JAK PRZEŻYĆ DZIEŃ ŚWISTAKA?

A gdybyśmy codziennie przeżywali ten sam dzień? Gdybyśmy codziennie rano budzili się i wszystko toczyłoby się tak samo jak dzień wcześniej. Gdybyście każdego dnia wstawali i wykonywali te same czynności, a każdy dzień kończyłby się tak samo jak poprzedni? A w sumie… czyż nie tak wygląda życie? Czy nie budzimy się każdego dnia i nie zasypiamy pod koniec? I czy nie jest tak dopóki nie zejdziemy z tego świata? Praca, dom, dzieci, mąż, żona, rodzice, sprawy do załatwienia, mniejsze i większe problemy do rozwiązania… I tak w kółko.

Często jednak zapominamy, że że ten czas „pomiędzy” świtem a zmierzchem jest tylko nasz. I tylko od nas zależy, jak go wykorzystamy.

Pamiętacie „Dzień świstaka” z fantastycznym Billem Murray’em i przeuroczą Andy MacDowell? To niby taka zwykła komedia romantyczna wymieszana z „Opowieścią wigilijną”, a właściwie – postwigilijną, bo w filmie mamy przecież ciągle 2 lutego. Ten dzień powtarza się głównemu bohaterowi niezliczoną ilość razy. Przeżywa go od przebudzenia aż po zaśnięcie i już od początku ma dosyć, bo przecież kto by chciał codziennie przeżywać to samo? Zwłaszcza gdy nie jest to romantyczna randka z piękną dziewczyną/chłopakiem? 😉

Tylko że… szybko okazuje się, że ten dzień – choć ten sam – to każdy jest inny. Między przebudzeniem a zaśnięciem bohater przeżywa przeróżne stany ducha – od niedowierzania poprzez szaleństwo, euforię, zwątpienie, pogodzenie się ze swoim stanem aż po nadzieję.

W swoim „dniu świstaka” grany przez Murray’a Phil Connors przechodzi wszystkie możliwe przemiany charakterologiczne, jakie mogą towarzyszyć człowiekowi w trakcie jego życia. To taki everyman – człowiek symbolizujący wszystkie cechy ludzkości, na którego miejscu może się postawić każdy widz. Ze słabościami, złymi przywarami, nadziejami i problemami. W jeden powtarzający się dzień obserwujemy jego przemianę z obrzydliwie egoistycznego drania w kogoś, kto zaczyna rozumieć, że prawdziwy sens życia jest w drugim człowieku. A sens życia rozumie dosłownie – gdy próbuje uratować bezdomnego staruszka. I jak to w komedii romantycznej, w finale odnajduje miłość.

Życie to nie komedia romantyczna.

Ale mamy właśnie ten czas w roku, kiedy zewsząd jesteśmy bombardowani obrazkami szczęśliwej pary czy szczęśliwej rodziny, czas, kiedy do kina wjeżdżają „Listy do M. 2” i inne romantyczne dyrdymały, czas, kiedy w stacjach radiowych zaczynają puszczać „Last Christmas” i czas, kiedy w TV częściej niż kiedykolwiek w roku przypominają nam komedie romantyczne, zwłaszcza te z akcentem zimowo-świątecznym. Jak „Dzień świstaka” właśnie, który dzisiaj z przyjemnością sobie przypomniałam, kiedy wpadłam na niego przypadkiem na HBO.

I wiecie co? Choć zwykle nie mam czasu tego oglądać, to nie mam nic przeciwko temu, że się pojawiają. Nie razi mnie ich kiczowatość, nie wkurza wiecznie wygrywające dobro, nie męczy miłosny happy end. Jako niepoprawna romantyczka i nieuleczalnie dobra duszyczka wierzę w magię świąt Bożego Narodzenia, wierzę w to, że Ebenezer Scroodge, czarny charakter z „Opowieści wigilijnej” Dickensa, może przejść przemianę,

wierzę, że dobro zawsze zwycięża, wiem, że światło rozjaśnia ciemności, że po zimie przychodzi wiosna, a po nocy – dzień.

