Pozarządowa Rzeczpospolita Babska

wtorek, 19 września, 2023 0 0

SeksMISJA dokonuje się w naszym kraju każdego dnia. W małych dzielnicach wielkich metropolii. Na peryferiach dużych miast. W miastach i miasteczkach. Na wsiach. Dokonuje się drobnymi dłońmi z nienagannym manicurem gdzieś pomiędzy zawiezieniem dzieci do szkoły, na zajęcia pozalekcyjne, do lekarza, na urodziny, pracą na etacie albo prowadzeniem własnego biznesu, zakupami, ugotowaniem obiadu, kosmetyczką i spotkaniem z przyjaciółkami. Dokonuje się zwykle po cichu, w cieniu i najczęściej z jakiejś bardzo realnej potrzeby, które polskie systemy szkolne, opieki społecznej, ochrony zdrowia i wiele innych, konsekwentnie ignorują lub wprost marginalizują.

Kobieca różnica

Od pewnego czasu mam przyjemność prowadzić różne szkolenia, głównie związane z komunikacją i budowaniem wizerunku, dla organizacji pozarządowych. Muszę podkreślić, że jest to przyjemność, bo to zawsze spotkania z ludźmi, z którymi – jak mnie znacie, to wiecie – zawsze mi po drodze. Społecznikami, którzy poświęcają swój wolny i niewolny czas próbując „zrobić różnicę” (ang. to make the difference znaczy spowodować zmianę, być w jakiś sposób ważnym). Czasem po zakończeniu takiego szkolenia nie jestem pewna, kto więcej z niego wyciągnął – uczestnicy, z którymi dzielę się tym, czego się w ciągu życia zawodowego nauczyłam, między innymi dzięki współpracy z organizacjami takimi jak te prowadzone przez nich, czy ja, która pochłaniam na takich spotkaniach takie gigawaty energii, że mogę potem ją dystrybuować na prawo i lewo w ilościach i tempie, o jakich Tauron Dystrybucja może tylko pomarzyć. I to zupełnie za darmo

Moja teza vs. statystyki

Zauważyłam w czasie tych szkoleń, ale też ogólnie w mojej różnorakiej współpracy z organizacjami pozarządowymi, a to już będzie przecież jakieś ćwierć wieku różnej pracy z różnymi organizacjami na różnych płaszczyznach, że dominującą rolę w ich tworzeniu, działaniu i osiąganiu czasem małych, a czasem ogromnych sukcesów, odgrywają kobiety. Dotarło to do mnie, kiedy niedawno wracałam z kolejnego szkolenia, tym razem w Legnicy, ale było to tak uderzające, że zanim postawiłam tezę, chciałam sprawdzić statystyki, które… no, przecież nie będę fałszować statystyk dla potwierdzenia własnej tezy, jej nie potwierdziły.

W badaniu Stowarzyszenia Klon/Jawor z 2021 roku czytam: „Proporcja kobiet i mężczyzn w zarządach organizacji jest niemal równa, co nie znaczy, że we wszystkich organizacjach jest zachowany parytet płci. W zarządach 22% organizacji nie ma żadnych kobiet, zaś w 20% stowarzyszeń i fundacji kobiety stanowią cały skład zarządu”. Czytam i… smutna buźka 😉 No bo widzę co innego. Widzę, że to kobiety się szkolą, kobiety chcą się rozwijać, kobiety zakładają coraz to nowe organizacje i nie do końca mi to gra. Dlatego czytam dalej…

Ojoj… czyli kobiecy plaster na państwowe bolączki

Czytam dalej i co widzę: „Kobiety dominują w zarządach organizacji zajmujących się ochroną zdrowia (stanowią średnio 71%), pomocą społeczną (69%), edukacją (63%), kulturą i sztuką (59%), a także rozwojem lokalnym (56%). Za to w mniejszości są w organizacjach działających w obszarze sportu, rekreacji, turystyki i hobby (32%)”[i].

Nie zamierzam wyciągać z tego pochopnych wniosków. Potrzebne byłoby jakieś szersze badanie, którego nie znalazłam. Ale widać wyraźnie, że obszarami, które z zasady powinny być objęte systemowym działaniem państwa, w sferze pozarządowej zajmują się w większości kobiety. Nie zamierzam tu umniejszać roli mężczyzn. Co więcej, znam wielu wspaniałych pozarządowców płci męskiej. Ale ta moja obserwacja poprowadziła mnie do refleksji, że kobiety częściej reagują na potrzeby, na systemowe luki, na coś, w czym struktury państwowe mają do odrobienia sporą lekcję.

Jak mamusie „ojojują” rany czy wyimaginowane bóle swoich pociech, które się obtłuką, obetrą czy po prostu potrzebują uwagi i zmyślają wymagający „ojojania” powód, tak kobiety w organizacjach pozarządowych we wskazanych wyżej sektorach stanowią plaster na te państwowe bolączki, który jednocześnie zakleja i maskuje trochę luki i niedostatki w tych obszarach.

Pozarządowa Rzeczpospolita Babska

Na ostatnim szkoleniu poznałam dwie organizacje, które stworzyły ośrodki edukacji. Trzy siostry, Malwinę, Celinę i Ewelinę, z których jedna z powodu rażącej niekompetencji nauczycielki musiała zabrać dziecko z przedszkola, założyły przedszkole, a Kamila, mama dziecka ze schorzeniem słuchu – szkołę i zalążek ośrodka terapii. Poznałam fantastyczną Paulę, która od 13 lat zmaga się ze stwardnieniem rozsianym, i która właśnie pracuje nad powołaniem fundacji mającej przywrócić osoby takie jak ona do społeczeństwa, bo dotyka ich niekiedy natychmiastowe po pojawieniu się diagnozy wykluczenie.

Poznałam też wyjątkową Anię, która przedstawiła się skromnie, a potem okazało się, na ilu polach, w dużej mierze w obszarze ochrony zdrowia, szczególnie wśród osób zmagających się z chorobami nowotworowymi, działa. Poznałam Monikę, która prowadzi ośrodek terapii uzależnień i – UWAGA! – ta informacja rozłożyła mnie na łopatki dla DZIECI w wieku 12-17 lat!!!

Z kolei Beata, pedagożka i psychoterapeutka, która od lat pracuje z rodzinami w obszarze pomocy społecznej (m.in. w domach dziecka), a już jest babcią, teraz chce powołać fundację, która będzie wspierać całe rodziny od życia płodowego po pożegnanie z seniorem. A chce to robić, bo już od czasu studiów widzi braki w tym obszarze.

Te wszystkie organizacje powstały, powstają albo powstaną Z POTRZEBY. Takiej, którą w większości mogą i potrafią dostrzec tylko kobiety. To jest Pozarządowa Rzeczpospolita Babska.

Żeby było jasne. Nie jestem ekspertem czy ekspertką (PS nie jestem też aktywistką – mimo że jestem polonistką – która bije się o feminatywy). Ale jestem całkiem niezłą obserwatorką (skromność oczywiście wrodzona ) i detektorem różnych energii. I ta energia, ta moc kobieca, jest dla mnie w tym, co opisałam, takim game changerem – tym elementem, który „robi różnicę”.  Te baby, nie tylko te, które poznałam na szkoleniu, ale też te z Fundacji Boskie Karkonoskie, Fundacji eRAKobiet, Amazonki ze Zgorzelca, dziewczyny ze wszystkich Warsztatów Terapii Zajęciowej, które poznałam (a poznałam ich wiele) i mnóstwo, mnóstwo innych to jest niesformalizowana w ogóle, ale już istniejąca w szczególe Pozarządowa Rzeczpospolita Babska.

I ona się rozrasta, bo na szkoleniu kilkakrotnie padło stwierdzenie, że organizacje się odmładzają. A one odmładzają się kobietami. Jak wynika z cytowanego wyżej raportu Stowarzyszenia Klon/Jawor, „ponadprzeciętny udział kobiet w zarządach [organizacji pozarządowych] widać także w organizacjach działających na rzecz najbliższego sąsiedztwa, a także w tych o najkrótszym stażu działania (do 5 lat)”[ii]. Idzie nowe… babskie państwo pozarządowe!

Wasza seksMISJA- idźcie na wybory! Amen

Na koniec – nie byłabym sobą, gdybym jeszcze nie pogrzebała w badaniach. I znalazłam takie, które przeprowadził dr Piotr Zbieranek z Uniwersytetu Gdańskiego, który wziął pod lupę „Aktywność kobiet w ramach społeczeństwa obywatelskiego w świetle nierówności płciowych”. Badania dotyczyły co prawda aktywnych gdańszczanek, ale bez wahania (i nawet narażając się na zarzuty, że generalizuję) przeniosę je na aktywne warszawianki, krakowianki, świdniczanki, legniczanki i inne aktywne kobiety z mniejszych i większych miejscowości.

Dr. Zbieranek pisze: „Coraz częściej ten obszar [społeczeństwa obywatelskiego, które rekompensuje niedostatki polityków] wypełniają ruchy niesformalizowane i akcje służące rozwiązywaniu konkretnych problemów lokalnych ad hoc”[iii]. Oczywiście, ruchy te inicjują kobiety, próbujące wypełnić jakąś lukę w systemie, którą zauważają, ale też znaleźć jak najszybsze rozwiązanie, a przy okazji znaleźć dla siebie jakieś miejsce w tym systemie.

Zbieranek pisze jeszcze: „Kobiety mają większą orientację wspólnotową, wykazując większą skłonność do współpracy i działania na rzecz innych. Często podejmują wobec tego aktywność w takich obszarach, w których jest ona szczególnie trudna. Trudna nie tylko ze względu na brak motywatorów zewnętrznych dla aktywistek, ale też braku dostępu do zasobów umożliwiających swobodne działanie. Przykładem takiego obszaru działań jest sektor usług opiekuńczych, w którym aktywistki działają na pograniczu pomocy społecznej i służby zdrowia”[iv].

Tak więc idźcie, moje drogie Baby, 15 października na wybory, bo jak widzicie – robimy całkiem solidną, żeby nie powiedzieć ogromną różnicę! Kiedyś było „Kobiety na traktory”, a dzisiaj „Kobiety – na wybory”! Amen.

 

Urwana ścieżka życia

poniedziałek, 21 sierpnia, 2023 0 0

Macie swoje ulubione ścieżki? Takie, którymi lubicie chodzić czy jeździć do pracy, spacerować, biegać, przemierzać je rowerem… Jestem pewna, że każdy takie ma. Każda z tych ścieżek ma nas zaprowadzić do określonego celu… Takiego, jak my chcemy. A co, kiedy na scenę wkracza życie i mówi, że to jest już „droga bez przejazdu”?

15 km dla mózgu

Moja ulubiona ścieżka rowerowa ma około 15 km. To akurat taki dystans, który wiem, że pokonam w niecałą godzinę. Mniej więcej tyle, ile trzeba, żeby zrzucić balast całego dnia i oczyścić umysł. Aktywność fizyczna tym właśnie dla mnie jest – oprócz tego, że pomaga budować formę i się za szybko nie rozpaść, pomaga też poukładać sobie różne rzeczy (zwykle ich nadmiar) w głowie. Choć pomaga zawsze, to jednak na rowerze czuję to bardziej namacalnie. I doskonale już znam moment, w którym ten proces się zaczyna. Bo najpierw mam chaos i mętlik i zmęczenie, ale po 2-3 km, gdzieś między odświeżającym zapachem pasty do zębów w Dolinie Colgate a powodującym mocniejszy nacisk na pedały odorem Wzgórza Wysypiska Śmieci, wszystko puszcza. I jestem tylko ja i rower. I droga. I moje słabości. Albo przeciwnie – moja siła. 

Czasem wjeżdżam pod górkę tak lekko i łatwo, że nawet nie zmieniam biegu ani nie staję na pedałach. A czasem – mam wrażenie, że koła nie jadą, tylko się na nią wspinają, jak ja w górach. Są dni, kiedy mam wrażenie, że całą trasę pokonuję w jakimś szaleńczym tempie. A są i takie, kiedy wydaje mi się, że jadę w nieskończoność. Ale gdy po powrocie sprawdzam, co mi zmierzyła Strava, okazuje się, że to są różnice rzędu minuty. Minuty! Czy tak właśnie nie jest w życiu? Jednego dnia wszystko idzie jak z płatka, a innego – mamy wrażenie, że cały świat jest przeciwko nam.

