światowym będziemy mieć zaściankowe „hop-siup, dana-dana” – „świdniczaninie, zapraszamy Cię na przegląd folklorystyczny niszowego kina litewskiego z towarzyszeniem orkiestry dętej i chóru a capella”. Oł jeeaaa…

I o ile mocno wierzę w lokalnych twórców, o tyle wiem, że podobnie jak wielu innym świdnickim środowiskom trudno im wyjść poza ramy, poza myślenie, że świat kończy się na Świdnicy, a szczytem sukcesu jest pokazanie się i zdobycie nagrody na jednym czy drugim przeglądzie, konkursie, festiwalu itp. Trudno im spojrzeć na to miasto szerzej, z odleglejszej perspektywy. Bo do tego trzeba porzucić wygodne kapcie codziennie tej samej pracy „od-do” i realizowanych co roku według tego samego od lat schematu imprez. A kto by chciał porzucać ciepłe, mięciutkie kapcie, które codziennie stoją przy łóżku?…

Wracając jednak do Owsiaka i jego orkiestry – ja jestem pełna optymizmu. Nie będzie byle prawicowy Polak pluł Owsiakowi w twarz, bo stoją za nim miliony ludzi takich jak ja – normalnych i niewypełnionych nienawiścią jak te purchawki z PiS-u i okolic. Wczoraj Jacek Pochłopień, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika „Forbes”, napisał na Facebooku:

Na WOŚP można spojrzeć tak: Polacy płacą przymusowe składki zdrowotne i cieszą się, że mogą dołożyć więcej wspierając Orkiestrę.
Albo na przykład tak: Polacy wspierają WOŚP, bo wiedzą, że te pieniądze będą wykorzystane lepiej i efektywniej, niż robi to NFZ.
WOŚP kupił przez 23 lata sprzęt za ponad 600 mln zł.
Roczny budżet NFZ to ponad 60 mld złotych.
Byłoby super, gdyby Polacy tyle samo uwagi co WOŚP poświęcali przed wyborami programom polityków dotyczącym ochrony zdrowia.

Nic dodać, nic ująć. Tylko trochę nerwów szkoda…

KSIĘŻNA W KAWIARNI

Dawno, dawno temu, gdy w świdnickim kinie „Gdynia” odbywała się jeszcze cudna impreza pod nazwą Konfrontacje Filmowe, uczęszczałam na nie regularnie wraz z moją śp. koleżanką Kasią, z którą codziennie długo błądząc ulicami omawiałyśmy każdy obejrzany film. Wśród nich był amerykańsko-niemiecki „Bagdad Cafe”, który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że do dziś często przychodzą mi do głowy sceny z tego magicznego filmu. Czasem w zupełnie nieoczekiwanych kontekstach… A więc dziś – przy okazji Trzech Króli – będzie o czarach i książętach, a właściwie księżnych. Znaczy jednej księżnej… Ale po kolei.

„Bagdad Cafe” to poniekąd film drogi, choć droga ta właśnie kończy się w zapomnianym przez Boga i ludzi, położonym pośrodku pustyni Mohave, motelu o nazwie równie egzotycznej jak jego „zawartość ludzka”. Nie będę go opisywać, bo warto ten obraz obejrzeć samemu, a wciąż jeszcze krąży gdzieś po sieci (nie mylić z serialem nakręconym później na jego podstawie). Wspomnę tylko, że do tej przedziwnej kawiarni z zepsutym automatem do kawy dociera samotna, konserwatywna Niemka, która postanawia wprowadzić w nim niemiecki ordnung, po czym nagle sama ulega jego czarowi, sama też zaczyna… czarować. Samotna droga doprowadza ją do zmiany życia nie tylko własnego, ale też wszystkich mieszkańców „małej kawiarni na drodze z Vegas donikąd” (specjalnie do tego filmu Jevetta Steele zaśpiewała nominowaną do Oscara piosenkę „Calling You”, którą właśnie cytuję).

Film jest naprawdę przecudnej urody. Pokazuje, jak nawet jedna podróż może zmienić nasz sposób widzenia świata, a bywa, że i całe życie. Dlatego pewnie tak lubię filmy drogi i zapewne też dlatego często, gdy tylko mogę, w krótszą lub dłuższą drogę się wybieram. Ostatnio ciągle dokądś jeżdżę i wracam, a chwilowo nawet nie mieszkam w Świdnicy. Codziennie więc (prawie) dojeżdżam. Każdego dnia przebywam ten mały kawałek drogi tam i z powrotem, żeby dotrzeć do pracy, pozałatwiać sprawy czy zajrzeć do domu. Dzięki temu z innej nieco perspektywy, trochę oderwanej od naszej świdnickiej rzeczywistości, z pewnego dystansu patrzę na to, co dzieje się w moim rodzinnym mieście.