Wierzę, że obudzę się jutro i mimo że znów zacznie się mój własny „dzień świstaka”, to zanim zasnę, zrobię dla świata i dla siebie tyle dobrych rzeczy, na ile pozwoli mi czas. I mam nadzieję, że „dni świstaka” jeszcze wiele przede mną 🙂

CYGANKA PRAWDĘ CI POWIE…

Daleko jeszcze do podsumowań roku (chociaż ani się obejrzymy, a będziemy – jak przypomina nam ciągle Paulina na fitnessie – szukać kreacji na sylwestra), a jednak… mnie co chwila dopada świadomość, jak niesamowity jest to w moim życiu rok i że chyba jeszcze tak intensywnego nigdy nie przeżyłam. Nie wiem, kiedy mijają tygodnie, a tym bardziej weekendy. Ale absolutnie, ani przez minutę, nie jestem z tego powodu rozczarowana, zawiedziona, zmęczona czy zniechęcona. Przeciwnie – chcę więcej i jeszcze bardziej intensywnie.

W wielu sprawach udało mi się poczynić kroki wręcz milowe, a kiedy siadam sobie z lampką wina w jakiś wolny (coraz rzadziej) sobotni wieczór, to ze zdwojoną siłą dociera do mnie świadomość, że w życiu naprawdę wszystko jest po coś. Fakt, że w danym momencie, zwłaszcza w tych trudnych chwilach, nie wiemy, po co, czyni je tylko ciekawszym.

I wiecie co? Nigdy, ale to nigdy nie chciałam ani nie chciałabym wiedzieć, co mnie jeszcze czeka.

Tu przypomina mi się pewna Cyganka, która dopadła nastoletnią mnie gdzieś na zakupach z mamą i zanim się obejrzałam, złapała mnie za rękę, żeby mi powróżyć. Mama w przypływie dobrego humoru (bo zwykle żyła trudnym, pełnym kłopotów życiem) nawet chciała zapłacić za tę „wróżbę”, ale ja… wyrwałam rękę i powiedziałam, że nie chcę. Byłam wtedy kimś w rodzaju emo, tyle że emo pojawiły się wiele, wiele lat później. Typ refleksyjno-melancholijny, momentami depresyjny. Teoretycznie, stojąc pod ścianą i nie widząc przed sobą żadnej przyszłości, a co dopiero pozytywnej (tak opisywałam mój stan swojej przyjaciółce), powinnam chcieć wiedzieć, „co jest za tym murem”? Ale nie chciałam. I tak już mam. Moje życie do łatwych, jak dotąd, nie należało, ale nigdy nie chciałam dowiedzieć się, co może mi się jeszcze w nim przydarzyć.

Wspomnienie Cyganki pojawiło się właściwie wcześniej, kiedy siedząc z koleżankami w moim ulubionym wrocławskim klubie Casa De La Musica słuchałam ich wspomnień z wizyt u wróżek.

Jedna miała nawet szklaną kulę! 😀

Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale wtedy zrozumiałam, że ja naprawdę nie chciałabym znać swojej przyszłości. Pomijając już fakt, że przepowiednie wróżek, które usłyszały moje koleżanki, wcale się nie sprawdziły… A więc – wróżki precz, Cyganki – ręce precz od mojej ręki, tarocistki do układania własnych tarotów (to wolny kraj), a ja… będę się cieszyć tym, co przyniesie los.

Tylko że… jest jednak taki jeden przypadek, kiedy poznajesz tę przyszłość, kompletnie tego nie chcąc. Dzieje się tak wtedy, kiedy dopada Cię nieuleczalna choroba. Nie wiem, jak zachowałabym się w takiej sytuacji. Czy stworzyłabym sobie swoją Bucket List i jak Jack Nicholson z Morganem Freemanem w cudownym filmie Roba Reinera realizowałabym krok po kroku rzeczy, o których zawsze marzyłam, ale z różnych powodów nie spełniłam? Czy zapragnęłabym spędzić ten czas z kimś, kogo kocham, bez względu na wszystko, bo miłość jest najważniejsza? A może zamknęłabym się w sobie, we własnym cierpieniu, nie umiejąc odnaleźć się w obliczu ostateczności? Albo wypierałabym istnienie choroby, za wszelką cenę próbując żyć normalnie, tak jak do tej pory? Nikt z nas nie ma pojęcia, jak zachowałby się w takiej sytuacji. A może wtedy… poszłabym do wróżki? Może chciałabym usłyszeć od niej, że stanie się cud.