W czasie takich rowerowych przejażdżek (i gdy się przebudzam koło 4:00 nad ranem) przychodzi mi do głowy najwięcej kreatywnych pomysłów. Kiedy w drodze powrotnej z ulgą i na wdechu opuszczam odór Wzgórza Wysypiska Śmieci i wjeżdżam w świeżość pasty do zębów w Dolinie Colgate, w głowie mam już nie tylko przerobiony cały dzień, ale też różne pomysły. Na artykuł na blogu. Na podcast. Na rozwiązanie trudnej sprawy, którego nie mogłam znaleźć. A czasem nawet na życie i to, co jeszcze chciałabym w nim osiągnąć.

Droga bez przejazdu

Bo chciałabym jeszcze bardzo wiele. Moje ADHD nie pozwala mi żyć inaczej. I chyba nie chciałabym. Nawet więcej – uważam, że odpoczynek jest bardzo potrzebny, ale trwonienie życia na nicnierobienie, bo „jestem zmęczony po pracy” to jest po prostu… trwonienie życia. A ono jest tak cenne, że czasami brak słów. 

Tydzień temu poznałam pewnego przemiłego, uśmiechniętego Niemca, który osiadł w Polsce dla swojej miłości. Byliśmy na Męskim Graniu w większym gronie znajomych i jak to na nie-koncercie, stojąc z piwem w ręku, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Rozmawialiśmy też o tym, o czym dzisiaj piszę. O życiu. Przyczynkiem była moja właśnie rozpoczęta pięćdziesiątka i to, jak się czuję i że chciałabym jeszcze jak najwięcej przeżyć. Arne, nieco starszy ode mnie, przytakiwał każdemu słowu – że dokładnie tak trzeba, bo życie jest krótkie i trzeba z niego wycisnąć maksa. Mniej więcej w środku imprezy zostałam zaproszona (bo inni byli już zaproszeni wcześniej) na inaugurację basenu, który Arne i Kamila niedawno skończyli. 

Cieszyli się tym, jak dzieci. Wspólnie roztaczaliśmy tamtego wieczoru wizje wspaniałej imprezy. Niedzielne pool party. To był piątek. Wieczorem w sobotę jeszcze dostałam potwierdzenie, o której start imprezy. W niedzielę rano wstałam i zanim jeszcze zaczęłam trening, ruszyłam do kuchni, żeby zrobić wielki gar chłodnika. Bo przecież nie pójdę na imprezę z gołymi rękami. W trakcie treningu dostałam telefon od przyjaciółki, ale nie usłyszałam. Po treningu odczytałam wiadomość: „Impreza odwołana. Później Ci wytłumaczę”. Zadzwoniłam od razu. Miałam w głowie różne scenariusze, ale absolutnie nie byłam gotowa na ten, o którym usłyszałam: „Arne nie żyje”.

Arne nie żyje. Arne nie żyje… Arne. Nie. Żyje. 

Jego ścieżka dobiegła końca. Przy basenie, którym tak się cieszył, stanął znak „droga bez przejazdu”. Tego wyczekiwanego dnia Arne po prostu się nie obudził. Jak widać, życie pisze nie tylko najlepsze, ale też najgorsze scenariusze, o czym sama nie raz się przekonałam na własnej skórze. Ale jednak to jest ŻYCIE. Jedno. Nasze. I nie ma nic gorszego niż je roztrwonić na nierozwijanie się, niedoświadczanie, nieszukanie nowych doznań, nieuczenie się nowych umiejętności, niepróbowanie nowych potraw, niepoznawanie nowych miejsc, niechodzenie nieprzetartymi ścieżkami i wiele innych „nie-”. To jak za życia trochę nie żyć. Wiem, choć niemal go nie znałam, wiem, że Arne przeżył swoje życie najpiękniej jak mógł, a przez to, jaki był, mocno wyrył się w sercach całej rodziny i przyjaciół. Nawet u mnie pozostawił ślad, choć znajomość była tak krótka. To taki człowiek, z którym od razu jest „po drodze”.

Póki jeszcze mogę…

I wrócił wątek drogi. Niektóre ścieżki wydeptujemy sobie sami. Są nasze. Oswojone. Przyjazne. Miłe dla oka. Ja mam wiele takich ścieżek – dróg, które lubię bardziej niż inne, mimo że jedne i drugie prowadzą do tego samego celu. Tych alternatywnych jakoś instynktownie unikam. Najczęściej dlatego, że są brzydsze albo prowadzą przez zatłoczone miejsca. Albo z czymś nieprzyjemnym mi się kojarzą. Zdarza mi się, oczywiście, żeby trochę pobudzić mój mózg, czasami je zmieniać, wychodząc z mojej strefy komfortu, jak to się dzisiaj popularnie mówi. Ale prędzej czy później wracam na te ulubione. Z ulgą, jakbym właśnie wracała po męczącej podróży do domu. 

Ale paradoksalnie – kiedy jestem gdzieś w podróży, unikam przetartych szlaków. Uwielbiam iść w plener bez mapy i zgubić się w jakiejś uliczce, a potem szukać drogi. W takich właśnie momentach odkrywa się to, co najlepsze w miejscach, których nie znamy. Bo musimy je poznać, musimy się rozejrzeć, czasem cofnąć, czasem znowu zbłądzić, przyjrzeć się drogom, które pokazuje nawigacja, a niekiedy zwyczajnie zapytać ludzi, którzy tam mieszkają lub właśnie nas mijają w górach czy na jakimś bezdrożu.

Podobnie jak w podróżach mam w życiu – niespecjalnie lubię chodzić utartymi ścieżkami. Wolę coś sama odkrywać, nawet popełniając błędy i gubiąc się, niż pójść ścieżką, którą ktoś mi wskaże. Wolę sama nauczyć się czegoś w praktyce, niż kiedy ktoś ma mnie tego nauczyć w teorii. Bo doświadczanie i próbowanie to najlepsze formy nauki, jakie znam. Doświadczanie i szukanie nowych doświadczeń, doznań, emocji to esencja życia. 

I mam tego głód tak wielki, że kiedy nawet wydaje mi się, że jest już za bardzo pod górkę i może powinnam już sobie dać odpocząć, że może wystarczy mi tego wiecznego zachłystywania się życiem, że jestem zmęczona, to jednak i tak, jadąc pod tę górkę staję na pedałach, żeby szybciej zobaczyć, co jest z jej drugiej strony. I cieszyć się tym, cokolwiek to będzie, póki jeszcze mogę… Bo przecież pewnego dnia także na mojej i na każdej drodze stanie ten właśnie znak. Droga bez przejazdu…

Post Scriptum

Dziś rodzina i przyjaciele pożegnali Arnego. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o nim i o tym moim felietonie przez telefon. Kochani, jeszcze raz ściskam Was mocno i jestem pewna, że prędzej czy później, jak zawsze, okaże się, że nawet ta bezsensowna śmierć była PO COŚ <3, chociaż dzisiaj wydaje nam się tak absurdalna.

Niemęskie Granie

poniedziałek, 14 sierpnia, 2023 0 0

Możliwe, że za ten wpis zostanę ukamienowana, ale nie mogę się powstrzymać. Męskie Granie to nic więcej, jak doskonale pomyślana i zorganizowana machina marketingowa marki Żywiec, z której najlepsze są płyty. Same koncerty to nic więcej, jak kolejny letni piknik i festiwal foodtrucków, tyle że z muzyką na żywo w tle. I to dosłownie w tle, bo jeśli na koncercie da się rozmawiać bez podnoszenia głosu, trudno o koncercie mówić.

Pierwszy i ostatni raz

Męskie Granie jest doskonałym przykładem tego, jak zbudować potrzebę i ją wykorzystać, żeby sprzedawać jak najwięcej. Ludzie czekają na coroczny hymn, dyskutują „zachwyca/nie zachwyca”. Kupują kolejne płyty – czasem lepsze, czasem gorsze. Dla wielu być na koncercie, zwłaszcza finałowym, to jedno z marzeń do spełnienia. A wielu jest takich, dla których to coroczne letnie must have czy raczej must be, jeśli chodzi o imprezy muzyczne. Tylko czy Męskie Granie faktycznie jest imprezą muzyczną? Byłam w piątek we Wrocławiu. Pierwszy raz w życiu i jako ktoś, kto kocha muzykę i potrafi docenić dobry koncert, zwłaszcza na żywo, już wiem, że był to mój pierwszy i ostatni raz.

Wykreowana potrzeba

Nie będę recenzować koncertów, bo nie o tym ma być ten wpis. Na pewno fajnie, że na tzw. scenie Ż (dla niezorientowanych mniejszej) mogą zaprezentować się szerszej publiczności młodzi artyści, jeszcze nie tak popularni jak muzyczni seniorzy czy juniorzy. I fajnie, że co roku powstaje utwór wiodący, tzw. hymn Męskiego Grania. Fajnie też, że są wydawane płyty, bo dobrych zbiorówek dobrych polskich wykonawców zawsze miło posłuchać. 

Żywiec stworzył machinę marketingową, która z jednej strony promuje markę, z drugiej – napędzana jest już mniej przez markę, a bardziej przez potrzebę, która została przez nią wykreowana. 

Muzyka w tle

Ta potrzeba rośnie w ludziach, również takich jak ja, dzięki świetnemu pomysłowi marketingowemu. Wiadomo, że w sprzedaży jedną z najlepszych metod jest podarowanie klientom emocji. A muzyka jest jednym z najlepszych generatorów emocji. Dlatego i ja co roku mówiłam sobie, że chciałabym być na Męskim Graniu. No i wreszcie byłam. I co zobaczyłam? 

Pierwsze wrażenie było całkiem przyjemne. Ludzie w bardzo różnym wieku, często całe rodziny, nawet z zupełnie małymi dziećmi w wózkach, wielu fajnie poubieranych, wielu ładnych, więc było na co popatrzeć. Siedzą na dostępnych (jeśli się odpowiednio wcześniej przyszło) leżakach, ławkach, krzesłach, huśtawkach, na kocach, kurtkach, bluzach czy po prostu na gołej trawie. Popijają piwo, wodę, czasem coś jedzą. Rozmawiają, śmieją się, niektórzy śpiewają, bo w tle tego wszystkiego leci muzyka na żywo. „W tle” to moje słowo-klucz.

Męskie Granie vs. Miejski Piknik

Bo oczywiście, mogłabym pójść pod jedną czy drugą scenę, jak całkiem spory tłum tych, którzy przyszli przede wszystkim dla muzyki. I być może wówczas poczułabym atmosferę koncertu czy muzycznego festiwalu, choć wcale nie jestem tego taka pewna. Niestety, mój kręgosłup nie wytrzymuje takiego wielogodzinnego stania, więc wolałam siedzieć lub przechadzać się nieco dalej (choć wcale nie tak daleko), gdzie jednak muzyka już mieszała się z rozmowami, wybuchami śmiechu, dymem papierosów i marihuany, której było wokół tyle, że można było się ujarać samymi oparami. I mieszała się ta muzyka z coraz bardziej gęstniejącą atmosferą, przypominającą coraz mniej koncert, a coraz bardziej festyn czy piknik organizowany latem w niemal każdej wsi, mieście i miasteczku w kraju. Na tych imprezach zwykle jest też jakaś muzyka na żywo, często są foodtrucki lub jakaś inna gastronomia, są też kolejki do toalet i pijani imprezowicze. A jak wójta czy burmistrza stać, to nawet całkiem niezłych artystów opłaci. 

Różnice są trzy:

  1. na Męskim Graniu gra więcej artystów
  2. na Męskim Graniu jest większa frekwencja
  3. zasadnicza różnica – za wejście na piknik czy festyn, w odróżnieniu od Męskiego Grania, nie trzeba płacić. 

Bilet na jeden dzień to koszt 239 zł, a na dwudniowe granie – 419 zł. Suma rośnie, jeśli wybieramy się w parze czy rodzinnie. Rośnie jeszcze bardziej, jeśli musimy skorzystać z noclegu. Jeszcze bardziej – jeśli będziemy głodni albo spragnieni. Za piwo trzeba zapłacić 16 zł, a za jedzenie dwu-, a nawet kilkakrotnie więcej. I żeby było jasne – kiedy jestem na dobrym koncercie, nie ma znaczenia, ile zapłaciłam za bilet i ile wydam dodatkowo. Ale trasa Męskiego Grania to nie jest koncert. To piknik. Festyn. Okazja do spotkania z przyjaciółmi i znajomymi. I powtarzam – świetna machina marketingowa, a jeszcze dodam, że również naprawdę doskonale zorganizowana.