A tu okazuje się, że i tam też wyprawiają się czary… Wyczarowała nam się oto księżna. Skąd to wiem? Jest taki fanpage na FB Świdnica Watch, który obiecuje, że będzie się nowej władzy przyglądał (jak i ja). I znalazłam tam taki oto wpis:

„Prezydent Świdnicy Beata Moskal-Słaniewska nie podjęła jeszcze decyzji odnośnie powołania nowego dyrektora Lokalnej Organizacji Turystycznej – decyzja ta zapadnie po spotkaniu z władzami LOT, które pozwoli przeanalizować dotychczasowe zadania organizacji i podjąć stosowne rozstrzygnięcia”
Ewa Dryhusz, Biuro Prasowe Urzędu Miejskiego w Świdnicy

Na stronie internetowej stowarzyszenia Lokalna Organizacja Turystyczna „Księstwo Świdnicko-Jaworskie” http://www.ks-j.pl wymienionych jest 26 członków, z których każdy na walnym zgromadzeniu ma 1 głos. Również 1 głos posiada Miasto Świdnica. Pozostałych 25 członków nie będzie brało udziału w decyzjach Pani Prezydent?

No i jakbyście to odczytali? Czary! Oto mamy miasto, w którym jeden głos liczy się za kilkadziesiąt innych. Oto rządzi w nim niepodzielnie księżna, która może więcej niż inni. Książęcość w sumie by się zgadzała, wszak LOT ma przydomek „Księstwo”, więc i książę, i księżna być  w nim powinni (swego czasu w „WŚ” wybieraliśmy takowych), a jednak coś tu jest nie tak…

Trudno przecież uwierzyć, że inteligentna osoba albo nie umie liczyć, albo (no, to już byłby wstyd straszny) jej otoczenie nie ma pojęcia o tematach, w których się wypowiada, albo ona sama uwierzyła, że jest wszechwładną księżną, która raz wybrana, może wszystko. Dotarła tam, dokąd dążyła przez całą swoją życiową drogę i teraz wprowadza swój ordnung, jak Jasmine w „Bagdad Cafe”, tyle że Niemka była bohaterką pozytywną 😉 Ciekawa jestem, co na to pozostali członkowie LOT-u.

Informacja cytowana przez Świdnica Watch pochodzi najwyraźniej z komunikatu Biura Prasowego i jest częścią większej całości, cytowanej na wszystkich lokalnych portalach, a dotyczącej zmian na stanowiskach (niestety, po zmianie rzecznika w magistracie wycięto mój adres z listy mailingowej, więc już komunikatów nie dostaję). Wychodzi więc na to, że to BP zaliczyło merytoryczną wpadkę wielką niczym Rów Mariański, przypisując swojej pryncypałce moc iście książęcą. Tyle że obecne księstwo to jedynie powstała za zgodą różnorodnych samorządów i przedsiębiorców oraz osób fizycznych organizacja pozarządowa. A czy jej członkowie także ulegną świdnickim czarom? Pożyjemy, zobaczymy.

PS Co?… Myśleliście, że pazur mi się stępił i znów będę przynudzać o życiowych drogach i ścieżkach? Czasem będę. Ale bez przesady! 😉

NIE OCZEKUJMY ZMIAN. SAMI ZMIENIAJMY!

Demotywatory. Demoty. Memy – szukam ich codziennie prowadząc różne profile na FB. Przeglądam dziesiątki i setki w najlepszym razie truizmów, a zwykle głupot, idiotyzmów i banałów… Ale czasem trafia się – tak, jak to i z ludźmi czasem bywa – prawdziwa perełka…

Taka jak ta, do której – pewnie z racji serii mistrzowsko-uczniowskiej z Bruce’em Lee wklejono fotkę właśnie jego:

Uczeń zapytał mistrza:

– Mistrzu, jak długo trzeba oczekiwać zmiany na lepsze?

Mistrz odpowiedział:

– Jak chcesz oczekiwać – to długo.

To jest prawdziwsze i mądrzejsze niż sobie nawet z tego zdajemy sprawę. Każdy z nas wyobraża sobie jakąś przyszłość albo o niej marzy, każdy na coś czeka, większość chce zmian. Kiedy zbliża się koniec roku, zaczynamy robić noworoczne postanowienia. Mówimy sobie, że nie będziemy robić tego czy tamtego – palić, dużo jeść, pić, plotkować czy co tam jeszcze. Albo że będziemy robić to i to – ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, oszczędzać… Jednak ile z tego faktycznie wkracza w fazę realizacji?…

I tak mija pierwszy miesiąc kolejnego roku, potem drugi, trzeci i tak dalej. Najpierw pojawiają się w nas wyrzuty sumienia, że nie realizujemy swojego postanowienia, nie dążymy do zmian na lepsze. Później wyrzuty powoli chowają się pod kołderką codzienności. Wreszcie znikają całkiem, tak jak i nasze postanowienia – aż do kolejnej końcówki kolejnego roku.