Bo przecież cuda się zdarzają. Wielkie, małe i zupełnie mikroskopijne. A najlepsze są te, które związane są z drugim człowiekiem.

Szukajcie więc swoich cudów. A jeśli je znaleźliście, trzymajcie je przy sobie za wszelką cenę. Zwłaszcza te związane z kimś drugim. Bo nie ma w życiu niczego cenniejszego…

50 POWODÓW, DLA KTÓRYCH NIE PÓJDĘ NA „50 TWARZY GREYA”

Wczoraj o północy w świdnickim kinie odbyła się premiera „50 twarzy Greya”. Nie wiem, czy kino było pełne, ale domniemam, że tak. Wiem na pewno, że ja na ten akurat film się nie wybiorę, bo jeśli mam napychać kasę producentom i autorce tej szmiry, to wolę wpłacić na jakiś cel dobroczynny. Więcej będzie z tego pożytku. Nie tylko dla mnie. Dlaczego?

Powód pierwszy

Powieść E.L. James to największa chała, jaką zdarzyło mi się w życiu czytać. Doprawdy, ciekawsze bywają niektóre instrukcje kancelaryjne, a bardziej przesiąknięte napięciem seksualnym harlequiny, które z przyjaciółkami podbierałyśmy ich mamie, kiedy ta się onegdaj nimi zaczytywała, więc sprawdzałyśmy o co kaman. Podejrzewam, że i Coelho mógłby być ciekawszy, ale z powodu jego cytatów, którymi niektórzy moi znajomi regularnie zasypują Facebooka, nie odważyłam się na żadną z jego lektur, w obawie przed zaklajstrowaniem mojego mózgu nadmiarem banału.

Ale wróćmy do Greya. Przeczytałam tom pierwszy (ile ich w ogóle jest – nie mam pojęcia). Trochę dlatego że kolega księgarz dał mi takiego właśnie bonusa przy okazji którychś tam zaprzeszłych walentynek, a trochę dlatego że TVN24 czasem miał przerwy na reklamy, więc jak jeździłam na rowerze treningowym, to się momentami nudziłam. „Grey” całkiem nieźle pasował jako kabaretowy przerywnik w poważnych zwykle informacjach z kraju i ze świata. A trochę dlatego, że chciałam WIEDZIEĆ, „o czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna”, jak śpiewała niegdyś Tola Mankiewiczówna w filmie pod znamiennym tytułem „Co mój mąż robi w nocy?” (choć w tym międzywojennym filmie tylko tytuł był znamienny ha ha ha)…

Powód drugi

Seks sam w sobie ma tyle różnych oblicz i daje parom tyle możliwości, że zamiłowanie do BDSM można tylko uznać za skutek poważnych zaburzeń, a związki tego typu – za totalnie toksyczne i na pewno nikt mnie nie przekona, że można na to patrzeć inaczej. Ale też trzeba sobie powiedzieć wprost, że sami miłośnicy tego rodzaju uciech niewątpliwie turlaliby się ze śmiechu czytając sceny z osławionego powieściowego pokoju Christiana Greya. Ja się turlałam, nie będąc miłośniczką BDSM (tzn. jak już zlazłam z rowerka) 😉

Powód trzeci

O książce (znaczy cyklu) E.L. James mówi się, że jest pornografią dla gospodyń domowych. To nieprawda. A niejedna gospodyni domowa pokazałaby Anastasii (dodajmy, że dziewicy) rzeczy, od których samego słuchania pąsowiałaby równie szybko jak mając w pobliżu swojego zboczonego milionera.