Puenta, czyli Niemęskie Granie

Męskie Granie, mimo wielu wad, ma też jedną zaletę. Mianowicie jest doskonałym pretekstem, aby spotkać się przyjaciółmi i z znajomymi. Tylko czy do takich spotkań potrzebny jest pretekst? Szczerze mówiąc, wolałabym te pieniądze wydać niemęsko, a bardzo damsko – idąc z przyjaciółmi do dobrej restauracji. Jest nawet całkiem spora szansa, że nie tylko wydałabym tych pieniędzy mniej, ale też zyskałabym znacznie więcej. Zarówno emocji, jak i wspomnień. 

PS No, dobra, jeszcze jedna zaleta Męskiego Grania – dzięki wykreowanej powszechnie potrzebie bycia tam, łatwiej niż we własnym mieście spotkać na tej imprezie przyjaciółkę, z którą bezskutecznie próbujesz umówić się od dwóch lat. Ale na tym koniec zalet.

Kurs kursowania przez życie. Bezpłatny e-book

środa, 9 sierpnia, 2023 0 0

Codziennie w mediach społecznościowych wyświetlają mi się propozycje kursów tego, kursów tamtego, webinarów o tym, jak sprzedawać nie mając co sprzedawać, jak zostać milionerem dzięki sztucznej inteligencji, jak w trzy miesiące zrzucić 10 kilo, jak pisać skuteczne posty do social mediów, jak się modnie ubierać, jak ładnie mówić, jak pisać książki, jak czytać 10 książek w tygodniu, czego nie jeść, żeby schudnąć, co jeść, żeby przytyć, jak spać, chodzić, siedzieć, leżeć, sikać, uprawiać seks… I myślę sobie… że Internet i media społecznościowe uczyniły z nas nieoczekiwanie społeczeństwo domorosłych ekspertów z jednej strony i społeczeństwo pozornie inteligentnych debili z drugiej, którzy za takie rady, szkolenia i kursy są w stanie nawet płacić.

Fake it ‘till you make it!

Ta pierwsza grupa też jest zróżnicowana, bo nie chcę generalizować i od razu powiem, że jest w niej wiele osób wartościowych, które naprawdę osiągnęły sukces w swojej dziedzinie i mogą oraz chcą się podzielić z innymi swoją wiedzą, doświadczeniem, pomysłami. Chociaż prawda jest taka, że prawdziwa wiedza i doświadczenie nie musi się lansować w internetach. 

Ale… mimo wszystko, oddajmy tym internetowym, że faktycznie TO COŚ mają. Poznacie ich po tym, że albo udostępniają swoje treści bezpłatnie, albo – jeśli zbudowali markę osobistą i ogromne zasięgi, to ludzie płacą im po prostu za tę markę i za wiedzę, która nie jest powszechna. Ale cała pozostała reszta – nie ma się co oszukiwać – robi to, bo po prostu chce osiągnąć korzyści finansowe, najczęściej nie będąc ekspertem wcale albo będąc nim tylko we własnym mniemaniu.

A że Internet i media społecznościowe przyjmą dzisiaj wszystko, poza nagością i ściśle określonymi niedozwolonymi treściami, to YOLO! Publikują jak opętani wierząc w zasadę „fake it, ‘till you make it”, czyli „udawaj, że się uda [aż się uda]”. To angielski aforyzm, który opisuje sytuację, w której ktoś udający pewność siebie, posiadanie kompetencji i regularnie to manifestujący (czy też dzisiaj upubliczniający, bo aforyzm jest starszy niż ja, na pewno sprzed 1973 roku[i]) tę swoją „wiedzę”, „doświadczenie” i „kompetencje”, może realizować swoje cele.

Fake it!

„30 dni do bikini”? Proszę bardzo! Jedyne 49,99 zł. 

„5 tygodni do zapięcia guzika od spodni”? Nie ma sprawy! Tylko 5 zł za jeden tydzień. 

„3 miesiące i będziesz liczył pierwsze tysiące”. Kupuj szybko. Dzisiaj za jedyne 199,99 zł. 

„Jak zarabiać na życie leżąc na plaży w San Pedro?” Już dziś zapisz się na bezpłatny webinar.

„W dwie godziny pokażę Ci, jak zapewnić dobrobyt Twój i Twojej rodziny”. Pobierz e-booka. Tylko dwie godziny czytania! Dziś w promocyjnej cenie 39 zł. Cena regularna 339 zł. Nie przegap takiej okazji!

„Co jeść na płaski brzuch? 105 porad eksperta”. Zapisz się do newslettera, a otrzymasz bezpłatnego e-booka.

Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Obserwuję to wszystko od pewnego czasu, a im bardziej obserwuję, tym bardziej, rzecz jasna – dzięki ciasteczkom – jestem atakowana podobnymi reklamami, postami sponsorowanymi, linkami sponsorowanymi w Google i pewnie na wiele innych sposobów, których nie zauważam, bo w niektórych miejscach w sieci mnie po prostu nie ma albo patrząc na ekran skupiam się na czymś innym.

Untill you make it!

I zastanawiam się, czy jest tak, dlatego że staliśmy się społeczeństwem, które zna się dosłownie na wszystkim, czy przeciwnie – nie znamy się kompletnie na niczym, nie mamy własnego zdania na żaden temat i do niczego nie potrafimy dojść sami bez tutoriali, tipów, kursów, poradników, podpowiedzi „ekspertów” i stąd właśnie taki ich ogromny wysyp. Bo w końcu to popyt napędza podaż. Czy może nie?

Czy może jest jeszcze gorzej, czyli ktoś się czegoś nauczył, ma tupet/parcie na szkło/żądzę pieniądza, więc wywołuje potrzebę i wmawia innym, że to jest też ich potrzeba, którą koniecznie muszą zaspokoić? Za jedyne 9,99 zł!

Czy może po prostu jeszcze bardziej cynicznie – taki jeden czy taka jedna sprawdza, czego ludzie najczęściej szukają w wyszukiwarkach i – tadam! – ogłasza, że ma rozwiązanie Twojego problemu!

Miejsce w szeregu

Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko tipom, poradom, a nawet sama nie raz brałam udział w kursach, webinarach, szkoleniach i przez całe życie chętnie korzystam z wiedzy i doświadczenia osób, które w jakiejś dziedzinie są mądrzejsze ode mnie. Ale znam swoje miejsce w szeregu.

I chociaż napisałam w życiu tysiące artykułów na przeróżne tematy, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, jak dobry był mój warsztat dziennikarski, jak dobre miałam tzw. dziennikarskie pióro, ile naprawdę świetnych artykułów (ale też dziennikarzy) wyszło spod mojej ręki i jak dużą mam wiedzę na ten temat, to nigdy nie przyszło mi do głowy napisać o tym płatnego e-booka czy organizować kurs online za 29,99 zł. Dlaczego? Dlatego że wiem, że są lepsi i mądrzejsi ode mnie (włącznie z tymi dziennikarzami, którzy wyszli spod mojej ręki). I to oni mają prawo dzielić się tak wiedzą, a nie ja. 

Dokładnie tak samo jest z copywritingiem, w którym jak widzę artykuły czy posty, które wiem, że są wygenerowane przez sztuczną inteligencję i nawet niemuśnięte ludzką ręką, to też widzę swoją przewagę. Bo dla mnie AI, którą – żeby nie było – jestem równie mocno zafascynowana jak większość światłego świata i z której też korzystam, to jednak tylko narzędzie pomocnicze, researcher, który jest o niebo szybszy niż ja, ale który nie widzi niuansów, nie zadaje dodatkowych pytań, pisze w punktach, nie bawi się w grę słów, nie wgryza się w marki i ich produkty, nie „czuje klimatu” i nie wymyśla kreatywnych tytułów. 

A jednak – chociaż wiem, jak pracuję, jakie mam doświadczenie i świadomie widzę siebie w porównaniu z innymi, też nie odważyłabym się „sprzedawać” tej wiedzy i doświadczenia innym. Nie dlatego, że nie chcę się tym dzielić, bo to jakaś „wiedza tajemna”. Ale dlatego, że są w tym też lepsi ode mnie i dlatego, że dobry copywriter wie, że choć pisanie to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, to jednak pisanie z tak zwanym polotem, wszechstronność tematyczna, zanurzanie się w temacie, zatapianie w języku, gry słowne, niedopowiedzenia czy przeciwnie – dopowiedzenia jest darem, talentem. I tego absolutnie nie da się wyćwiczyć ani wyuczyć. Tak jak ja nigdy nie będę dobrym matematykiem, tak też ktoś, kto nie ma wrodzonego daru pisania i słuchu do języka, nigdy nie będzie dobrym autorem tekstów. Dla mnie to bezdyskusyjne.

Kto mi kupi kawę? ☕️ 

Ale, moi drodzy, w końcu fake it, ‘till you make it! Jest więc coś, co i ja, mogę i nawet chcę Wam sprzedać, bo ja też, na tej fali samozwańczych ekspertów od różnych rzeczy, mam ochotę podzielić się z kimś swoją wiedzą i doświadczeniem. I oczywiście na tym zarobić! Oferuję Wam zatem kurs kursowania przez życie. To bezpłatny e-book, który zamierzam napisać wspólnie z Wami – Wy będziecie mi zadawać życiowe pytania, prosić o porady, tipy itp., a ja poszukując odpowiedzi i zapisując je, będę tworzyć ten wyjątkowy poradnik. Skoro bezpłatny, to jak na tym zarobię? To proste. Zbierając od Was pytania będę gromadzić Wasze dane, np. adresy mailowe, i albo od razu, albo po jakimś czasie wykorzystam je, oferując Wam coś absolutnie wyjątkowego, wykreuję potrzebę, która będzie też Waszą potrzebą, tak wielką, że obojętnie, czy 9,99 zł, czy 599 zł, ale będziecie chcieli zapłacić za tej potrzeby zaspokojenie.

Oczywiście, to żart. Nie zamierzam pisać żadnego poradnika, zwłaszcza o życiu i kursowaniu przez nie, bo absolutnie nie czuję się kompetentna. Chociaż na tym blogu zdarzyło mi się napisać trochę zaobserwowanych i doświadczonych prawd o życiu. Na przykłada taką, że jest tylko jedno albo taką, że nikt naszego życia nie przeżyje za nas, więc jebać ich oceny i opinie… Włącznie z tą moją oceną i opinią na temat samozwańczych ekspertów 😅 

Ale pisząc ten felieton, miałam naprawdę niezły fun. A jeśli Wy też, to może faktycznie zechcecie kupić mi kawę (tak robią przeróżni eksperci, więc się uczę 😎). Specjalnie przeszłam całą procedurę na buycoffe.to, gdzie nie można wpisać daty ważności dowodu osobistego, tylko trzeba się przeklikać przez wszystkie lata od urodzenia, więc doceńcie to, że musiałam wyklikać aż 50 lat!  🤣

Poniżej link do kawy. To oczywiście też dla żartu. Najlepsza kawa to ta wypijana z przyjaciółmi w kawiarni albo z Olą w domu, z ekspresu kupionego wiele lat temu z dotacji na założenie firmy Fabryka Słowa, którą mam szczęście prowadzić do dzisiaj.