Wszyscy oczekujemy zmiany na lepsze, ale najlepiej, gdyby odbyła się ona bez naszego udziału. Dlatego tak lubimy (my – ludzie) różnego rodzaju totolotki i inne gry, w których może się i nie szczęści, jak w całym życiu, ale to pozwala nam marzyć, że kiedyś… że pewnego dnia… że stanie się cud i coś się zmieni. A my nagle staniemy się innymi ludźmi, takimi dokładnie, jakimi chcemy być i jakimi jesteśmy w naszych marzeniach.

Problem w tym, że nasze życie zapieprza do przodu z prędkością japońskiego Magleva. Nie ma czasu pomyśleć nad losem Kowalskiego, Smitha czy Kowalowa. Bo to Kowalski, Smith i Kowalow powinni sami o tym życiu pomyśleć. Oczekiwać od życia mogą oczywiście wiele. Ale najwięcej – powinni oczekiwać od samych siebie. Są bowiem – nomen omen – kowalami własnego losu. I nikt za nich życia nie przeżyje. Za Was też. Za mnie też. A więc?…

Nie oczekujmy zmian. Sami zmieniajmy! To łatwe. Ja przekonuję się o tym każdego dnia.

Współczujmy hejterom – to kupa nieszczęścia

Dziś postanowiłam nie zatwierdzać już więcej idiotycznych i wymierzonych przeciwko mnie komentarzy na moim blogu. Żebyście mnie źle nie zrozumieli. Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że nie mam nic przeciwko komentarzom niezgadzającym się merytorycznie z tym, co piszę. Ani tym, w których ktoś zawiera konstruktywną krytykę. Niestety, w naszym wolnym kraju, gdzie obowiązuje wolność słowa, nawet i to bywa rozumiane opacznie. Idiotów nie brakuje. Zwłaszcza w sieci…

Siedzą przed komputerami tacy tłuści frustraci, których jedynym atutem jest anonimowość w sieci, a jedyna aktywność fizyczna to klikanie w klawiaturę lub pykanie myszką, i myślą, że jak tej frustracji trochę wyleją w sieci, to i tłuszczu się trochę ze złości przy okazji wytopi. No, niestety, tak to nie działa.

Ale do rzeczy. Budzę się dziś rano i sprawdzam pocztę. Jest powiadomienie o komentarzu do zatwierdzenia na moim blogu. Czytam i oczom własnym nie wierzę…

Pani z torebką, żenua… Jest pani wielkim chodzącym niespełnieniem i kompleksem. Malizną o rozdmuchanym ego. Niech pani częściej zerka w lustro i czasem puknie się w czolo zanim cos napisze. Już w czasach WS pani felietony były na poziomie hm… Trafiłem tu przez przypadek – ktoś upublicznił ten link. Niech pani da spokój i uwolni przestrzeń od swojej niskiej tworczości.

Nie mam kompleksów ani tym bardziej nie czuję się niespełniona – wręcz przeciwnie, choć oczywiście wiele jeszcze ciekawych wyzwań przede mną. Ale… popatrzcie, jaki biedny ten internauta (zapewne to ktoś, kogo znam, ale tchórzostwo nie pozwala mu podpisać się ani podać prawdziwego maila). Biedny, bo tłumaczy, że trafił tu przez przypadek, bo… ktoś upublicznił ten link. No, kupa nieszczęścia, doprawdy 😉 To tak, jakby rozpaczał, że trafił w telewizji na program, który mu się nie podoba, bo akurat nacisnął ten konkretny przycisk (czerwony był albo bardziej wypukły niż inne – bez znaczenia). I teraz nieszczęśnik musi oglądać ten program, chociaż w zasięgu ręki jest pilot i wystarczy nacisnąć inny przycisk, żeby zmienić kanał. Biedaczek… On jednak musi siedzieć i czytać to, co kliknął, bo ktoś to udostępnił.