Ta powieść nie jest żadną pornografią, a jedynie nudnym, groteskowym romantycznym klasykiem, w którym jest bajecznie bogaty ON i zagubiona w świecie zwyczajna (ale oczywiście mająca w sobie to „coś”) ONA i w którym dla podniesienia sprzedaży wykorzystano pobieżną wiedzę na temat tej części zachowań seksualnych, która dla przeciętnego (a nawet i większości nieprzeciętnego) człowieka jest owiana aurą tajemniczości.

https://www.youtube.com/watch?v=VnTl0GJb2_k

Cóż, autorka najwyraźniej podeszła do sprawy marketingowo i uznała, że tego w literaturze kobiecej jeszcze nie było, a więc wypełniła lukę osiągając rekordy sprzedaży. Kasowy film był tylko kwestią czasu. A ja tego nie kupuję 😉

Powód czwarty

Nie wierzę ani trochę w to, o czym rozpisują się przeróżne portale – że ta chałowata pozycja księgarska zmieniła zamiłowanie do pozycji „po bożemu”,powszechne w większości polskich alków, i że nagle wszystkie rzeczone gospodynie domowe zaczęły „nałazić” na swoich gospodarzy, jak Handzia na kontuzjowanego z powodu podglądania „uczycielki” Kaziuka w „Konopielce”. Po pierwsze, dlatego że one to już dawno potrafią, tylko im się nie chce, bo gospodarz albo niedomyty, albo jest na bani, a w najlepszym razie mecz ogląda. Po drugie, dlatego że nie przypomina on fantastycznie ubranego i nieziemsko przystojnego Christiana Greya, więc lepiej gospodyni zgasić światło, wskoczyć pod kołdrę i wrócić do pozycji pierwotnej. Po trzecie wreszcie – same gospodynie nie są niewinną, ciekawą świata Anastasią, tylko matkami i żonami, zmęczonymi obsługą dzieci i całego ogniska domowego. Czasem z nadwagą. Ale też z dużą wiedzą seksualną, tylko często grunt jest niepodatny, by tę wiedzę wykorzystywać w praktyce.

Co mogło tu zmienić „50 twarzy Greya”, to to, że może te gospodynie zaczęły się krytyczniej przyglądać swoim gospodarzom, alkowom i sobie samym i może nawet masowo ruszyły na zumby, siłownie itd., by zwiększyć swoje potencjalne szanse u tych potencjalnych gospodarzy, którym się chce trochę więcej od życia niż tym, co po pracy zasiadają z pilotem przed telewizorem. I to się akurat chwali 🙂

Powód piąty, szósty… i pięćdziesiąty

Qrczę, są lepsze rzeczy do czytania w mojej nowej sypialni, jak już ją wreszcie uruchomię. I lepsze filmy do oglądania w moim nowym salonie. I ciekawsze, świetnie wyreżyserowane i genialnie zagrane erotyki niż to, co dziś oficjalnie wchodzi na ekrany polskich kin.

Wara od kultury!

Pewien wysokiej rangi polityk SLD miał powiedzieć paru niewysokiej rangi naszym świdnickim politykom: „Nie podoba Wam się, że obecna władza lansuje się na Festiwalu Reżyserii Filmowej? Przejmijcie władzę. Wówczas Wy będziecie się lansować”. Czy tak faktycznie było? Informacje mam z naprawdę dobrego źródła, ale że jest to blog, mój własny, więc ja mogę sobie tutaj domniemywać wszystko, dlatego nie będę tracić czasu na weryfikację.

O Festiwalu Reżyserii Filmowej mam prawo wypowiadać się jak mało kto.

Po pierwsze, jestem jego uczestniczką od pierwszej edycji. Pan Staszek Dzierniejko do dzisiaj, choć już w żartach, wypomina mi, jak tę pierwszą edycję zjechałam nazywając ją „festiwalem odgrzewanych kotletów”.