Ale no… słowo się rzekło, więc link jest https://buycoffee.to/anitaodachowska Need coffee ☕️ 🤣🤣🤣


[i] Źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/Fake_it_till_you_make_it (dostęp: 9.08.2023)

Podróż wysokoprocentowa

poniedziałek, 17 lipca, 2023 0 0

Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze się spełni… Gdybym w piątek wiedziała, jak będzie wyglądał mój poniedziałek, pewne słowa nigdy nie wyszłyby z moich ust. A teraz siedzę na walizce w pociągu relacji Poznań Główny – Bielsko-Biała i wykorzystuję resztki baterii laptopa, żeby podładować telefon i opisać moje spełnione życzenie. A zaczęło się od tego, że losowałam ze Słowomatu słowa do podcastu…

Uważaj, czego sobie życzysz

Powiedziałam, że scenariusz będę pisać w pociągu wracając z Warszawy z koncertu p!nk i że liczę na ciekawe przygody, żeby móc Wam o nich opowiedzieć. Voila! Mówisz i masz. Moja przyjaciółka Ania, z którą tam pojechałam jej służbówką, musiała zostać, więc ochoczo zaplanowałam sobie podróż powrotną komunikacją publiczną. I to był błąd. Trzeba było pojechać i wrócić samej swoim starym Peugeotem 🤦‍♀️

Pociąg Warszawa Gdańska – Berlin Hauptbanhof, do którego wsiadałam na samym początku drogi, spóźnił się, kilka minut. A w PKP stracone minuty w jakiś cudowny sposób nabierają dodatkowej wartości procentowej, jakby ktoś do nich wsypał drożdży. I fermentują nabierając mocy całkowitego wypaczania ludzkich planów. 

Zatem przez całą drogę w tym pociągu czas mojej podróży stawał się coraz bardziej wysokoprocentowy. Ale że miałam spory (przynajmniej tak mi się wydawało, gdy planowałam powrót z Warszawy) zapas tego czasu na przesiadkę na pociąg Poznań Główny – Wrocław Główny, nie panikowałam. Zaczęłam, kiedy dojeżdżałam już do Poznania, bo przyznam, że całe wieki nie jeździłam kolejami dalekobieżnymi, więc nie wliczyłam tego ślimaczego tempa, jakiego pociągi „nabierają” tuż przed samym dworcem. Zupełnie, jakby nagle odechciewało im się tam zaparkować. Stałam w korytarzu z walizką i plecakiem, a przed moimi oczami jak w slow motion przesuwał się ten charakterystyczny budynek przed każdą stacją kolejową, na którym po raz pierwszy widzi się, co to za stacja. Poznań Główny. Wreszcie! Wysiadłam i zaczęłam pędzić na drugi pociąg. I tu zaczęły się przygody, których przecież sama sobie zażyczyłam – raz decydując się na podróż komunikacją publiczną, a drugi raz – wypowiadając życzenie na temat przygód… 😅🤣

Poznański mind-fuck

Na stacji Poznań Główny nigdy nie byłam, choć nie raz jako dziecko i w młodości przejeżdżałam. Dlatego nie miałam najmniejszego pojęcia, że to jest taki dworzec typu dwa w jednym. I Główny wcale nie jest główny, bo główniejszy jest Poznań Zachodni, który wychodzi prawie bezpośrednio na Targi Poznańskie. Ma więcej peronów, w miarę porządne kasy i nawet McDonalda, a wiadomo, że na każdym szanującym się dworcu jest McDonald. W Warszawie Gdańskiej na przykład nie ma.

No więc ja w tym pędzie poleciałam w pierwszą stronę, na której widziałam, że stał jakiś pociąg, i niestety, to był błąd. Bo nagle znalazłam się na dworcu Poznań Zachodni i przez dłuższą chwilę miałam niezły mind-fuck, bo przecież widziałam wyraźnie, gdzie wysiadam i był to na sto procent Poznań Główny. Zanim się zorientowałam, o co chodzi w tej łamigłówce, mój pociąg zdążył już odjechać. A więc ahoj, przygodo! 😎

Czas na kolejne procenty

W przejściu między peronami spotkałam miłą konduktorkę z poprzedniego pociągu, która powiedziała, że w takiej sytuacji muszą zaakceptować mój bilet w kolejnym pociągu, tylko że… tam nie ma miejsc. Doradziła jednak, żeby pójść do kasy na dworcu Poznań Zachodni (mówiłam, że jest główniejszy?) i dopytać. Kolejna miła pani w kasie powiedziała, że nie ma miejsc, ale że na pewno do pociągu wejdę i może się znajdzie jakieś wolne miejsce. 40 minut czekania wykorzystałam na powiadomienie rodziny i przyjaciół oraz wysuszenie się, bo po tym bieganiu z obciążeniem i po niejednych schodach w trzydziestostopniowym upale między dwoma poznańskimi dworcami, które są właściwie jednym poznańskim dworcem, ale ktoś, kto trafia tutaj po raz pierwszy, nie może tego wiedzieć, byłam mokra jak po ostrym treningu. Udało mi się też opisać moje przygody na Instagramie, bo musiałam z siebie to jakoś wypuścić! Oznaczyłam oczywiście PKP Intercity, które nawet wszystkie relacje obejrzało, ale pewnie z miną tej małpki, co wie, ale udaje, że nie wie 🙈🙉🙊

PKP oglądając relacje podróżnych pokazujących ich wszystkie fackupy

Jak można się domyślać, pociąg Nie Wiem Skąd do Bielska-Białej też się opóźnił, i to jakieś ponad 10 minut, co spowodowało, że nagle nie byłam sama ze swoim problemem. Kilka osób, mimo że wsiadały w Poznaniu, ma też kolejne przesiadki i konduktor, który też był bardzo miły, robił zdjęcia ich biletów, żeby wysłać kierownikowi, żeby kierownik sprawdził, co da się zrobić. Ale nie mógł obiecać, że coś się da. I tak oto siedzę na podłodze, znaczy na mojej walizce i piszę ten artykuł…

________________________________________________________________________________________________

Podróż wysokoprocentowa

Kończę artykuł już w domu. Ponad godzinę później niż planowałam dotarłam wreszcie do Wrocławia. Do wyboru miałam czekać kolejną ponad godzinę na szynobus, na który bilet kupiłam planując podróż albo przemóc się i pójść na busa PWHD czy HWDP, jak zwał, tak zwał, chociaż dzisiaj to jestem bardziej w opcji „huj [błąd celowy] w dupę przewoźnikom”. Pragnąc ze wszystkich sił znaleźć już się w domu, wejść pod prysznic i zmyć z siebie ten brud publicznej komunikacji, wybrałam wersję hardcore, czyli ponadgodzinną podróż busem (bez klimy, co wiedziałam od mojego dziecka, które jako młodzież często podróżuje w ten sposób), a upał się nie zmniejszał. Nie miałam ze sobą gotówki, do czego jeszcze wrócę, więc musiałam jeszcze cofnąć się do dworcowego bankomatu, żeby ją wypłacić. Nadal pędziłam, ale tym razem wiedziałam, że zdążę. Co by nie powiedzieć o tych busach PWHD-HWDP, w przeciwieństwie do PKP są punktualne. Ale to jedna z dwóch dobrych rzeczy, jakie można o nich powiedzieć. Druga to taka, że w ogóle jeżdżą i są dostępne niemal co godzina.

Zapuszkowani za kasę

Sama podróż takim busikiem w ponad trzydziestostopniowym to już jest inna bajka. A raczej to nie bajka. To dość ekstremalne doświadczenie. Nie ma się co dziwić, że ludzie płacą, żeby je przeżyć. W końcu nawet milionerzy płacą gruby hajs za możliwość zanurkowania w kapsułce po antybiotyku, żeby zobaczyć wrak Titanica. Więc można powiedzieć, że te busy PWHD to jest taki Ocean Gate Titan polskiego transportu publicznego. I koniec takiej podróży jest równie niepewny, a i widoki niezgorsze. 

Wyczytałam dzisiaj przy drzwiach tego busa, że może on pomieścić 20 osób siedzących i 13 (!) osób stojących (chyba w bagażniku!!!). Ja usiadłam na jednym z trzech ostatnich miejsc siedzących. Ci, którzy weszli po mnie albo dołączyli do tej wyprawy śmiałków później, mieli więcej szczęścia, bo mogli doświadczyć większego ekstremum – jazdy busem bez klimy w upale i w tłoku. Warte każdych pieniędzy! Zwłaszcza, że ludzki kręgosłup nie jest przystosowany do siedzenia, a w dodatku oni mogli się obracać we wszystkie strony i podziwiać wszystkie krajobrazy. 

Natomiast jedno doświadczenie wszyscy mieliśmy wspólne – pławienie się w niepowtarzalnych wyziewach potu i osobistych zapaszków każdego z nas, które wypełniły nieklimatyzowanego busa, wypchanego ludźmi niczym ich własny sos zalewa sardynki w puszce, na której czytamy „sardynki w sosie własnym”. Aaa i jeszcze hit! Żeby wysiąść wcześniej siedząc gdzieś z tyłu, trzeba w takim busie odwalić niezły dirty dancing! Czy to nie wspaniałe doświadczenie?!

Gdzie są nasi rzecznicy?

Dla mnie wspaniałe, bo wiem, że już nigdy go nie powtórzę i że mój stary Peugeot stał się dla mnie z powrotem bardzo cenny. Bo daje mi wolność i niezależność od takich absurdalnych sytuacji, jakich byłam świadkiem. Najgorsze, że ludzie się na to godzą, bo nie mają innego wyjścia. 

Ale, ludzie! Przecież to powinno podlegać jakimś przepisom! Rzecznik praw człowieka i rzecznik praw konsumentów powinni odbyć jakieś konsylium w sprawie komunikacji publicznej i prywatnej. Żeby w XXI wieku nie można było sobie zaplanować podróży pociągami, które są nowocześniejsze niż Twoje auto? Żeby konduktorka w tym nowoczesnym pociągu mówiła Ci bez cienia wstydu (wiedząc, że spędzisz w nim ponad dwie godziny i że czekałaś na niego w upale, bo się spóźnił), że klima nie działa (chuj, że jest 35 stopni i ludziom się wszystkie białka zaczynają ścinać)? Żeby trzeba było jeździć w upale busami bez klimatyzacji, którym trzeba mimo wszystko oddać, że dobrze, że są, bo pociągi i szynobusy nie jeżdżą tak często… Albo żeby były dwa dworce w jednym i nikt w żadnej informacji, gdy kupujesz bilety, nie zająknął się, żeby zwrócić na to uwagę? Wiem, że setki tysięcy ludzi tak podróżują na co dzień. Ale ja jestem w totalnym szoku.

Zdarzyło mi się kilkakrotnie korzystać z pociągów we Włoszech – w kraju, który – wydawałoby się – ma znacznie bardziej wyjebane podejście do punktualności, a dopo i dolce far niente to ich creda narodowe. Ale nigdy nie zdarzyło mi się tam żadne opóźnienie.

Gdzie są nasi rzecznicy? To przecież jest jakiś skrajny absurd, że mimo że opóźnienia polskich pociągów są regularnym tematem memów, żartów i narzekań, nikt nie zrobi z tym jakiegoś systemowego porządku. W kraju, w którym niby władza dba o obywatela, ten obywatel, żeby się przemieszczać, jeśli nie ma własnego samochodu albo akurat nie może z niego skorzystać, jest narażony nie tylko na to, że znajdzie się na dzień czy dwa w czymś w rodzaju Latającego Cyrku Monty Pythona, ale jeszcze na ekstremalne przeżycia, które opisałam, jak opisałam jedynie z powodu wrodzonego sarkazmu. Bo nie ma się co oszukiwać, że to chujnia straszna. I człowiek wysiada z takiego busa z ulgą, ale też z przemożną potrzebą przeżycia jakiegoś natychmiastowego katharsis, żeby ten cały syf z siebie strzepnąć. Nikt mi nie powie, że to jest normalne i tak powinno być.

Post scriptum

Na koniec ciekawostka i coś całkiem pozytywnego. W tę podróż wyjechałam bez portfela, w którym były dokumenty i karty płatnicze. Byłam tak skupiona na tym, żeby zabrać bilet na koncert P!nk, który był w formie papierowej, bo był moim urodzinowym prezentem, i laptopa, bo chciałam pracować w drodze powrotnej, że nie skupiłam się na wrzuceniu do plecaka portfela. Inna sprawa, że tuż przed wyjazdem przerzuciłam go na szybko do innej torebki, a każda kobieta wie, jakie to może mieć konsekwencje… W każdym razie udało mi się przejechać kawał Polski bez gotówki i fizycznych dokumentów, mimo że w pierwszym pociągu musiałam pokazać dowód. Udało mi się zrobić coś, co uważam, że powinno być normą. Żyjemy w czasach, gdy wszystko przechodzi w świat wirtualny, a sztuczna inteligencja naprawdę zaczyna wyręczać człowieka. I ja będę się trzymać określenia, że „wyręcza”, czyli pomaga, wspiera, oszczędza czas, podpowiada, a nie „zastępuje”. Może by tak poprosić AI o to, żeby zaplanowała polski transport publiczny tak, żeby był punktualny i przyjazny dla pasażerów, a jednocześnie poprosić rzeczników, żeby wyeliminowali takie absurdy jak puszki wiozące ludzi jak sardynki, choć przyznam, że wożą faktycznie tanio…

50 lat czy to dużo?

czwartek, 6 lipca, 2023 0 0

Tytułowa fraza „50 lat czy to dużo”, wpisana w wyszukiwarkę Google, pokazuje ponad 60 milionów wyników! Temat osiągania tego wieku najwyraźniej mocno nurtuje sporą część ludzi na świecie. Czy 50 to dużo? Czy mało? Dziś, z okazji wkroczenia przeze mnie 4 lipca w tę część mojej własnej osi czasu, postanowiłam go bardziej zgłębić.