Proponuje mi ten anonimowy ktoś uwolnienie przestrzeni od mojej niskiej twórczości. Hmmm… Tak się składa, że tak jak i ten człowieczek może sobie w sieci komentować do woli, tak ja mogę sobie pisać w sieci do woli. Nawet gdyby była to rozpaczliwa grafomania. Różnica jest taka, zresztą zasadnicza, że ja mam odwagę nie robić tego, co robię anonimowo, a ten malutki człowieczek – na swoje nieszczęście – tej odwagi nie ma. No i jeszcze taka, że on może sobie – owszem – napisać komentarz, ale zatwierdzam go JA! 😀

Dlatego właśnie posłuchałam rady tego nieszczęśnika i faktycznie puknęłam się w czoło. Dotąd zatwierdzałam nawet niepochlebne komentarze i polemizowałam z nimi, bo na tym polega dyskusja publiczna w sieci. Ale w sumie – po co? Szkoda życia na dyskutowanie z idiotami, którzy nie rozumieją podstawowych zasad panujących w Internecie. Nie chcę czegoś czytać, to i udostępniony przez kogoś publicznie link mnie do tego nie zmusi. Nie mam ochoty znajomić się z kimś na Facebooku, to się nie znajomię. Nie chcę się z kimś spotykać ani utrzymywać w kontaktów w realu, to się nie spotykam. To takie proste, a tylu ludzi tego nie rozumie 🙂

A co do poziomu moich felietonów w WŚ… No, cóż, gdyby internauta nie był anonimowy, moglibyśmy poznać poziom jego twórczości – bez względu na dziedzinę – i też ocenić. Ale nie możemy. Biedny, bo może jest zaje…ym artystą pióra, słowa, pędzla czy innego młotka. Ale się tego nie dowiemy, niestety… Pozostaje więc tylko współczuć takim nieszczęśnikom. Życie hejtera musi być doprawdy nędzne i puste, że chce im się pisać takie komentarze i nie potrafią się przy tym podpisać własnym nazwiskiem…

PS A w lustro patrzę codziennie z przyjemnością i co najważniejsze – nigdy nie boję się w nie spojrzeć 😉

Wracam do przyszłości

Czasem coś, co w całej życiowej perspektywie okazuje się tylko epizodem, owocuje przez lata, choć nie zawsze zdrowo. Nie zdajemy sobie z tego sprawy do momentu, gdy nie znajdziemy się znów w okolicy tego drzewa, pod którym dawniej znaleźliśmy krótkotrwałe schronienie.

Widzimy wyryte na korze nasze inicjały, jakieś „Tu byłem”, jakieś „Love Cię, Kaśka”, jakieś „A + E = WNM”, jakieś serca przebite i nieprzebite strzałą czy różne inne esy floresy, które kiedyś przyszły do głowy ludziom pod tym drzewem się chroniącym. Nie wiedząc o tym, wciąż nosimy ze sobą owoce tego drzewa, w postaci wspomnień. I wracając – właśnie z nimi się zderzamy.

Bo gdy wracamy, okazuje się, że „Tu byłem” to nasz własny wpis. Po 13 latach nieco pociemniały, ale wciąż czytelny, przypomina dzisiejsze meldunki na Facebooku w czasie naszych kolejnych krótszych i dłuższych podróży. A „Love Cię, Kaśka” to wyznanie miłości tej pary, która pod drzewem się poznała i pokochała. A dziś jest małżeństwem i ma dwójkę dzieci. Ten wpis sprzed lat jest jak dzisiaj status „w związku małżeńskim”, który czasem zamieszczają fejsbukowicze potrzebujący się wyraźnie pod tym względem określić. „A + E = WNM (przypomnijmy niewtajemniczonym, że oznacza to Wielką Nieskończoną Miłość” to ta Asia i ten Emil, którzy szaleli za sobą i ogłaszali to całemu światu dłubiąc rylcem w dębowej korze, a dziś – w erze FB – oznajmiają wszem i wobec, że ich status to „rozwiedziony”. Serc przebitych i nieprzebitych strzałą jest jakby więcej niż wtedy, kiedy widzieliśmy to drzewo ostatnio, a esy floresy okazują się kolejnymi wyrytymi w korze historiami życia osób, które chwilowe schronienie znalazły pod drzewem.

Stoisz tak po latach pod tym okaleczonym drzewem, którego konary niejedną ludzką historię mogłyby opowiedzieć, a scenarzyści świata łamaliby swoje pióra, rozwalali maszyny do pisania i ciskali o ściankę klawiaturami komputerów albo całymi laptopami, z rozpaczy, że to nie oni wpadli na te tematy… Bo życie przecież pisze najlepsze scenariusze. Stoisz i choć wracałeś pod nie tyle razy, po raz pierwszy myślisz: „Jak to cudownie, że mnie tu już nie ma”. Patrzysz do góry, a tam, pochowani w nielicznych już dziuplach siedzą ci, którzy bali się postawić stopę na ziemi, w złudnym poczuciu, że drzewo je chroni. Wciąż tacy sami, wciąż tkwiący w miejscu, żyjący historiami, które opowiada im drzewo. Bo innych nie znają.