Po drugie, mam wykształcenie w tym kierunku, więc wiem, o czym mówię. I tak jak za pierwszym razem płatne seanse ze starymi filmami, którym nie towarzyszyło nic specjalnego, choć wiele z nich wymagało pomocy w rozumieniu, interpretacji itd., wywołały moje oburzenie, tak kolejne edycje festiwalu, z całkowicie darmowymi, tematycznymi seansami, spotkaniami autorskimi, warsztatami itd., budzą mój wielki respekt.

Po trzecie wreszcie, od dwóch lat współtworzę, prowadzę i współprowadzę Studio Festiwalu Reżyserii Filmowej, do którego wraz z młodzieżą z Naszej Świdnicy zapraszamy wszystkich gości FRF i na własne uszy, poza kadrem, mam okazję usłyszeć, to co mówią na temat festiwalu, jego organizacji i samego miasta.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=kBbJJSZ3uKM[/embedyt]

Udowodniłam, że mam prawo? No to teraz się wypowiem.

Wkurza mnie (a nawet gorzej) to, że negatywnie na temat festiwalu wypowiadają się osoby, które zasiadają w pierwszych rzędach na gali otwarcia i zamknięcia, rozdając swoje fałszywe uśmiechy na prawo i lewo. Zapewne żal im ściska tłuste cztery litery, że to nie one ten festiwal otwierają i zamykają. I że nie one wręczają nagrody.

Wkurza mnie, gdy ktoś, kto chce rządzić miastem, nie patrzy w przyszłość dalej niż rąbek ludowej kiecki, którą przywdziewa, by zdobyć określony elektorat.

Wkurzam się, kiedy ktoś, kto nigdy nie rozmawiał z tłumami stojącymi w kolejkach po bilety na seanse FRF, kto nie miał okazji porozmawiać z jego gośćmi o tym, jak ważny jest taki festiwal i ile dobrego robi dla miasta, twierdzi kategorycznie, że jest on miastu niepotrzebny. Powiedzmy sobie wprost – byłby potrzebny, gdyby to ten ktoś rządził miastem, a tak… wieś tańczy, wieś śpiewa do kotleta, hamburgera, mlecznej kanapki… byleby ktoś zapłacił.

Mamy więc Kulturę i… „kulturę”. Ja wybieram zdecydowanie tę pierwszą. I nie zamierzam się na niej nigdzie lansować.

A rozjuszonym kandydat(k)om zalecam powściągliwość, na wypadek – nie daj, Boże – gdyby wygrali/ły. Bo jak potem wytłumaczycie świdniczanom, że jednak ta impreza powinna w mieście zostać? 😀 A nie wierzę, że nie chcielibyście, by tak było… I wara od kultury, bo najwyraźniej się na niej nie znacie.

Who’s the winner?

Film… Wyobrażacie sobie świat bez niego? W czasie moich studiów akurat przypadała rocznica stulecia kina. Dzięki temu, że akurat studiowałam, a ówczesne wrocławskie kina (kilka już nie istnieje) stanęły na wysokości zdania, mogłam nie tylko obejrzeć „wszystko, co najważniejsze” w kinie, ale jeszcze uzupełnić to cyklem „100 filmów na stulecie kina”, który wtedy leciał TVP, nie pamiętam, czy 1, czy 2.

Nie pamiętam, kiedy zrodziła się moja dozgonna miłość do filmu. Przyszła nagle  – jak każda. Ta jednak, w przeciwieństwie do innych, trwa. Bo nic jej nie zakłóca. Ani świat naokoło. Ani ludzie. Kiedy siedzę w kinie albo w domu przed ekranem, jestem tylko ja i film. W takich chwilach często przypomina mi się autobiografia Ingmara Bergmana „Laterna magica” („Magiczna latarnia”). Bergman pisze w niej o tym, jak zrodziła się jego miłość do kina/kinematografu:

„(…) nie rozumiałem, o co chodzi z tym czasem: musisz się wreszcie nauczyć punktualności, dostałeś przecież zegarek, nauczyłeś się, jak go używać. Mimo to czas jakby nie istniał. Spóźniałem się do szkoły, spóźniałem się na posiłki. Wałęsałem się beztrosko po szpitalnym parku, wypatrywałem i fantazjowałem, czas przestawał istnieć, coś przypominało mi, że prawdopodobnie jestem głodny, no i wybuchała awantura. (…) A potem przyszedł kinematograf. (…) Ogarnęła mnie gorączka, która nigdy nie przeszła”.

