Kogo obchodzi afera taśmowa?

Aferę taśmową przeleżałam na plaży, przejeździłam rowerem, przejadłam na rybce i przepiłam na piwie w nadmorskich knajpach bez podsłuchów. I jestem szczęśliwym człowiekiem. A teraz, gdy podobno wszyscy czekają na decyzję o wotum zaufania dla rządu (jacy wszyscy, to zaraz sobie o tym popiszemy), ja czekam na mój prezent urodzinowy, który sobie sprawiłam – nowy rower. I to oraz jutrzejszo-pojutrzejsze zakończenie nauki w podstawówce przez moje dziecko są dla mnie najważniejsze i najbardziej interesujące w tej chwili rzeczy na świecie.

I myślę, że moi sąsiedzi z poddasza w dupie mają aferę taśmową, a nawet – że nie mają o niej pojęcia. Myślę, że pani, która dzisiaj musiała zmagać się z kupą, jaką pewien obrzydliwy troglodyta zrobił w weekend na mojej klatce schodowej, też nie ma o niej pojęcia. Myślę, że pani z call centre, która do mnie dzisiaj dzwoniła chcąc mi oferować jakieś nowe usługi telefoniczne, też nie ma o niej pojęcia. Myślę, że wszystkie osoby, z którymi dzisiaj rozmawiałam przez telefon czy spotkałam się, mają całkiem inne sprawy na głowie niż afera taśmowa.

Jestem pewna, że moje dziecko, które się dopytuje o szczegóły tego, co od czasu do czasu oglądam na TVN24, dopytuje kurtuazyjnie. Jestem pewna, że ona i jej koleżanki żyją swoim finiszem nauki w podstawówce, polonezami, tańcami, świadectwami, a przede wszystkim – wakacjami.

Naprawdę… Prawdziwe życie toczy się całkiem gdzie indziej. A tym, czym wmawiały nam ostatnio media, że żyjemy, żyje tak naprawdę niewielka część społeczeństwa. Demokracja, jak mi powiedział ostatnio w czasie Festiwalu Reżyserii Filmowej, Ryszard Bugajski, to system bardzo niedoskonały. Ale lepszego nie wymyślono.

Niestety, demokracja, poza chyba ateńską, choć i ona była nieco wykoślawiona, czyli rządy ludu, nigdy de facto takimi rządami nie była, nie jest i nie będzie.

Z jednej strony to dobrze, bo pewnie ciężko byłoby rządzić za pomocą plebiscytów i referendów. Z drugiej – wychodzi na to, że lud nie ma wpływu na nic, poza wyborem swoich przedstawicieli, a tego wpływu mieć za bardzo nie chce, bo – podobnie jak moi sąsiedzi z góry – ma w dupie to, co się dzieje dookoła. Ważne jest ludu „tu i teraz”. Jego problemy codziennie. Jego poranna kawa czy herbata. Jego spokój w pracy. Jego obiad w domu. Jego urlop. Jego dzieci. Jego mecz w czasie Mundialu. Jego samochód (stary czy nowy). Jego mieszkanie wymagające remontu. Czy wystarczy na rachunki, czy uda się wysłać dzieci na wakacje, czy uda się sprawić im nowe ubrania… To są problemy Polaków! Nie afera taśmowa. Nie kryzys państwa. Nie kłopoty rządu (już teraz nieaktualne, bo właśnie dostał wotum zaufania).

Taki świat, w którym żyje się z przekonaniem, że to wszystko jest ważne dla wszystkich, kreują media i politycy pospołu. I tylko oni. Czwarta i pierwsza władza. I dziwię się, że media tak się bulwersują wulgaryzmami w rozmowach czy sprośnymi dowcipami. Sorry, ale wiem, w jaki sposób i na jakie tematy rozmawia się w środowiskach dziennikarskich. Wiem, co i jak się mówi o politykach (gdyby to podsłuchać, to byłby dopiero fun!).

Ale w sumie… czy to ważne? Niech sobie wszyscy żyją w poczuciu spełniania dziejowej misji. Ja czekam na mój rower. Na weekend zapowiadają piękną pogodę, a że dziś dostałam reklamę, że zostałam zakwalifikowana (mimo moich 51 kg przy 158 cm wzrostu) na kurację odchudzającą, to popracuję nad swoją wagą na rowerze.

I to są ważne sprawy! Najważniejsze, bo nasze własne.

Kandydatom – wstęp wzbroniony!

Dziś rano, gdy otworzyłam lodówkę, po raz pierwszy od dawna była w niej tylko żywność i lakier do paznokci, bo podobno lepiej się trzyma, kiedy się go schłodzi. Nie wyskoczył na mnie stamtąd żaden kandydat, a i w telewizji jakoś się tak dziwnie normalnie zrobiło.

Jadąc rano moje kilometry na rowerku i oglądając TVN24 nie oglądałam w przerwach reklam wyborczych i nie słuchałam polityka, który przeszedł z jednej strony na drugą, a potem znalazł jeszcze trzecią i wciąż uważa, że jest wiarygodny. A gdy dziś pójdę na piwo, to mogę mieć pewność, że w ogródku nie dopadnie mnie kandydat jeden z drugim wciskając mi ulotkę.

Właśnie. Czy kampania wyborcza oznacza, że można w kawiarni przerwać komuś intymną rozmowę z przyjaciółką albo ciekawą konwersację ze znajomymi? Czy można zaczepiać ludzi, którzy w swoich własnych sprawach idą sobie ulicą i nie mają ochoty, żeby ktoś ich zatrzymywał, zaczepiał czy z nimi rozmawiał? I jakim prawem właściwie kandydaci to robią? Jeśli organizują wiece i ludzie na nie przychodzą – okej: wasz wiec, wasze małpy. Ale na ulicy? Kiedy idę sobie sama ze swoimi myślami i nawet telefon odbieram tylko jeśli chcę? Albo w kawiarni, restauracji, pubie, piwnym ogródku? Ludzie przychodzą tam przecież na prywatne spotkania i nikt nie ma prawa im tego czasu zakłócać.

Dlatego postuluję przed nadchodzącymi wyborami samorządowymi, aby wszystkie lokale gastronomiczne wystawiły tabliczki: „Kandydatom w wyborach – wstęp wzbroniony!” Nie, nie tylko z ulotkami – całkiem! No entry! Betreten verboten! Défense d’entrer! Zona restringida! Bo kto zagwarantuje, że nie zaczepią tego czy owego bogu ducha winnego człowieczka i nie wcisną mu wyborczej ulotki? Kto da gwarancję, że moich plotek z przyjaciółką nie zakłóci zbyt głośna wyborcza rozmowa przy stoliku obok? Po wyborach – niech wracają. Ale na ten czas – niech szukają innych sposobów dotarcia do ludzi.

Ja zapewne pójdę głosować. Ale zagłosuję na osobę, która nie wyskakiwała mi z lodówki każdego dnia, która swoją pracą udowodniła, że wie, po co jest w Parlamencie Europejskim, która śmiga na językach jak poliglota, więc mam pewność, że dotrze tam, gdzie trzeba „w sprawie polskiej” bez konieczności angażowania tłumacza, i która prowadziła dyskretną, spokojną kampanię. I co najważniejsze – obecna była publicznie przez cały czas, bo uczciwie w PE pracowała, a nie – jak większość – wyskoczyła na trasie jak Filip z konopi i na ostatniej prostej ganiała się z innymi na oślep, jak w chowanego berka. I nie ma tu dla mnie znaczenia polityczna opcja. Jak zawsze, głosuję na człowieka.