Stoisz, patrzysz na to wszystko i nie możesz przestać uśmiechać się do siebie z radości, że jesteś wolnym człowiekiem. Pod drzewo możesz przyjść, jeśli będziesz miał ochotę. Ale nie musisz wspinać się na jego konary, by szukać dziupli dla siebie. Bo widziałeś już na świecie kolejne wspaniałe drzewa. Wiesz, że możesz wejść na najwyższe, wspiąć się nawet na takie, którego gałęzie rosną wysoko, odkryć drzewa, których nikt przed Tobą nie odkrył. Żyć!

Czasem jednak taki powrót do przeszłości jest potrzebny. Właśnie po to, by zrozumieć, że nie ma nic lepszego w życiu niż powrót do przYszłości. To, co było, już nie wróci. Możesz pooglądać „wpisy” na drzewie. Możesz porozmawiać z jego mieszkańcami. Możesz nawet miło spędzić czas. Ale potem… potem idź znów przed siebie. Bo owoce z drzewa, wspomnienia tego, co było, i tak nosisz ze sobą, czasem nawet się nimi podkarmisz. Ale jednak – to, co najpiękniejsze, zawsze jest przed nami. I jeśli ktoś myśli inaczej, niech szybko wraca obejrzeć swoje drzewo i pamięta, że ono stoi w miejscu. A czas płynie…

***

Ten wpis dedykuję wszystkim byłym pracownikom mojej byłej firmy, którzy odważyli się zejść z drzewa haha 😀 A także wszystkim tym, którzy się na to odważą. W szczególności jednak Ani – mojej przyjaciółce, którą poznałam pod drzewem i która schodzi z niego już za dwa tygodnie. Happy New… Life! 😉

Jak Pan Śrubkowy stworzył społeczność

Przyznam Wam się do czegoś 😉 Uwielbiam uczestniczyć w procesie tworzenia się krótkotrwałych małych społeczności. Tych, którym to słowo kojarzy się z Fejsbukiem, naszą klasą, guglami itd. od razu uprzedzam, że nie o takie społeczności tutaj chodzi, tylko o takie, które obserwuje się live, a najlepiej – w nich chwilowo tkwi.

Kto gdzieś tam liznął choć odrobinę socjologii, wie, że nawet grupa ludzi w autobusie to już społeczność, w której tak samo można zobaczyć reakcje społeczne, jak  w całym narodzie. Ona jest takim małym jego wycinkiem, chociaż wcale nie wzorcowym. Wasza wspólnota to taka społeczność czy jedna brama w bloku, sąsiedzi z osiedla domków, sąsiedzi z jednego bloku, grupa wiernych uczestniczących w tej samej mszy w kościele, klasa w szkole, no, dobra – grupa na Fejsie też 😉 I tak dalej, i tak dalej. Można jeszcze długo wymieniać. Najfajniejsze są jednak te grupy efemeryczne, które tworzą się z jakiegoś powodu na chwilę, a potem rozpływają – każdy osobnik w swoją stronę. Jak na przykład grupa ludzi w kolejce do kasy albo…

Dzisiaj pojechałam po kilka śrubek do Leroy Merlin, który bardzo lubię, bo tam nikt nigdy nie odmawia pomocy i można zadawać najgłupsze pytania, a opiekunowie działów będą cierpliwie na nie odpowiadać. I pomagać. Tak więc o pomoc w znalezieniu śrubek ostatecznie wartych 0,17 zł 😉 musiałam poprosić Pana Śrubkowego, czyli pana ze śrubkowego działu, bo nie zmierzyłam średnicy. Pan rozpoczął poszukiwania dokładnie takiej śrubki, jaką pieczołowicie przez całą drogę przechowywałam w kieszeni, co chwila sprawdzając, czy mi się przypadkiem nie zgubiła. A to naprawdę drogocenna śrubka była – od nowego roweru 🙂 No i te poszukiwania trwały, trwały, bo śrubki identycznej nie było. Zaczęliśmy więc, już wspólnie z innym klientem, który chciał Pana Śrubkowego o coś zapytać, ale nie mógł, bo pan obsługiwał mnie, poszukiwać nieidentycznej. Wreszcie osiągnęliśmy sukces…

Niestety, na nieszczęście moje, moich śrubek i mojej zaplanowanej przejażdżki rowerowej, na klientach przede mną zacięła się waga, a konkretnie zabrakło w niej taśmy na kody kreskowe (bo te śrubki na wagę były, co pan mi szczególnie polecił, bo taniej – i jak tu nie lubić Leroy Merlin ;)) Pan Śrubkowy zabrał się więc za umieszczanie nowej taśmy, odpowiadając w międzyczasie na rozliczne pytania gromadzących się w dziale hakowo-śrubkowym i jakimś tam jeszcze kolejnych klientów. Z nudów zaczęłam razem z nimi poszukiwać haków, śrubek i innych akcesoriów, które akurat im były potrzebne, przy okazji się dokształcając w śrubkologii stosowanej i wymieniając uwagi o pogodzie oraz Mundialu. W końcu to w większości panowie byli.