Też tak macie, kiedy włączacie film? Ta magia? To oczekiwanie na to, co przyniesie filmowa historia? Ten dreszczyk emocji na myśl o emocjach, które z pewnością Was czekają? Dobrych, złych, trudnych… Ile wrażeń może wywołać film trwający nawet pół godziny? Nieprawdopodobnie wiele, jeśli jest dobry. Nie dorówna temu żadna książka, choć czytać też uwielbiam. I pewnie dlatego to kino jest miłością mojego życia. Ale nie tylko.

Wykształciłam się w tym kierunku i oglądanie filmów sprawia mi dodatkową przyjemność – przyjemność dostrzegania niuansów, dygresji, piękna zdjęć, montażu, zadziwiających czasem decyzji reżysera. Rok temu będąc we Florencji byłam „okiem i uchem” mojego przyjaciela Larry’ego Siddalla podczas zwiedzania najważniejszych miejsc. Pamiętam to jak dziś. Staliśmy w Galerii Uffizi przed „Primaverą” Botticellego, a ja musiałam relacjonować Larry’emu (niestety, nie dowidzi) każdy szczegół, który dostrzegam. Tamten obraz, wcześniej przecież dobrze znany, nabrał dla mnie dzięki temu zupełnie nowego wyrazu. Tak samo mam z filmem.

Owszem, hollywoodzkie produkcje też oglądam – jak każdy kinoman. Zawsze mam sporo do powiedzenia na temat każdej z nich. Do niedawna mówiłam, że nie żałuję, że nie zostałam krytykiem filmowym, jak mi na studiach przepowiadano, ale teraz… gdy otrząsnęłam się z kieratu… myślę, że trochę jednak tak.

Na szczęście, dzięki temu otrząśnięciu, mam wreszcie czas, by moją pasję na nowo odkrywać. Dziś uzupełniając braki filmowo-rozrywkowe obejrzałam Galę Oscarów. To raczej taki przerywnik, chęć przypomnienia sobie moich dawnych emocji – gdy potrafiłam nie spać całą noc, żeby zobaczyć, „who’s the winner” 😉 Na szczęście – po raz drugi – nadeszły czasy, gdy nie ma potrzeby nie spać, by móc obejrzeć galę.

Niestety, są to też czasy, gdy w kinie najważniejsze są popcorn i cola pod ręką, a filmów, na których widzowie siedzą na dupach do końca napisów, już nie ma. Choć właściwie powinnam chyba powiedzieć – że to widzów takich już prawie nie ma. Jestem dinozaurem, ale dobrze mi z tym. A jak mi źle – robię sobie kino domowe. Tu można oglądać wszystko. I Bergmana też. A czasem fajnie się dowiedzieć, w tym życiowym pędzie, „gdzie rosną poziomki”…

PS A na koniec wracając jeszcze do gali – taka dygresja, bo coś równie zabawnego co mądrego powiedział odbierając Oscara za główną rolę Matthew McConaughey: „Miałem 15 lat i ktoś zapytał mnie: kto jest twoim bohaterem? Powiedziałem: nie wiem, muszę się zastanowić. Wrócił po kilku tygodniach i zadał mi to samo pytanie. Powiedziałem: wiem, to ja za 10 lat. Minęło trochę czasu, doszedłem do wieku 25 lat i wpadam na tę samą osobę. Pyta mnie: i co? zbliżyłeś się już do swojego ideału? Odpowiedziałem: nie, nawet odrobinę. Zapytał, dlaczego. Powiedziałem, że mój bohater ma teraz 35 lat, więc każdego dnia, każdego tygodnia, mój bohater jest dziesięć lat starszy. Nigdy nie będę swoim bohaterem (…) Najważniejsze, żeby go ciągle gonić”.

