NA PROGU NARTOSTRADY

Wczoraj pojechałam na narty. Żaden to wyczyn. Takich jak ja są w samej Polsce tysiące, z czego setki były wczoraj w przeuroczym, zimowym Zieleńcu. Kiedy jednak spojrzeć na to z mojej perspektywy – wyzwanie to było nie lada. Bo ja dopiero chciałam do tych setek i tysięcy dołączyć, o jeździe na nartach mając telewizyjne pojęcie 😉

Oto ja, w wieku lat czterdziestu i dwóch, dałam zakuć moje wrażliwe stopy w buciory, w których czułam się, jakby wstawiono mnie co najmniej w gips, jeśli nie w betonowe skarpetki (a propos tych ostatnich – na szczęście, nikt tam nie chciał mnie zabić, włącznie ze mną samą). Oto ja, dla której najlepszy dotąd sport zimowy, to łóżing z książką i dobrą herbatą, wczoraj ubrałam się w ten grubaśny, ograniczający ruchy, strój, założyłam kask i nawet dość szybko pojęłam, jak się zakłada i ściąga narty. Oto ja, bez instruktora, jedynie z pomocą przyjaciół, samouków, jeszcze przed lekcją śmigałam sobie w miarę świadomie w poprzek stoku, więc ekipa uznała, że będą ze mnie ludzie, znaczy narciarz. A potem to już poszło. Nawet instruktor powiedział, że jeszcze z godzinka i już będę śmigać bez problemów. Na tę „godzinkę” już było szkoda kasy, bo choć są bardzo dobrzy, ci instruktorzy, to jednak już sami nie wiedzą, ile mają brać tej kasy, bo kroją jak za zboże. Postanowiłam więc sama dalej doskonalić swoje umiejętności, a co najważniejsze – ku uciesze mojej przyjaciółki, ZŁAPAŁAM BAKCYLA! 😉

Okazuje się, że nie tylko rower (moja odwieczna miłość) może kręcić, i to nie pedałami, lecz atrakcyjnością i chęcią pokonywania samej siebie. Tak jak na rowerze człowiek wyznacza sobie coraz to nowe cele i do nich dąży, mimo że wcale nie jest i nie chce być wyczynowcem, tak i tutaj – po wczorajszym „złapać podstawy i/lub bakcyla” jest dzisiejsze (znaczy wtorkowe) „będę się doskonalić”. Mam jeszcze kilka takich rekreacyjno-sportowych własnych wyzwań, a właściwie noworocznych postanowień, w tym jedno związane z przełamaniem dużej traumy. Ale dam radę.

Kilka dni temu, zdaje się, 2 stycznia, w Radiu Zet pytano ludzi o ich noworoczne postanowienia, których „już dzisiaj” nie zrealizowali. Sporo tego było. Zaczęłam się wtedy zastanawiać, czy ci ludzie nie mają poczucia porażki. Myślę, że jednak nie. Wczoraj w sieci natknęłam się na rysunkowy dowcip bezbłędnego, jak zawsze, Marka Raczkowskiego na temat postanowień noworocznych (ilustracja).

3860_cdf6

Robimy je co roku, przynajmniej większość z nas. Ale jak niewielka nas część naprawdę je realizuje. A to bywa takie proste, zwłaszcza kiedy człowiek pomyśli, że nie musi sam, że jest wokół wsparcie, a często nawet bodźce, ze strony znajomych czy przyjaciół. Wystarczy tylko je pozytywnie odbierać. Mówisz sobie „zawsze chciałam się nauczyć jeździć na nartach”. Znajomi proponują Ci wyjazd. Mówisz: „eee, nie mam stroju, nie mam butów, nie mam nart…” Oni odpowiadają: „już wszystko załatwione”. I co? Wycofasz się? Ha ha ha 🙂 Nie ma opcji.

Jeśli więc sami nie macie w sobie tyle samozaparcia, wesprzyjcie się ludźmi dookoła. Chcesz się odchudzać? Zapytaj koleżankę, czy nie chce chodzić na jakąś zumbę czy siłownię. Zbierz kilka takich babek i zróbcie sobie zawody, która szybciej zrzuci określoną liczbę kilogramów. Chcesz przestać palić? Zróbcie sobie z kolegą ranking – kto szybciej, dłużej, kto na zawsze. Motywacja gwarantowana. Bo realizacja postanowień nie musi być tylko pokonywaniem samego siebie. Można też zrobić z nich zdrową rywalizację. Na końcu czeka nagroda tak wielka, że trudno ją nawet opisać – zadowolenie z własnych dokonań.