Była też jedna pani, która – zatroskana, kiedy Pan Śrubkowy poleciał z kawałkiem wagi do jakiegoś fachowca, żeby mu dobrze włożył taśmę – zaczęła wyręczać go w poszukiwaniu uzupełniaczy do opróżnionych śrubkowych pudełek.

– Widzi pani? – wycelowała palcem w górę, gdy stałyśmy obok siebie. – Są! A on mi mówi, że się skończyły – i wskazała palcem w dół na opróżnione pudełko. – Będzie skakał – dokończyła triumfalnie.

Spojrzałam w górę na pudełko śrubek, których większych ilości pożądała ta pani i potem na dół, gdzie faktycznie leżały jakieś smętne resztki i usprawiedliwiłam Pana Śrubkowego, bo bardzo był sympatyczny, że ma problem z wagą i skoro teraz biega z taśmą, to może i poskakać, jak wróci. Na to wszystko zgromadzeni wokół inni klienci wybuchnęli śmiechem zerkając na mnie, ale jednocześnie pieczołowicie szukając własnych śrubek.

Pan Śrubkowy wreszcie wrócił z właściwie zamontowaną taśmą. Zważył moje śrubki, które zapakowaliśmy razem do 9118975671287-krotnie za dużej reklamówki, którą oblepiliśmy naklejkami (bo to różne śrubki były) i zabrał się za doradzanie innym klientom. Podziękowałam i na koniec powiedziałam „do widzenia” wszystkim. Jak miło było usłyszeć chóralne zwrotne „do widzenia”.

Być może z żadną z tych osób już nigdy nigdzie się nie spotkam. Chociaż życie jest tak przewrotne, że lepiej nigdy nie mówić nigdy. Jedna rzecz jest pewna – uwielbiam takie sytuacje i choćbym nie wiem jak się spieszyła, nigdy nie żałuję czasu, jaki w nich spędziłam. To fajne obserwacje, ciekawe doświadczenia, no i… szansa na zdobycie wiedzy, która nigdy nie byłaby mi dana, gdyby nie „śrubkowa społeczność”. To lepsze niż FB. Warte co najmniej tysiaka lajków 😉

Telenowela na żywo

Niedawno dowiedziałam się, że moja kolubryna nie daje za wygraną nawet jak już zeszłam z dotychczasowego pola bitwy i poszłam na nowe. Pluje prochem i zieje ogniem, jakby chciała zamordować słonia, chociaż ja raczej mrówkę przypominam, a ona sama jest ode mnie wielokrotnie większa. I przypomniałam sobie, słysząc kolejne rewelacje o tym, jak i gdzie kolubryna celuje swoim działem, żeby trafiło we mnie, że jest w naturze takie coś, jak…  kreatura (wg Słownika języka polskiego, ktoś budzący swoim postępowaniem wstręt i odrazę).

I czekam dnia, bo wiem, że prawda naprawdę jest jak oliwa, gdy wszyscy naokoło, dziś w sporej liczbie omamieni wielkością kolubryny i malowniczością wypluwanych przez nią ognistych kul, zobaczą w niej wreszcie maszynkę do mordowania wszystkiego, co pozytywne, ciekawe, fajne, wesołe, mądrzejsze, ładniejsze i milsze, która nie przebiera w środkach, a do swojego prochu jest w stanie dla lepszego efektu nawet gówno dosypać.

Oglądaliście kiedyś meksykańską telenowelę? Ja jedną – jak ciążę musiałam przeleżeć w łóżku i już mnie oczy bolały od czytania książek, laptop był jak pogoda – dla bogaczy, Facebook siedział w głowie Marka Zuckerberga, a Jawed Karim, jeden z twórców YouTube’a, nie wiedział, że pięć lat później będzie się filmował w zoo, żeby film wrzucić na YouTube (kto sobie dziś bez niego wyobraża życie?!). Oczywiście, nie liczę „Niewolnicy Isaury” i „W kamiennym kręgu”, ale one były brazylijskie, peerelowsko-przełomowe i oglądali je wszyscy, więc się nie liczy. No więc robiąc na drutach sweterek dla mojego dziecka in spe, jak jakaś babunia, oglądałam serial, którego tytułu nawet nie pamiętam, ale coś tam było z księżycem. No i muszę Wam powiedzieć, że te meksykańskie, brazylijskie, polskie, amerykańskie i kto tam jeszcze robi telenowele (a robią je wszyscy) są prawdziwe!