Pojedynek przy kasie

Próbowaliście się kiedyś ścigać z kasjerką skanującą kody waszych zakupów? Nawet w dwie i trzy osoby bywa trudno, a co dopiero pojedynek z taką kasjerką sam na sam.

Kiedy stoję przy kasie sama, czuję się czasem jak Gary Cooper (vel szeryf Will Kane) we „W samo południe” Freda Zinnemanna w scenie pojedynku

W tym miejscu powinno być słychać ten charakterystyczny, nerwowo irytujący motyw muzyczny… http://inigo5.wrzuta.pl/playlista/8Ftu1mWt9UD/w_samo_poludnie.

Próbuję ogarnąć zakupy, mierzę kasjerkę wzrokiem czując, że za chwilę sięgnie po broń – czytaj: każe mi płacić, a zakupy piętrzą się jeszcze na kasie… Chciałabym najpierw się spokojnie spakować, a potem zapłacić, ale widząc X par oczu za sobą i słysząc to nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, prędko muszę kapitulować 😉

– W pojedynku z wami, kasjerami, nikt nie ma szans – chcąc zyskać na czasie, zażartowałam dziś do znajomej „pani na kasie”, prawie dostając zadyszki w czasie pakowania zakupów.

– Dziś to już jesteśmy zmęczeni – uśmiechnęła się rozbrajająco, wytrącając mi broń z ręki. – Chcą, żebyśmy to robili jeszcze szybciej.

– Ja rozumiem, że z was chcą zrobić maszyny, ale klienci to nadal tylko ludzie – odparłam jak zwykle kapitulując, a gdy wypowiedziałam te słowa, spojrzałam na kolejkę znerwicowanych, spieszących się kolejnych klientów. I w tym momencie nastąpiło olśnienie. Zrozumiałam wreszcie, na czym to polega… I tu znów pojawia się motyw z jednego z westernów wszech czasów – hasło reklamujące „W samo południe” na zwiastunach brzmiało „Time was his deadly enemy!” Nic dodać, nic ująć.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=g9CR_tib0CA[/embedyt]

Sprzedaż na etapie kasy polega na wiecznym wyścigu z czasem, na wytworzeniu maksymalnego ciśnienia między tym, kto już przy niej jest, a tym, kto dopiero czeka w kolejce. Kasjerzy są po to, by narzucać tempo jak ekonom na pańszczyźnianym folwarku, a nazywając rzeczy po imieniu: poganiacz. Gdy więc kasjer działa w ten sposób, klient „z tyłu” widząc, że ja nie nadążam z pakowaniem zakupów, zaczyna patrzeć na mnie morderczym wzrokiem, bo przecież gdybym robiła to szybciej, on szybciej dotarłby do kasy, zapłacił i wyszedł ze sklepu.

Sama tak często mam i jest to ciśnienie niezależne od racjonalnego myślenia. Tyle że kiedy już przy tej kasie jestem i ledwo nadążam z pakowaniem, następuje nagły zwrot akcji. Broń wymierzona jest teraz we mnie. Na muszce trzyma mnie nie tylko kasjerka, ale i wszyscy, którzy stoją w kolejce za mną. A im bardziej się spieszę, tym gorzej…

Co więc czasem robię? Urządzam włoski strajk klienta 😀 Pakuję zakupy wolno, a płacić zaczynam dopiero, kiedy wszystko mam poukładane jak należy. Trzeba się przy tym wykazać dużym dystansem do siebie, a właściwie nie do siebie, tylko tych, którzy stoją w kolejce za mną. Uśmiechać się, działać spokojnie.  I ma to swoje dobre strony także dla kasjera – to dla niego szansa, by złapać oddech. Bo gdyby to on się tak po włosku nie spieszył, to mógłby po zejściu z kasy zobaczyć nawet wypowiedzenie z pracy, a że nie spieszę się ja? Cóż… klient to przecież nasz pan.

Pomóżmy więc czasem kasjerom i nie spieszmy się. Jest szansa, że jak będzie nas więcej, to po pewnym czasie ciśnienie zejdzie także i z tych, którzy stoją w kolejce za nami 🙂