MÓJ FILMOWY KANAŁ

Miało być o czym innym, bo od pewnego czasu mam w głowie parę tematów, np. o składaniu i dotrzymywaniu obietnic. Ale dzisiaj trudno takiej kinomaniaczce jak ja przejść obojętnie wobec odejścia – nie ma się co oszukiwać – legendy polskiego filmu, Andrzeja Wajdy. Mam ku temu jeszcze jeden, bardzo osobisty powód. Otóż to jego „Kanał” oglądany, gdy byłam dzieckiem, był pierwszym w moim życiu filmem, po którym autentycznie nie mogłam dojść do siebie, płakałam po kątach, rodzice nie mogli mnie uspokoić, a ja nie bardzo chciałam im powiedzieć, że to z powodu filmu. Mogłam mieć wtedy może z osiem lat…

Wszystko przez ostatnią scenę. Tę  kratę, na którą trafiają na końcu swojej i tak przecież już tragicznie beznadziejnej wędrówki powstańcy szukający wyjścia z kanału. To ich ostatnia szansa na ocalenie. A gdy już widzą „światełko” w tym śmierdzącym, dusznym tunelu, okazuje się, że to nie początek.

To koniec. Prawdziwy. Nieubłagany. Ostateczny. Boże, jak ja płakałam!…

Było to moje pierwsze zetknięcie z filmowym katharsis, które wiele lat później miało być wybranym przez mojego promotora tematem obrony magisterki (zresztą to mnie nadal fascynuje). I choć oczywiście widziałam później mnóstwo filmów wbijających w fotel i nie pozwalających dojść do siebie, takich, po których wychodzisz z kina i nie chce ci się z nikim gadać, takich, po których siedzisz jeszcze długo przed telewizorem i nawet nie próbujesz nic mówić, bo wszystko brzmiałoby banalnie. Ale dla mnie właśnie „Kanał” jest pod tym względem wyjątkowy. To od niego, mimo trudnych, jak dla kilkulatki emocji, zaczęła się moja wielka nieskończona miłość do kina, zwieńczona po latach obroną pracy z teorii filmu. Wpadłam dosłownie jak w kanał.

A „Kanał” to cały, świętej pamięci, Wajda. To jego pierwszy film, mimo że powstały w Polsce w smętnych latach 50., który został zauważony i nagrodzony na Zachodzie. Co ciekawe, w Cannes zdobył Srebrną Palmę ex aequo z kolejnym filmem, po którym „nie chciało mi się z nikim gadać” – „Siódmą pieczęcią” Ingmara Bergmana.

A potem przyszły kolejne, niektóre bliskie także ze względu na moją kolejną fascynację Zbyszkiem Cybulskim – chłopakiem zza miedzy, z dzierżoniowskiej Radiobudy, który choć już dawno nie żył, gdy ja zachwycałam się jego rolą w „Popiele i diamencie”, to nadal budził bicie serca takie, jakie dzisiaj u nastolatek budzi na ten przykład Leo di Caprio, Zac Efron, Ryan Gossling czy pirat z Karaibów Johnny Depp 😉

I to jest oczywisty dowód na magię kina. Ono po prostu żyje, bez względu na to, w jakiej czasoprzestrzeni się znajdujemy.

https://www.youtube.com/watch?v=d0tk5usOE7Y

I mimo że po moralnym niepokoju Wajdy, Zanussiego (którego dziś nazywam Zanudzim – kto oglądał, ten wie, dlaczego) i innych przyszła mi fascynacja kinem gangsterskim, niesłabnąca zresztą do dzisiaj, to jednak moje „przedszkole” filmowe było właśnie u Wajdy…

Kiedy odbierał swoją ostatnią nagrodę za swój ostatni film „Powidoki”, słuchałam w radiu, szykując się do pracy, jak mówi, że już ma pomysł na kolejny. Smutne, że nie zrobi go tutaj, na Ziemi, bo o ile Zanussi już nam nic ciekawego do powiedzenia od dawna nie miał, o tyle Wajda – owszem, tak. I choć robił filmy gorsze, jak „Pan Tadeusz”, „Zemsta” czy „Panna Nikt”, to jednak większość to dzieła wybitne. Absolutnie kultowe i ponadczasowe, jak „Człowiek z marmuru”, „Człowiek z żelaza” czy jedna z najwybitniejszych adaptacji filmowych, jakie w życiu widziałam, „Ziemia obiecana”. Zresztą – można by jednym tchem wymienić tutaj większość filmów Wajdy. Bałabym się nawet robić jakiegoś rankingu, bo mało kto potrafił tak malować (dosłownie!) kamerą jak właśnie on.

I choć trochę się wstydziliśmy wszyscy, kiedy odbierał Oscara i wyglądając jakby kij połknął, zaczął mówić po angielsku, a potem stwierdził:

„Będę mówił po polsku, bo chcę powiedzieć, to, co myślę, a myślę zawsze po polsku”

(a potem było jeszcze gorzej – bo mówił sztywniacko i w widoczny sposób czytał z promptera), to jednak biorąc pod uwagę fakt, że Wajda był reżyserem polskim także przez stale podejmowaną w filmach tematykę – adaptacje wybitnych dzieł polskiej literatury, zatrzymywanie w kadrach niesamowitych obrazów polskich malarzy, opowiadanie o Polsce i Polakach w jemu tylko właściwy sposób – t0 dziś, z perspektywy czasu, nie jest mi wstyd. Wręcz uważam za symboliczne, że mówił wtedy po polsku. Bo NAPRAWDĘ myślał po polsku, i to także w przenośni.

Smutny jest ten dzień nie tylko dla polskiego, ale też światowego kina. Ludzi wybitnych w kulturze jakby coraz mniej. W masie ginie wiele prawdziwych talentów, a wszechobecna komercja zabija autentyczną sztukę. I więcej chyba już nie mnie coś dodawać. Niech przemówi sam mistrz:

„Moim celem jako reżysera nie jest po prostu dostarczyć ludziom dobrej wieczornej rozrywki. Najważniejszą rzeczą jest zmusić ludzi do myślenia”.