Aaa, i jeszcze jedno, co wiem z doświadczenia – najlepiej realizuje się postanowienia noworoczne i każde inne na totalnym spontanie, z całkowitym wyłączeniem myślenia, tak jak dzieci uczą się jazdy na nartach. Instruktor Piotrek, młody człowiek świeżo po studiach, powiedział mi coś ciekawego – dzieci uczą się tak szybko, dlatego że nie myślą o możliwych konsekwencjach, upadkach, kontuzjach itd.

To pisałam ja – obolała, początkująca, czterdziestodwuletnia narciarka stojąca na progu nartostrady, ale już z nartami na nogach i pozytywnym myśleniem w głowie 😉

LUDZIE SĄ JACYŚ INNI…

Tytułowa myśl często przewija się w moich rozmowach ze znajomymi na temat różnych dziwnych zachowań ludzi. Dziwnych z mojego i znajomych punktu widzenia, ale też nieprawdopodobnie ciekawych… I tu odzywa się moja żyłka socjologa (nie mylić z socjopatą), który będzie teraz po amatorsku próbował dojść do tego, dlaczego ludzie w Świdnicy są aspołeczni i w ogóle „anty”.

Ale najpierw kilka przykładów.

Przykład pierwszy. Młodzież z Naszej Świdnicy lubi opowiadać sobie historie z prowadzonych ulicznych sond. Wynika z nich, że aby mieć dobry materiał z co najmniej pięcioma sensownymi wypowiedziami (na ogół na proste pytania typu „wymarzony prezent”), trzeba sto razy okrążyć Rynek, pięćdziesiąt razy wejść w okoliczne ulice i zapytać ze trzysta osób. To oczywiście – właściwa dla felietonistów – skłonność do ubarwiania rzeczywistości, ale zapewniam (bo i samej mi się zdarzyło prowadzić uliczne sondy), że proporcje są jak najbardziej prawdziwe. Reakcje. To jest niezły temat, wywołujący salwy śmiechu. Na widok mikrofonu osiemdziesiąt procent ludzi natychmiast skręca pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w prawo lub w lewo. Dziesięć procent przemyka koło sondujących z nadzieją, że uda im się ich przechytrzyć. Złą miną. Szybkim krokiem. Grzebaniem w torebce. Wyjęciem telefonu i udawaniem rozmowy. Z tych dziesięciu procent połowa jednak doczeka się kontaktu z ambitnym dziennikarzem, z czego kolejna połowa odpowie albo że się spieszy, albo że… nie jest „stąd” 😉 Pozostaje dziesięć procent osób, z którymi udaje się nawiązać kontakt wzrokowo-werbalny. Z tych jakieś pięć procent mówi coś z sensem. Reszta (tych najmniej asertywnych) plecie, co im ślina na język przyniesie, byleby jak najszybciej skończyć i uciec przed tą straszną kamerą i tą panią z mikrofonem.

Przykład drugi. W ostatnim czasie miałam okazję koordynować kilka akcji ulotkowych, promocyjnych i podobnych. W niewielkiej części brałam udział bezpośrednio, jednak od czego mam moich młodych, fantastycznych i zawsze gotowych do „akcji” ludzi? Z ich relacji wyłania się całkiem podobny obraz, jak ten, który znam z ulicznych sond. Szybkie przemykanie koło dziewczyny z ulotką. Wzięcie ulotki i natychmiastowe pozbycie się jej, nawet bez rzucenia okiem. Skok w bok. A czasem i w tył zwrot 😉 Broń Boże jakiś kontakt wzrokowy czy werbalny… to już zbyt wiele. Potem, owszem, zadzwonią czy napiszą maila, żeby o coś zapytać. Ale tak bezpośrednio?… Co to – to nie!