Niedawno, również z powyższej okazji, robiłam przegląd archiwum moich zdjęć. Wśród nich znalazłam fotkę mojej mamy z małą, mającą zaledwie kilka dni Olą. Mama wygląda na tym zdjęciu jak babcia, czyli prawidłowo, bo w końcu trzyma na nim swoją wnuczkę. Ale jak Ola, która zobaczyła to zdjęcie, zapytała mnie, ile babcia miała wtedy lat, i zaczęłam liczyć, to okazało się, że była rok młodsza ode mnie teraźniejszej. I to był szok dla nas obu.

Kiedyś ludzie starzeli się inaczej

Weźmy takiego Stefana Karwowskiego z kultowego serialu „Czterdziestolatek”. Przecież nie tylko wtedy, gdy oglądałam go jako dziecko, ale i teraz – gdy patrzę na wizerunek tej postaci jako osoba starsza od niej o dziesięć lat – on tam po prostu wygląda staro. Może Magda, jego żona, nieco lepiej, ale mimo wszystko – ubiór, fryzura, sposób bycia, życia i ogólnie wszystko, na co patrzymy, sprawia, że nawet z perspektywy pięćdziesięciolatki nadal patrzę na nich jak na ludzi starszych.

W czasach peerelu, ale też jeszcze w latach 90. XX wieku, a nawet w pierwszej dekadzie XXI wieku nie przywiązywaliśmy aż tak bardzo wagi do zdrowego stylu życia i wyglądu, jak to jest teraz. Oczywiście, były wyjątki, sama do nich należałam, choć nie zawsze konsekwentnie. Ale mimo wszystko – trendy na zdrowe odżywianie, fitness, uprawianie sportów, bieganie i wiele innych związanych z dbaniem o swoje ciało aktywności trendami stały się dopiero po dwóch dekadach ogarniania się w nowej, postkomunistycznej rzeczywistości. Ewa Chodakowska i Anna Lewandowska swoją publiczną działalność popularyzującą bycie fit i zdrowe odżywianie zaczęły w 2013 roku, czyli zaledwie 10 lat temu. Oczywiście, już wcześniej było dostępnych wiele zajęć fitness (Jane Fonda w latach 80. jednak zrobiła swoje). Ja sama długo chodziłam na aerobik, podobnie jak część moich koleżanek. Ale trudno to było nazwać trendem w dzisiejszym rozumieniu tego słowa.

Wiek to jest stan umysłu

Nie można się z tym nie zgodzić. Ja sama jeszcze siedem lat temu, kiedy znajomy zaprosił mnie na swoją pięćdziesiątkę, szykując się na nią, nie mogłam wyrzucić z głowy wrażenia, że wybieram się na jakieś party seniorów. A przecież to znajomi, z którymi spędzałam sporo czasu i byłam na niejednej imprezie czy wyjeździe, i którzy nie zachowywali się jak seniorzy. W głowie jednak tkwiła mi taka zdemonizowana i wyolbrzymiona myśl, że pięćdziesiątka to – ooo, panie! – przejście na drugą stronę.

A przecież mało kto z nas w tym wieku nie tylko nie przechodzi na drugą stronę (w sensie śmierci), ale też nikt nie zaczyna drugiej połowy życia, bo statystycznie patrząc Polak osiąga wiek średnio 74 lat, a Polka – 82 lat, więc pięćdziesięcioletni panowie mają już za sobą jakieś 67 procent na liczniku, a panie – 60 procent. Zabrzmiało pesymistycznie, jednak to tylko statystyki, więc pięćdziesięciolatki – looz 😉 Ale jak ktoś Wam życzy 100 lat, to nie bierzcie tego na poważnie i nie szykujcie się, jak serialowy Czterdziestolatek „na drugie tyle”. Bierzcie, bierzmy, ile los nam zechce dać. A zwłaszcza… bo już mamy tę, wiecie, pewną wiedzę i jakieś doświadczenie, bierzmy to i wykorzystajmy jak najlepiej.

Choćby i tak jak całkiem nowi influencerzy! Od jakiegoś czasu obserwuję, że Internet zalany jest profilami kobiet (ale i mężczyzn) po pięćdziesiątce, a nawet sześćdziesiątce, którzy udowadniają – w większości z niezłym skutkiem – że wiek to tylko liczba, a to, jak wyglądamy, jakie mamy ciało, czy jesteśmy zdrowi, jak się ubieramy, zależy w ogromnym stopniu od nas samych. Dokładnie tak jak to, jakie mamy nastawienie do siebie, ludzi i świata. Choć nie ma się co oszukiwać, że robią to dla zdobycia popularności, to z drugiej strony – robią to na dokładnie takiej samej zasadzie jak Chodakowska czy Lewandowska popularyzując fitness i zdrowy styl życia. Dlatego jeśli pięćdziesiątki czy sześćdziesiątki i nawet siedemdziesiątki mają zdobywać fanów jednocześnie zmieniając podejście swoich rówieśników do tych tematów, to ja jestem za i podpisuję się pod takimi działaniami całym moim pięćdziesięcioletnim ciałem.

Umysł swoje, a ciało swoje

A skoro o ciele mowa… To tutaj już może być różnie, bo choć wiek to stan umysłu, ciało – nawet jeśli bardzo o siebie dbamy – podlega naturalnemu procesowi starzenia się, planom naszych genów, kaprysom anatomii, a w dodatku nie wybacza naszych różnych młodzieńczych wybryków, gdy mówiąc dzisiejszym językiem – maksymą większości z nas było YOLO! (dla niezorientowanych YOLO to skrót od angielskich słów You Only Live Once, czyli żyjesz tylko raz, masz jedno życie, więc – w domyśle – nie ma się co ograniczać).

Po tylu latach eksploatacji nasze ciało jest jak stary (przepraszam za to słowo) samochód – nie tylko upomina się o gruntowny przegląd, ale często też porządną renowację, a niekiedy nawet wymianę tej czy innej części. I tu już nie zawsze możemy mieć wpływ na wszystko, choć ci, którzy zadbają, na pewno pojadą na swojej osi czasu dłużej niż ci, którzy nie zadbają.

Ja zetknęłam się z ograniczeniami ciała już kilka lat temu. Najpierw, gdy nie mając o tym pojęcia weszłam w menopauzę i nagle przytyłam 10 kilo, mimo treningów, zdrowego jedzenia i eksperymentów dietetycznych. To na szczęście udało mi się opanować – myślę, że już teraz na tyle świadomie, że będzie to na dobre.

Mniej więcej w podobnym czasie dowiedziałam się, że nie dosłyszę. Było to dość absurdalne i abstrakcyjne orzeczenie lekarskie (bo przecież słyszę), a jednak odkąd o tym wiem, to też rozumiem, że to nie ludzie za cicho mówią, tylko ja za głośno nie słyszę. Według diagnozy nie dosłyszę na częstotliwościach ludzkiej mowy, co powoduje, że gdy rozmów wokół jest kilka albo rozmowa jest jedna, ale dookoła jest hałas lub po prostu gra muzyka, ja mam problemy z wyłowieniem niektórych słów albo docierają one do mnie z opóźnieniem, więc w rezultacie nie do końca rozumiem, co się mówi. Uprzedzając pytania – oczywiście, że testowałam aparaty słuchowe! Ale najfajniejszą ich funkcją było to, że mogłam sobie słuchać muzyki albo rozmawiać przez telefon nie podnosząc ich do ucha. Bo ta wada słuchu nie jest jeszcze (na szczęście!) tak zaawansowana.

O tym, że ciało nie wybacza, przekonują mnie moje problemy z kręgosłupem. Tak zwana praca siedząca niemal od zawsze, i to często wielogodzinna, a do tego jeszcze wszystkie moje traumy zawiesiły mi się w układzie kostno-stawowym. I tak oto dorobiłam się rwy kulszowej i jeszcze paru innych przypadłości, nad którymi na szczęście nauczyłam się panować i z nimi żyć, a nawet być – mimo nich – aktywna fizycznie. Ale wiem, że nie wiem, jak długo tak będę nad tym panować (chociaż może jak będę paniować, to będzie skuteczniejsze) 😉

Jak by tego było mało, pewnego dnia w zeszłym roku po powrocie z Rzymu zauważyłam, że mój mały lewy palec jest jakiś taki… grubszy w stawie. A potem zaczął od czasu do czasu boleć. Po paru miesiącach dotarło do mnie, że boli najczęściej na tzw. zmianę pogody. To jest dopiero starcze! No i diagnoza nie była fajna. Bo to po prostu początki RZS (reumatoidalnego zapalenia stawów), którego postęp teraz staramy się z lekarzami jak najbardziej odwlec w czasie. Oby do czasów, o których piszę poniżej.

YOLO!

Ale czy mnie to ogranicza? A w życiu! YOLO! Jak boli, to przestanie. Tylko że jeszcze do tego te wszystkie zmarszczki, bruzdy, tłuszczyk, nad którym – mimo aktywności – trudno czasem zapanować. Jak żyć?!

Po prostu – żyć, i to jak najpełniej. Bo nikt z nas nie wie, czy będzie jakieś drugie życie ani jakie będzie, jeśli w ogóle będzie. Ja jeszcze mam taki fajny punkt zakotwiczenia w tym życiu, że kocham nowoczesne technologie. Jaram się wszystkimi nowymi urządzeniami, wynalazkami, sztuczną inteligencją. To jest dla mnie dowód tego, że jako gatunek jesteśmy naprawdę fascynujący.

Dlatego jaram się nie tylko technologiami ułatwiającymi życie i prace, ale też laserami, falami radiowymi, akustycznymi, elektromagnetycznymi, ultradźwiękami i innymi cudami, które można wykorzystać w salonach urody, żeby trochę opóźnić proces starzenia się.

I cały czas wierzę, że będzie coraz więcej dostępnych, i to powszechnie, technologii, które pomogą nam trochę ten nasz czas na Ziemi wydłużyć. Ale nie tak, że wszystko już nam będzie szwankowało, ale jeszcze – jak taki czarny pokiereszowany, ranny charakter z thrillerów czy horrorów – uczepimy się życia ostatkiem sił, żeby coś jeszcze z niego wyssać. Tak bym zdecydowanie nie chciała. Ale chciałabym tak, że po prostu zrobimy ten przegląd, potem małą albo większą renowację, a może i wymianę paru części, właśnie po to, żeby móc się jeszcze nacieszyć tym życiem.

Ja jestem go ciągle głodna, bo tak wielu rzeczy jeszcze nie robiłam, tylu miejsc nie widziałam i tak wielu doświadczeń nie przeżyłam, że kibicuję całemu światu naukowemu. Jestem jego największą fanką i najaktywniejszą cheerleaderką, nawet gdy dokucza mi moja rwa kulszowa.

Językowe post scriptum

Rozwijam mój językowo-rozrywkowy podcast Fabryka Słowa, więc od dzisiaj w każdym niejęzykowym artykule będzie „Językowe post scriptum”. Dziś o wieku, latach, nastolatkach i roku.

Dlaczego mówimy rok, ale liczba mnoga to lata?