Patrzymy na tych wszystkich negatywnych bohaterów i myślimy: „Co za drań!” „Jaka zołza!” (ja bym myślała bardziej niecenzuralnie, gdybym się wczuwała, ale się nie wczuwałam). Wydaje nam się, że oni są tak źli, że aż nierzeczywiści. A tymczasem wokół nas pełno jest takich „bohaterów”. Złych, sfrustrowanych, wypełnionych żółcią po brzegi, fałszywych do granic absurdu (czego się człowiek o sobie nie dowie z ust trzecich,  a z czwartych i piątych… uuuu…), zdolnych do najgorszego, byleby osiągnąć swoje cele. Jakie? Najczęściej to władza, bycie na świeczniku, stanie na piedestale, albo tak zwany lans… po prostu.

Ale niech oni sobie będą, bo przecież i kreaturom nikt nie odmawia prawa do egzystencji (smutnej, bo smutnej, ale zawsze). Bóg ich też kocha (co czasem trudno zrozumieć). Niech kolubryny zieją ogniem. Niech kreatury się kreują. Niech nawet udają, że nie są kreaturami (a udawać poootraaafiąąą, oj, nieźle). Niech będą, bo jest fun, jest akcja, jest… telenowela na żywo. Show must go on!

Prędzej czy później otoczenie i tak przejrzy na oczy. Najpierw jedna osoba, potem druga, trzecia i piąta… A na koniec taka kolubryna, zardzewiała, brudna od własnego plucia, stara i bardzo, bardzo samotna i tak zostanie na polu bitwy. Ale już na nim nikogo innego nie będzie. Pogratulujmy jej wtedy. Czyż nie o to właśnie wojuje? 😀

Mózg w sercu, życie w torebce

W weekend dzwoniła do mnie moja znajoma w sprawach służbowych. Nie odebrałam. Zresztą – telefon był „gdzieś”, wyciszony (ale luksus!) Potem na FB napisała prośbę o kontakt, a ja na to: „Ale jest weekend! Proszę o kontakt w poniedziałek”. Co?… Że wredna byłam? Eee tam… Dzisiaj spotkałam się z tą znajomą, a ona mówi:  – Dzięki pani postanowiłam, że od września zmniejszam swoje obciążenia, bo tyle na siebie wzięłam, że czuję się, jakbym stała w kącie, a wszyscy dookoła mnie okładali. A więc.. właściwie wyświadczyłam jej przysługę. A wręcz chyba (co okaże się we wrześniu) zrobiłam dobry uczynek.

Ten dobry uczynek to całkiem niechcący, ale ostatnio moja przyjaciółka ochrzaniła mnie za nadmiar dobrych uczynków, które robię w swoim życiu:  – Zajmij się sobą, kobieto – powiedziała. – Temu pomagasz, tamtemu pomagasz, a jak przychodzi co do czego, to mało kto potrafi to docenić. 

„Hmmm… – pomyślałam inteligentnie wracając do regularnie pojawiających się od lat myśli i obserwacji. – Może ma rację?” MOŻE! Co ja gadam?! Na stówę ma rację, bo sprawdziło się to jakieś… niech policzę… kilkaset razy? Ilu ja ludzi za sobą ciągnęłam zawodowo, którzy nie są w stanie nawet przyznać, że coś mi zawdzięczają? A niektórzy to i nawet nóż w plecy potrafili swego czasu wbić. Ilu osobom pomogłam, które nawet o tym nie pamiętają? A niektóre nawet nie chcą pamiętać. Ilu osobom zaufałam, a potem dostałam po dupie tak, że usiąść spokojnie nie mogłam tygodniami? A ilu mi coś obiecało i nie dotrzymało słowa?

Brzmi jak pochwała głupoty? No i co ja zrobię, jak już taka jestem… głupia? Nie pomagam dla wdzięczności, ale dla własnej satysfakcji. Fajnie, jeśli ktoś pamięta i docenia. To już dużo. Za „dziękuję” dziękuję. Nawet tych podziękowań nie gromadzę, bo i po co? Mam na nie patrzeć i upajać się swoją samozajebistością (przepraszam za słowo, ale to w końcu mój blog, nie?)? Lepiej patrzeć wprzód, bo kto wie, komu się jeszcze zdarzy pomóc…

Znam jednak osoby, które nawet liczą, na jakim miejscu wymieniono ich nazwisko w ramach podziękowań. A i takie, które potrafią się o nie upomnieć. Albo zarzucić temu, kto przekazuje podziękowania (na przykład dziennikarzowi) stronniczość. I co ciekawe, działa tu zasada ze starego polskiego przysłowia (ach, jak ja lubię te nasze przysłowia!): „która krowa mało ryczy, ta mało mleka daje”.