Przykład trzeci, a właściwie dwa. Nazwałabym ten przykład „pewną nieśmiałością” 😉 To udział w konkursach. Organizowaliśmy je w dużej liczbie, kiedy jeszcze pracowałam w „Wiadomościach Świdnickich” – te gazetowe i te zewnętrzne, jak choćby Świdnicki Łokieć. CO SIĘ CZŁOWIEK MUSIAŁ NAGIMNASTYKOWAĆ, ŻEBY TEN ŚWIDNICZANIN JEDEN Z DRUGIM ZECHCIAŁ WYPEŁNIĆ KUPON ALBO DAĆ SIĘ ZMIERZYĆ?! Nieprawdopodobne. Spośród paru tysięcy czytelników zaledwie od kilku do kilkunastu podejmowało wysiłek, by wziąć udział w konkursie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Fajne nagrody. Dużo większa szansa na wygraną niż w jakiejś telewizji czy radiu, czy ogólnopolskim czasopiśmie. Ale nie… Czemu? Na to odpowiedzią jest chyba druga część tego przykładu. W miniony weekend w Galerii Świdnickiej Centrum Edukacji Smart wraz z firmami współpracującymi zaproponowało klientom konkursy z naprawdę fajnymi nagrodami. Wystarczyło wypełnić kupon, zapisać na nim noworoczne postanowienie, by wziąć udział w ich losowaniu. Albo zrobić sobie selfie z londyńskim gwardzistą. CO SIĘ EKIPA MUSIAŁA NAPOCIĆ, ŻEBY LUDZI DO TEGO ZACHĘCIĆ?! Skrętu szyi dostawali czytając na potykaczach, że jest konkurs i co mogą wygrać. Ale nie. Po co się wysilać? Po co zrobić coś więcej niż to, co zwykle robi się po przyjściu do galerii – łazić po sklepach bez specjalnego celu albo zjeść fast-fooda na food-courcie (tak to się „ładnie” nazywa) i pójść do domu?…

Niektórzy z Was pewnie powiedzą, że ci ludzie po prostu nie wierzą, że mogliby coś wygrać. Serio? A ci, którzy utrzymują konkursy RadiaZet i inne wysyłając namiętnie esemesy? Albo ci, którzy wysyłają totolotka? No właśnie. To nie problem wiary. To problem dystansu do siebie i chęci wyjścia poza swoje własne ramy. Problem wspólny dla tych, którzy uciekają przed mikrofonem i kamerą, tych, którzy uciekają przed ulotkami i promocjami i tych, którzy nie wezmą udziału w konkursach, bo… no jak to? Mają podejść do obcych ludzi i zapytać, o co chodzi z tym konkursem? Skoro oni mają problem z podejściem do ekspedientki w sklepie, żeby zapytać, czy nie ma większego rozmiaru buta/kurtki/sukienki czy czegoś tam jeszcze! Skoro mają problem z tym, że gdy wchodzą do sklepu, to sprzedawczyni od razu pyta ich, w czym pomóc. Oni wtedy – kręcą głowami, przemykają cichaczem między regałami albo ciach – w tył zwrot i już są bezpieczni, anonimowi, w anonimowym tłumie. Nijacy. W nijakim tłumie.

Według większości ludzi bycie nijakim jest bezpieczne. Bycie „jakimś” – bardzo ryzykowne. Wypowiem się do sondy? O, matko! Przecież zobaczy  to sąsiadka, koleżanka czy ciotka, która mnie nie lubi. Wdam się w rozmowę z panią z promocji? O, nie! Ona na pewno sprzeda mi coś, czego nie chcę. Wezmę udział w konkursie? A komu się chce wymyślać postanowienie noworoczne? Akurat teraz… Jak właśnie zjadłem kebaba…

Śmieszne to i smutne jednocześnie. Bo ja kiedyś też taka byłam. I wiecie co? Ludzie naprawdę są jacyś inni. Zwłaszcza ludzie w małych miastach, bo w takim Wrocławiu jest już całkiem inaczej. A przecież nie ma nic piękniejszego w życiu niż przełamywanie własnych ograniczeń, pokonywanie barier, przekraczanie granic, wychodzenie… do ludzi. Wtedy właśnie świat staje się pełny, a życie nabiera sensu.

Do tej pełni i sensu na pewno jeszcze wrócę, bo zbliża się Boże Narodzenie….

Na fotce wylądowała Patrycja Madejczyk z Naszej Świdnicy, dziś studentka. Nie dlatego, że „jest jakaś inna”, ale dlatego, że to ona bardzo często biega za ludźmi z mikrofonem 😉