Słowo rok pochodzi od słowa rzec (powiedzieć), a jego znaczenie wiązało się z umową zawartą na jakiś okres, najczęściej właśnie tyle, ile dzisiaj trwa rok, czyli 12 miesięcy. Zwykle to sformułowanie odnosiło się do spraw sądowych, w których jeśli przesuwano jakieś np. płatności, to robiono to na 12 miesięcy, czyli właśnie na rok. I tak już zostało, że określenie 12 miesięcy w liczbie pojedynczej to rok. Od tego dziś pochodzą słowa takie, jak wyrok czy odroczyć albo orzeczenie.

Ale dlaczego w takim razie nie mówimy w liczbie mnogiej roków, tylko lat?

To z kolei słowo wiąże się z porą roku zwaną latem. Od około X wieku Polacy liczyli 12 miesięcy, czyli rok, od lata do lata. A z czasem utarło się, że te 12 miesięcy to po prostu lato. I o ile w liczbie pojedynczej został ten sądowy rok, o tyle w liczbie mnogiej, choć słowo wyrok odmieniamy wyroków, to jednak nie mówimy roków, tylko lat. Takie tam… językowe łamigłówki. Dobrze, że nie jesteśmy cudzoziemcami i nie musimy się ich uczyć.

Skąd się wzięło słowo wiek i dlaczego mówimy, że ktoś jest wiekowy, a nie letni, skoro mówimy pięćdziesięcioletni albo nastoletni?

Wiek pochodzi od prasłowiańskiego słowa *věkъ (< *voi̯ku-), które oznacza przejawianie, okazywanie siły, a także siłę, moc, życie, czas życia, okres życia. Zgodnie ze źródłem, oznacza jakiś okres, może ważny. Dlaczego mówimy wiekowy? Może dlatego, żeby podkreślić, że ktoś lub coś już przeżył naprawdę sporo czasu i jest w tym jakaś moc?

PODCAST: O czelendżu, ludzkich sprawach i słowach, które są jak Dr Jekyll i Mr Hyde

poniedziałek, 3 lipca, 2023 0 0

Dziś odcinek, w którym rozbieram słowa, wylosowano ze słowo matu. W piątek pożałowałam, że wymyśliłam ten Słowomat. Na bank to jest wyraz mojego życiowego ADHD, że ciągle muszę mieć jakieś wyzwanie. No to teraz mam takie, że sama nie wiem, jak się do niego zabrać, bo wylosowałam słowa, które kompletnie nie mają ze sobą nic wspólnego, czyli majsterklepka, baba i bździągwa. I teraz żeby utkać z nich coś sensownego, mam naprawdę niezły czelendż…

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

APPLE PODCASTS

GOOGLE PODKASTY

BULLHORN.FM

Czelendż vs. wyzwanie

Póki mogę, to będę robić wszystko, żeby się do tego nie zabrać. Na przykład zwrócę Waszą uwagę na słowo czelendż, czyli z angielskiego wyzwanie. Obserwuję ostatnio w rozmowach mówionych i w mediach społecznościowych, że czelendż powoli już się zrównuje z wyzwaniem, jeśli chodzi o częstotliwość jego używania, i myślę, że z czasem będą to całkiem równoprawne słowa, a może nawet bardziej nowocześnie i światowo brzmiący czelendż zacznie powoli wypierać wyzwanie, kto wie? 

W języku potocznym już się zadomowił na dobre, zaczyna też się pojawiać w nazewnictwie niektórych imprez, na przykład Challenge Lotto (i tu pisownię widziałam zarówno oryginalną, jak też zapożyczoną), czy różnych wydarzeń, na przykład słynna akcja z 2020 roku Gaszyn Challenge, w której zebrano ponad 6,5 miliona złotych dla dzieci z rdzeniowym zanikiem mięśni. 

Nie wiem, czy pamiętacie… Polegała na tym, że trzeba było zrobić 10 pompek albo 10 przysiadów, wpłacić 5 zł na konto tej akcji w siepomaga.pl i „wyzwać” kogoś na właśnie taki czelendż. Jest też polski film krótkometrażowy zatytułowany „Czelendż”. Nie oglądałam go co prawda, ale fabuła, jakkolwiek jest to dramat, może być ciekawa, bo czelendżem głównego bohatera jest przejście się nago w biurze w jakimś korpo, żeby zebrać pieniądze na wymarzone wakacje córki.

Opóźniłam ten moment o jakąś pewnie minutę. Ale niestety, challenge accepted, więc do roboty. 

Dwie twarze majsterklepki

Zacznijmy od majsterklepki. To słowo jest jak dr Jekyll i Mr Hyde języka polskiego. Jako doktor Jekyll majsterklepka jest „złotą rączką”, czyli człowiekiem, zwykle mężczyzną, który potrafi wszystko naprawić, ale też majsterkowiczem, takim spryciarzem, który umie robić różne rzeczy od zera, na przykład meble, urządzenia i tym podobne. Ale kiedy majsterklepka staje się Mr Hyde’em, jest całkiem odwrotnie – to totalny partacz, który potrafi spieprzyć wszystko, co robi. Taki ktoś jak pewien pan Andrzej z Brzegu, który pięć lat temu remontował moje mieszkanie i jak tylko mógł coś spierdolić, to zrobił to naprawdę koncertowo. 

Słowo majsterklepka to połączenie dwóch wyrazów – majster i klepka. Pierwszy przyszedł do nas z języka niemieckiego. Jest to niemiecka wersja łacińskiego słowa magister, które znaczy dowódcakapitanprzełożonyzarządcamistrzdozorca i nauczyciel

I zwróćcie teraz uwagę, jaka ciekawa sytuacja się porobiła, bo z jednej strony mamy majstra, który przyszedł do nas z niemieckiego, a do niemieckiego z łaciny, a z drugiej strony mamy magistra (znaczy kto ma, ten ma), czyli absolwenta studiów drugiego stopnia, który pojawił się w polszczyźnie bezpośrednio z łaciny. Dwa słowa mające to samo źródło, a jednak przez to, że trafiły do języka różnymi drogami, znaczą zupełnie co innego. 

Niemieckie majster to pierwotnie rzemieślnik, czyli ktoś, kto prowadzi warsztat i jest specjalistą w jakiejś dziedzinie, w której może szkolić uczniów właśnie w swoim rzemiośle. Synonimem majstra w tym znaczeniu jest słowo mistrz, na przykład – że nawiążę do poprzedniego odcinka – może być mistrz krawiecki. Potem doszło jeszcze nowe znaczenie. Majstrem nazywa się też kierownika nadzorującego robotników w fabryce.

Klepka to inaczej deska, deseczka. Z klepek robi się na przykład beczki czy układa podłogi, co już na pewno jest bardzo bliskie majsterkowaniu czy tworzeniu czegoś. 

Ale czemu akurat majsterklepka, a nie na przykład… majsterśrubka albo majstermłotek? Prawdopodobnie było to tak: ktoś kiedyś użył takiego sformułowania, nazywając kogoś, komuś innemu się to spodobało, powtórzył to w innym towarzystwie, tam znów się komuś spodobało, ten ktoś powtórzył gdzie indziej i poszło w świat… trochę jak plotka! 

Baba, babka, czarownica

A skoro jesteśmy przy plotkach, to płynnie przejdźmy do baby, bo wiadomo, że baba to plotkara, prawda? Nie! Nieprawda! Według badań chłopy plotkują znacznie więcej niż baby, tyle że są w tym bardziej dyskretnie niż my, więc łatka plotkary przepisywana jest niestety właśnie kobietom.

Ale do rzeczy. Wiemy już, jak doszło do tego, że w języku białogłowa i niewiasta stały się kobietą (polecam przy okazji „odcinek kobiecy”). Ale jak to się stało, że kobieta dziś jest też babą, babką czy babeczką i bynajmniej nie ma to nic wspólnego ze słodkimi wypiekami? 

Zacznę od początku. Pierwotnie słowo baba miało dwa znaczenia – i tutaj też trochę jak dr Jekyll i Mr Hyde, tyle że w spódnicy – bo z jednej strony baba to była matka ojca lub matki, czyli dzisiejsza babcia, a z drugiej strony baba to jest znachorka, czarownica, wiedźma. Nawet etymolodzy nie są dziś zgodni, które znaczenie było pierwsze: Jekyll czy Hyde? Baba w znaczeniu babcia czy baba czarownica? 

A propos czarownicy – nie przypomina Wam się przypadkiem pewna bajka? Pewnie, że tak! Wszyscy ją przecież znamy. Stara czarownica, która chciała skonsumować Jasia i Małgosię, nazywała się przecież Baba Jaga. W oryginale, u braci Grimm, była to po prostu hexe, czyli czarownica, ale w polskim przykładzie nazwano tę postać Babą Jagą i nie bez powodu, bo nawiązuje to do bardzo złej postaci z mitologii słowiańskiej – takiej obrzydliwej wiedźmy mieszkającej w chatce na kurzej stopce, która mordowała i zjadała dzieci. 

Wróćmy już jednak do baby, która dziś nie jest żadną czarownicą, chociaż to słowo jest odbierane negatywnie. Baba to dość powszechne w językach słowiańskich słowo. W polszczyźnie jest bazą wielu wyrazów pochodnych i mnóstwa powiedzeń oraz przysłów. Rozbierzmy więc w końcu te babę! 

Pierwotne znaczenie baby jako matki ojca lub matki przekształciło się najpierw w swoje zdrobnienie, czyli babkę, a potem w zdrobnienie tego zdrobnienia, czyli dzisiejszą babcię. Choć jeśli swojej babci nie kochamy albo nas czymś wkurzy, to pewnie zdarza nam się czasem powiedzieć o niej babka, czyli trochę negatywnie. Z drugiej strony babka oznacza dziś także kobietę, o której myślimy, że jest miła i sympatyczna. Mówimy wtedy, fajna babkarówna babka czy – jeśli kogoś podziwiamy – mądra babka. Ale już o kobiecie niemiłej i niesympatycznej, albo której po prostu nie lubimy, powiemy baba! Ta wredna babagłupia babawścibska baba… A na przykład o kobiecie prowadzącej samochód, która nie do końca ogarnia, jak się powinno jeździć, powiemy baba za kierownicą

Nic dziwnego, bo przecież wiadomo, że jak baba z wozu, to koniom lżej, nawet tym mechanicznym, i wiadomo, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle, więc lepiej, żeby za tą kierownicą nie siedziała, bo tylko same z tego kłopoty. Prawda, drodzy męscy mężczyźni? A propos – w języku polskim nie ma męskiego odpowiednika słowa baba, no bo chłop, mimo wszystko, nie jest określeniem tak negatywnie nacechowanym jak baba. 

Ale skoro przy babach jesteśmy, to przecież jest to określenie nie tylko kobiet, ale też ciast. Długo uważano, że baba jako nazwa ciasta wielkanocnego, takiego w kształcie ściętego stożka, wzięła się z podobieństwa tego ciasta do szerokiej, pofałdowanej spódnicy – takiej, jakie nosiły dawniej wiejskie kobiety, szczególnie te starsze, czyli po prostu babki. Natomiast gdy językoznawcy zagłębili się bardziej w materiały źródłowe, okazało się, że dawniej wielkanocna baba miała całkiem inny kształt niż znamy dzisiaj. Przypominała zapleciony i jeszcze zawinięty w takie koło warkocz – taki dokładnie, jak dawna fryzura naszych bab, a potem babek. 

Baba to też do dzisiaj, chociaż już coraz rzadsze, określenie handlarki, przekupki. Można na przykład kupować jaja od baby na rargu i wiadomo, że takie jaja są lepsze, bo kury takiej baby to na bank są szczęśliwe, bo chodzą, gdzie chcą i mogą sobie wygrzebać robaki w dowolnym miejscu…  

Bździątwa i mityczny ogrodnik

Z babą i robakami, a raczej owadami, ma wiele wspólnego, ostatnie wylosowane przeze mnie słowo, czyli bździągwa. Dziś mówi się tak pogardliwie o kobiecie, której się po prostu nie lubi. Tylko skąd się wzięło takie określenie? I teraz trzymajcie się mocno i zatkajcie nosy, bo za chwilę zrobi się tu obrzydliwie i śmierdząco? 

Otóż bździągwa to regionalna nazwa ogrodowych szkodników z rodziny tarczówkowatych. Wśród nich są takie urocze owady jak plusknia jagodziak, odorek zieleniak, warzywnica kapustna czy strojnica włoska. Piękne nazwy, prawda? Niestety dalej już tak pięknie nie będzie. 