Oprócz tego, że jestem głupia, to jestem też ufna (chociaż to chyba idzie w parze). Ufam, wierzę, wszystko biorę za dobrą monetę. A potem słyszę, jak wczoraj od jednego z kolegów: – Nie ufaj ludziom, bo zobacz, jak na tym wychodzisz. Kolejny, który ma rację. I kolejny, którego ostrzeżeń pewnie nie wezmę pod uwagę.

Bo Pani z Torebką ma swój własny rozum, zlokalizowany tak gdzieś mniej więcej w okolicy serca (no, napisałam przecież w pierwszym wpisie, że nie jest całkiem normalna). A zapas „nowych żyć” po kolejnych przejściach po prostu nosi w torebce. Wczoraj na przykład będąc u przyjaciółki zajrzała do niej (a od dwóch dni nie mogła znaleźć klamki i szlag ją jasny trafiał), patrzy, a tu klamka? Jak ona się tam znalazła? Cud! I wstąpiło w Panią z Torebką nowe życie. Co tam szepczecie? Że mam bałagan w torebce? No, to chyba jasne, skoro noszę w niej zapas „nowych żyć”. Układam w niej wszystko, jakbym układała kostkę Rubika – a mistrzem nie jestem, raz więc wyjdzie, a raz nie. Tak już jest. A ktoś z Was ma w życiu porządek? Nie widzę 😀

Szklana pogoda temat zapoda

Pewien mój znajomy Czech František Molík wpisał wczoraj na Facebooku ciekawy post, można powiedzieć, ponadnarodowy, bo dotyczący pogody, a właściwie stosunku ludzi do niej.

Pogoda to niewyczerpany i nigdy niekończący się temat. Do niedawna ciągle słuchałem, że jest deficyt opadów, bo była lekka zima i będzie niedobór wody. Zaczęło padać i nikt się nie cieszy. A przecież teraz wody jest pod dostatkiem. Pamiętam czasy, kiedy na pytanie: „Znasz nieprzyjaciół socjalizmu?” była jedna właściwa odpowiedź: „Wiosna, lato, jesień, zima!”. I już nie wiem, gdzie był błąd? W pogodzie czy w systemie? Albo to ta pogoda, już od kilku miliardów lat, robi, co chce, zamiast nas grzecznie zapytać – pisze pan František.

Właściwie mogłabym to pozostawić bez komentarza. Ale przyznam, że myślałam, że to tylko Polacy mają taki narodowy egzystencjalny problem, jakim jest pogoda. Pada? Źle. Kiedy będzie słońce? Żar się z nieba leje? Źle. Za gorąco. Kiedy spadnie deszcz? Zima. Nie ma śniegu? Źle. Zimą, a już szczególnie w Boże Narodzenie, powinien być śnieg, żeby „White Christmast” grane w radiowych stacjach miało sens. Śnieg zimą spadnie, ale dopiero po świętach? Fatalnie! Śnieg przecież powinien był leżeć w święta.

Tymczasem pan František uświadomił mi, że to prawdopodobnie problem globalny, a przynajmniej dotykający mieszkańców krajów w strefie umiarkowanej, w której nie znasz dnia ani godziny, a pogoda naprawdę robi, co chce. I nikt nie ma na to wpływu. A rozmawiamy o tym, jakbyśmy jakikolwiek mieli. Szczerze mówiąc, to dość zabawne, jak tak spojrzeć z dystansu. Wkurzasz się, człowieku, na pogodę? Ale jaki masz na nią wpływ? Wkurzać to się można na rzeczy, na które możemy wpłynąć. Ale właściwie też nie – bo skoro nadal nas wkurzają, to znaczy, że my na to pozwalamy, a więc jest to nasz problem i na siebie powinniśmy się wkurzać, jeśli nie potrafimy tego zaakceptować albo zmienić.

Wracając na koniec do pogody – jej problem polega na tym, że jest jednym z najwdzięczniejszych tematów wykorzystywanych w fatycznej funkcji języka, czyli tej, która służy do podtrzymywania kontaktów. Jeśli więc nie wiesz, o czym z kimś rozmawiać, a nie bardzo masz inne wyjście, pogoda z całą pewnością przyjdzie Ci z odsieczą. Zwłaszcza że każdy ma na jej temat coś do powiedzenia.