Większość tych owadów, oprócz tego, że wpierdalają krzaki malin, truskawek, poziomek agrestu, kapustę i inne pieczołowicie uprawiane przez nasze babcie na działkach plony, ma pewną nieprzyjemną cechę. Mianowicie wydzielają i zostawiają na liściach albo rozpylają w powietrzu niezły odorek. 

I właśnie to zapewne kiedyś, dawno temu, jakiemuś ogrodnikowi przyniosło pewne skojarzenie? Bo przecież my, ludzie, też wydzielamy czasem przykrą woń, prawda? I nie mam tu wcale na myśli woni potu czy smrodu, kiedy się nie myjemy, tylko ten nagły odór, gdy nagle musimy oddać do atmosfery trochę gazów, bo się ich w nas za dużo nagromadziło. No, poprostu kiedy z człowieka wychodzi – co ja tu będę owijać w bawełnę, przecież nie miało być tabu w tym podcaście – no, po prostu wychodzi z człowieka pierd. Tylko nie taki pierd, który można usłyszeć, ale taki – wiecie – cichacz, tajniak, ścichapęk czy jakie tam jeszcze inne nazwy znacie.

Taki pierd w dawnej polszczyźnie nazywał się bździna, bździuch, bździak albo bździuk i termin ten był używany powszechnie jeszcze w XIX wieku jako określenie cichego puszczania bąków. Można było się zebździć albo bździć. I właśnie to musiało się skojarzyć naszemu mitycznemu ogrodnikowi, gdy stojąc w krzakach malin poczuł smrodek i niestety nie była to jego bździna. Ogrodnik nachylił się nad liściem maliny, na którym siedział sobie w najlepsze odorek zieleniak i wpieprzał go wydzielając jednocześnie tej swój zapaszek. „Ty bździągwo! – musiał powiedzieć wtedy ogrodnik – ja cię zaraz załatwię!” I chlusnął wodą z namoczonych papierosów, wściekły, że zamiast je wypalić, musi je poświęcić, żeby pozbyć się pluskwiaka. 

Nie wiem, jak miał na imię mityczny ogrodnik, ale na bank musiał istnieć, bo inaczej skąd by się wzięło słowo bździągwa? 

A skąd się wzięło słowo bździągwa jako pogardliwe określenie kobiety? Okazuje się, że czasownik bździć, pisany też czasami bździeć, oznacza nie tylko puszczać ciche, wiatry, gazy czy bąki, ale też mówić głupstwa. No i tak oto na koniec tego totalnie niefeministycznego odcinka dochodzę do sedna. Otóż kobieta bździągwa to po prostu kobieta-szkodnik, głupia baba, żeńska wersja tej gorszej wersji majsterklepki, która potrafi zepsuć relacje z innymi, często plotkara, która wtyka nos w nie swoje sprawy, pozostawiając po sobie taki plotkarski smrodek lub śmierdzące echa własnej głupoty. 

Ale oczyśćmy już te dość gęstą atmosferę. Zamknijcie oczy i usiądźcie wygodnie… Wdech… wydech… 

Dziękuję Wam za wysłuchanie tego odcinka. Mam nadzieję, że majsterklepki w Waszym życiu to są wyłącznie „złote rączki”, a na żadną kobietę nie musicie mówić baba ani bździągwa, bo otaczają was same fajne babki. 

Jeśli podobają Wam się te moje słowne felietony, koniecznie zasubskrybujcie moje kanały w Spotify albo Apple podcast i polećcie je znajomym. Zapraszam też do obserwowania mnie w mediach społecznościowych. Wszystkie linki zawsze znajdują się w opisie podcastów.

Czy to jest dobre?

środa, 28 czerwca, 2023 0 0

Ciekawe zjawisko socjologiczne obserwuję w związku z tym moim „podcastowaniem”. W statystykach widzę, że ludzie słuchają, ale jak wrzucam posta zapowiadającego kolejny odcinek, to ich twarze, kiedy go widzą, muszą wyglądać mniej więcej tak jak ten mem, który wykorzystałam jako ilustrację.

Wady podcastu

Podcast to wciąż jeszcze dość niszowa forma przekazu. Ostatnio na golfie nowo poznana znajoma, wrocławianka, pracująca w dużej sieci medycznej, zapytała mnie, co to jest. Po drugie, w przeciwieństwie do scrollowania na telefonie postów wrzucanych przez znajomych na Facebooku czy Instagramie, nie jest bezgłośne, a do tekstu nie ma obrazu i odwrotnie (z TikTokiem gorzej, bo tu dźwięk też ma znaczenie, ale mówimy o większości, a TikTok to w Polsce jednak jeszcze mniejszość). No, więc do słuchania takiego podcastu trzeba się przygotować – mieć słuchawki albo nie mieć towarzystwa obok siebie, żeby mu nie przeszkadzać. A jeśli jest długi, to jeszcze znaleźć tyle czasu, żeby go spokojnie wysłuchać.

Zalety podcastu

Przy okazji mój TIP: ja słucham podcastów szykując się do pracy. Po prostu zabieram telefon do łazienki albo zakładam słuchawki na uszy i włączam jakiś odcinek ogarniając się. Te dłuższe muszę podzielić na kilka dni lub dokańczam na dłuższej trasie autem. Ale słucham też przy sprzątaniu. Albo przy prasowaniu. Muzyka towarzyszy mi ciągle, więc bez żalu porzucam ją w takich momentach dla podcastów. Dlaczego? Podcasty to źródło wiedzy z różnych dziedzin, której nie miałam, albo rozrywki, przy której nie muszę angażować wzroku, więc słuchając ich mogę zająć oczy i ręce czymś innym.

Terapia podcastem

Czas też, żebym się przyznała, że tworzenie i nagrywanie własnego podcastu to przy okazji dla mnie pewna forma terapii. Ale nie jakiejś psychologicznej, tylko… powiedzmy „logopedycznej”, chociaż psychologicznej trochę też. To taki trening, coś w stylu „wyzwanie fit wiosna”. Jedni ćwiczą, żeby pozbyć się kilogramów, ja ćwiczę, żeby pozbyć się tzw. waty słownej, która jest moją zmorą, odkąd pierwszy raz usłyszałam siebie przeprowadzającą jakiś wywiad przed kamerą. Gdy mówię, nie robię cichej pauzy, jak „normalny” człowiek, tylko tzw. pauzę wypełnioną. I wypełniam ją właśnie tą „watą słowną”, czyli tymi „yyy”, „eee” itp.

I może nie miałabym z tym problemu, tak jak nie mają go znajomi, z którymi rozmawiam, bo wiedzą, że ja po prostu „tak mam”. A z kolei nowo poznani tego nie zauważają. Ale wtedy, przy tej kamerze, ktoś mi na to zwrócił uwagę. I dobrze! Tyle że… niestety, jestem perfekcjonistką i od tamtej pory jest to coś, o czym często myślę i u siebie słyszę, i no… qrwa, często mi to przeszkadza. Ale mimo wszystko w codziennych rozmowach nie miałam potrzeby ani przede wszystkim motywacji nad tym pracować. Pogodziłam się też z tym, że żadnym mówcą nie będę, więc po co. Ale dzięki podcastowi mam mega motywację! 💪

Practice, practice, practice

Czyli po polsku „trening czyni mistrza”. Do mistrzostwa podcastingu nie aspiruję, a wręcz najpierw, kiedy pomyślałam „podcast”, to od razu pomyślałam „nie dla mnie, nie dam rady”, bo właśnie… ta moja wada, czyli wata. I faktycznie, pierwsze odcinki, których nigdy nie usłyszycie, bo zostały unicestwione na moim komputerze, były nie tylko słabe scenariuszowo (chociaż wtedy wydawało mi się, że są świetne). I oczywiście sporo w nich było słownej waty, mimo że moje dziecko dwoiło się i troiło, żeby to w postprodukcji poczyścić.

Po tych pierwszych odcinkach, które rozesłałam do znajomych i przyjaciół, feedback był bardzo pozytywny, ale też była jednoznaczna sugestia, żebym popracowała nad scenariuszami, więc popracowałam. Przy okazji – dziękuję tym, którzy mieli odwagę mi o tym powiedzieć, bo właśnie na to liczyłam wysyłając Wam te odcinki, a nie że będziecie mi słodzić albo omijać temat 😅 Dzięki temu mogłam podejść do tego bardziej świadomie, a i tak nadal się uczę i ciągle coś poprawiam i ulepszam. I wiecie co? Mam z tej całej podcastowej akcji taką frajdę, jaką mało z czego w życiu miałam. Bo przecież ja w języku pływam jak ryba w wodzie. To jest mój żywioł od zawsze. I jestem pewna, że skoro tak płynnie sobie radzę w jego formie pisanej, to jeśli będę nad tym pracować, coraz płynniej będzie też w formie mówionej. A scenariuszowo? Dziś już z czystym sumieniem polecam. I dziękuję tym, którzy słuchają, a szczególnie tym, którzy się z tym ujawniają. Bo jestem dumna z każdego odcinka, nawet jeśli dzisiaj już wiem, co bym poprawiła. Ale po prostu poprawiam to w kolejnych. A poza tym to wszystko jest dla mnie czymś nowym i jednocześnie wyzwaniem, a te bardzo lubię 😈 I przy okazji polecam tym, którzy jeszcze go nie słuchali, ostatni odcinek, bo challenge, który w nim miałam, był baaardzo duży 😅

Czy to jest dobre?

I tu płynnie (nomen omen) przechodzę do pytania zawartego w tytule. „Czy to jest dobre?” Myślę, że takie pytanie zadaje sobie każdy mój znajomy, który słucha „Fabryki Słowa”, nawet jeśli się przy tym dobrze bawi (a na razie tylko wśród znajomych to rozpowszechniam). I mnie to nie dziwi. Ja sama często, gdy coś widzę, czytam czy słyszę, mam wątpliwości podobne do tych, które wymieniam poniżej.

„Czy polubić post z zapowiedzią kolejnego odcinka? Nie, znajomi to zobaczą. A może to nie jest dobre, to wtedy się zbłaźnię”.

„Czy powinnam/powinienem to udostępnić, tak jak ona zachęca w finale? Czy się nie wygłupię? Bo może to nie jest dobre i tylko mnie bawi. A ja się na tym nie znam”.

„Czy powinnam/powinienem się z nią podzielić opinią? Lepiej nie. Po co zaczynać”.

„Czy polemizować z nią, jak się z czymś nie zgadzam? Eee, lepiej nie, nie będę się wtrącać”.

„Czy podpowiedzieć jej ciekawe według mnie słowo? Eee, lepiej nie. Może tylko dla mnie jest ciekawe. A poza tym sprawdzę sobie w słowniku”.

No, to kochani, ja Wam mówię – jeśli chodzi o podcast „Fabryka Słowa”, to JEST dobre… Dobre dla mnie, bo mam wyzwanie i trenuję. I dla tych moich przyjaciół i znajomych, którzy słuchają i od razu się dzielą ze mną opinią. I wiem od nich, że z odcinka na odcinek robi się coraz lepiej, ciekawiej i bardziej profesjonalnie. Mają nawet swoje ulubione odcinki i podsuwają mi fajne słowa albo zwroty! A od siebie wiem, że także dzięki temu wyzwaniu u mnie robi się lepiej „logopedycznie”. Bo już nawet słysząc siebie w rozmowach na żywo, zauważam, że powoli zaczyna być mniej tej waty słownej, że prędzej zamilknę niż powiem „yyy”, chociaż to nadal mi się zdarza. Więc ten podcast to jest świetny trening, nie wspominając o tym, jaki jest dla mnie rozwijający językowo! I nawet, gdyby tylko tym miał być, to to już jest dobre. Czy jest naprawdę dobre? Jeśli się uśmiechniecie słuchając i jeśli zostanie Wam w głowie jakaś wiedza, ciekawostka albo fan fact, to tak! Jest dobre. Bo o to właśnie w tym wszystkim chodzi.

Na koniec taki cytat, żebyście zrozumieli, jak ktoś taki jak ja może się czuć, nawet jeśli nie ma pojęcia, dlaczego pisze płynnie jak mało kto, a jednocześnie jak mało kto mówi niepłynnie:

„Tak czy inaczej, jeśli ktoś jest dotknięty ową pauzą wypełnioną w wypowiedziach, radzę nad tym mocno popracować.

Wystrzegajmy się manierycznych półdźwięków eeeeee, yyyyyy, aaaaaa, aaaaam, gdyż bywają one jednoznacznie źle odbierane przez otoczenie”.

https://obcyjezykpolski.pl/eeeeee-yyyyyy-aaaaam/

Cóż, ja nie chcę, żeby ktoś mówił, że mam słowną manierę. I w ogóle nie jestem i nie chcę być zmanierowana, a szczególnie żeby się ludzie męczyli słuchając mnie na żywo, bo ja sama się wtedy męczę 🤣 Dlatego pomysł na prowadzenie podcastu spadł mi trochę jak z nieba. A przy okazji – fakt, że zaczęłam go publikować, pokazał mi znowu w życiu, że jak się chce, to można, i ujawnił ciekawe zjawisko socjologiczne 😉

PODCAST: O twarzy, potworach i o tym, jak będąc dzieckiem dostałam w supermarkecie z liścia

poniedziałek, 26 czerwca, 2023 0 0

W odcinku „twarzowym” opowiadam o tym, co twarz ma wspólnego z potworem, o potwarzy, policzkach i o tym, jak będąc dzieckiem dostałam w supermarkecie z liścia. 

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

APPLE PODCASTS

GOOGLE PODKASTY

BULLHORN.FM

Zachować twarz

Miałam ostatnio taką niestety coraz częściej zdarzają się sytuację, że próbowałam odtworzyć z pamięci coś ważnego, co miałam sobie zapisać, ale jak to zwykle bywa, ktoś akurat do mnie napisał albo zadzwonił, albo się odezwał, no i przepadło. A wiecie, w tym wieku na pamięć to można tylko coś łykać, a nie się uczyć. Wysilałam się na maksa, bo to było coś, o co poprosił mnie na szybko, w rozmowie telefonicznej, jeden z klientów, więc, no, kurczę, słabo, gdybym o tym zapomniała. Znaczy, pewnie bym coś wymyśliła, żeby jakoś z tego wybrnąć, zachowując twarz. No ale… jednak – nieciekawa sytuacja.

Odtwarzanie czegoś i wychodzenie z twarzą mają w ogóle ze sobą dużo wspólnego, znacznie więcej niż to, że twarz jest częścią tego rzeczownika. Oba te słowa pochodzą od tego samego prasłowiańskiego czasownika tvoriti, które oznaczało tworzyćkształtowaćpowodować powstanie czegoś. Tylko, że o ile w przypadku odtwarzania, które jest rzeczownikiem pochodzącym od czasownika odtworzyć, czyli pośrednio od słowa tworzyć, ten ślad jest całkiem wyraźny, bo odtwarzanie można tak na szybko zdefiniować jako proces ponownej kreacji, ponownego tworzenia czegoś, co już istniało. 

Gdzie tu twarz?

Można odtwarzać coś z pamięci naszego mózgu albo z pamięci telefonu. Odtwarzać też można na przykład muzykę i tutaj jest już dużo bliżej do kreowania. Ale gdzie tu TWARZ? Już pędzę z odpowiedzią. Twarz nie zawsze była twarzą, czyli znowu mamy tutaj do czynienia ze słowem, które zmieniło znaczenie. Pierwsze znaczenie słowa twarz to coś, co zostało stworzonestworzenie i to określenie dotyczyło ludzi, zwierząt i każdej formy nieożywionej. Na dzisiejszą twarz w znaczeniu przednia strona głowy człowieka mówiło się wtedy lico albo oblicze. To dlatego właśnie oblicze jest jednym z synonimów słowa twarz, a jej część to policzek, który pochodzi od sformułowania po licu

A propos policzka – byliście kiedyś spoliczkowani, bo ja byłam, i to przez obcą osobę. Cała historia wygląda tak. Kiedy byłam dzieckiem, koło mojego domu był taki sklep o nazwie Opolanka. Szło się do niego, a raczej zwykle biegło, jakieś dwie minuty ode mnie w domu. Był to sklep samoobsługowy, co sprzyjało nam dzieciakom, bo dostawaliśmy kartkę, co mamy kupić, pieniądze i szło się po prostu do półki, wybierało produkt, a potem na ladę w kasie i się płaciło i gotowe. Bardzo proste zakupy. Idealne, żeby mogło je zrobić dziecko. I z tą Opolanką wiąże się jedna z historii, które nazywam „tylko mi się to mogło przydarzyć”. 

Jak zostałam spoliczkowana przez Królową

Bo pewnego dnia, kiedy miałam jakieś osiem lat, spotkałam przy kasie w tym sklepie królową. Nie miała korony i oczywiście wcale żadną królową nie była. Była to po prostu kobieta, która bardzo się wówczas wyróżniała, bo zawsze chodziła ubrana na biało. Nie wiem, mogła mieć jakiś rodzaj zaburzenia psychicznego, a może po prostu lubiła się wyróżniać z tego PRL-owskiego, szarego tłumu, ale my dzieciaki strasznie się jej baliśmy. Patrzyliśmy na nią jak na dziwadło. Mnie zawsze kojarzyła się z Królową Śniegu. I wyobraźcie sobie teraz taką scenę. Ja, to dziecko, które boi się tej osoby, stoi w kasie tuż za nią…

Wydygana, że jest tak blisko, nawet nie śmiałam na nią spojrzeć, ale wiecie, jak to dzieci, mimo wszystko, no, nie mogłam się powstrzymać i tak pewnie kątem oka obserwowałam, jak pakuje zakupy, bo… na rękach miała białe rękawiczki! A białe rękawiczki to się wtedy nosiło tylko do komunii, więc było to dla mnie bardzo dziwne i musiałam się pewnie na nią może nie gapić, ale no, popatrywać troszeczkę.

I nagle poczułam, jak mój policzek coś uderza i zaczęło mnie bardzo piec. I usłyszałam: „Czemu się na mnie gapisz, gówniaro!?Od razu się rozbeczałam, jak to dziecko, ekspedientki rzuciły się z odsieczą. Pamiętam, że wtedy pierwszy raz w życiu byłam na zapleczu sklepu. I powiem Wam szczerze, nie wiem nawet, co było większym przeżyciem – zlanie mnie po mordzie przez królową czy wizyta na zapleczu sklepu, w którym codziennie robiłam zakupy. No i jeszcze to, że na pocieszenie dostałam bardzo dużą torbę cukierków. 

Ale w ogóle wyobrażacie sobie taką historię w dzisiejszych czasach? Wyobrażacie sobie nagłówki gazet i portali internetowych? Nie wiem… Na przykład „Gazeta Wyborcza”: „Niepełnosprawna intelektualnie kobieta zaatakowała ośmiolatkę w markecie” albo… albo „Fakt”: „Ośmioletnia dziewczynka spoliczkowana przez dorosłą kobietę. Czy nasze dzieci są bezpieczne?”, a może jeszcze jakaś prasa katolicka: „Powinna nadstawić drugi policzek!” 

Niestety, naprawdę mi się to przydarzyło. Na szczęście ta akurat trauma już została przepracowana i mogę o tym opowiadać, a nawet się z tego śmiać.

Cipka Sharon Stone

Przy okazji, a propos spoliczkowania… Pamiętacie to słynną scenę z filmu „Nagi instynkt” z 1992 roku, w której Sharon Stone jest przesłuchiwana na policji i siedzi w krótkiej sukience bez bielizny? Przy okazji jeśli ktoś z Was nie słuchał odcinka kobiecego o słowach, które zmieniły znaczenie, gdzie mówię też o bieliźnie, to zachęcam. 

Ale wracając do sceny z Sharon Stone, która przeszła do historii kina właśnie dlatego, że aktorka nie miała na sobie majtek i zakładając nogę na nogę, ukazała swoje intymne miejsce no, cipkę, po prostu, bo jedna z kamer była wycelowana prosto w tym kierunku. Ta scena powstała z premedytacją, ale aktorka nie miała o tym pojęcia, bo była to premedytacja reżysera Paula Verhoevena. 

Powiedział jej, że pod obcisłą sukienką odznaczają się jej majtki, więc je po prostu zdjęła. Tylko że nie powiedział jej, że kamera, której obiektyw był skierowany wprost na nią, jest włączona i Sharon Stone dowiedziała się o tym dopiero na pokazie przedpremierowym tego filmu, na którym spoliczkowała reżysera. Ale potem jednak mówiła, że świetnie się bawi, oglądając film z innymi ludźmi i obserwując ich reakcje na tę scenę. Ciekawa historia, prawda? 

Od twarzy do potwora

Spoliczkowaliście kiedyś kogoś albo dostaliście z liścia w twarz? Albo może spotkała Was inna potwarz? Chętnie poczytam, jeśli zechcecie się ze mną tym podzielić. 

Potwarz to też pokrewne do twarzy słowo. Pochodzi od prasłowiańskiego czasownika potvoriti, czyli potworzyć i znaczyło przetworzyć, przekształcić, zmienić coś. Potworzyć znaczyło bezpodstawnie oskarżyć, potwarzać znaczyło oczerniać, szkalować, a potwarca to był oszczerca.

I stąd właśnie mamy słowo potwarz, czyli obmowa, oszczerstwo, oczernianie. 

Słowo potworzyć na pewno wam się z czymś kojarzy, prawda? Na pewno słyszycie w nim słowo potwór i słusznie, bo potwór również pochodzi od słowa potvoriti, a pośrednio od tvoriti, od którego pochodzi tworzenie, czyli również twarz. Potwór miał wcześniej formy potwora i oznaczał twór, wytwór, stwór, stworzenie, żywą istotę, ale także coś przetworzonego, przekształconego, dziwacznego czy monstrum i pozostał w polszczyźnie w tym drugim znaczeniu. 

Po tej pierwotnej formie do dzisiaj pozostało nam powiedzenie: „Każda potwora znajdzie swego amatora”, czyli nawet niezbyt urodziwa osoba prędzej czy później znajdzie kogoś, komu będzie się podobać. 

Twarz ma wiele twarzy

Na koniec powiem jeszcze trochę o związkach frazeologicznych ze słowem twarz, których jest bardzo dużo i można ich użyć w różnych sytuacjach. Na przykład podzieliłam je sobie na takie kategorie: 

  • fizycznie 

Na twarz można padać, kiedy jesteśmy skrajnie zmęczeni, chociaż wcześniej mówimy, że padamy na pysk albo na ryj można to, żeby być na przykład wyrzuconym z pracy albo z lokalu jakiegoś, kiedy się narozrabia na zbitą twarz. Chociaż faktycznie częściej używa się sformułowania na zbity ryj. 

  • nielegalnie

Na krzywy ryj z kolei można się na przykład wkręcić na jakąś imprezę, a na twarz można też coś dawać i nie mam tu na myśli kosmetyków dawać załatwiać coś na twarz, czy częściej na gębę oznacza po prostu bez umowy ustnie bez jakiegoś śladu na piśmie. 

  • psychologicznie

można być draniem, ale z ludzką twarzą, czyli być ogólnie chujem, ale okazywać czasami oznaki człowieczeństwa można też mieć twarz pokerzysty, czyli nie okazywać żadnych emocji. I można być człowiekiem bez twarzy, czyli nie mieć żadnej swojej indywidualności. Twarzą w twarz można z kimś pogadać, czyli bezpośrednio i bez świadków, ale można też coś w twarz rzucić, czyli być z kimś do bólu szczerym. Można też mieć wiele twarzy, co jest rozszerzeniem słowa dwulicowy. 

  • kategoria honorowa

Ja użyłam dzisiaj jednego sformułowania z tej kategorii, czyli zachować twarz, co można też powiedzieć inaczej wyjść z twarzą, czyli odejść z twarzą, czyli zachować się w jakiejś sytuacji honor i dobre imię twarz można też stracić, to znaczy utracić honor, ale można ją też ponownie odzyskać

  • kategoria modowa

Twarzowa może być na przykład sukienka, jak na przykład słynna sukienka szarą stałą czy fryzura albo szminka. 

Jak widzicie, czy właściwie słyszycie twarzy, możemy używać w wielu różnych sytuacjach. A co w niej najważniejsze, że każdy z nas ma własną i nawet bliźniaki czy sobowtóry zawsze mają jakieś różnice. Twarz mamy tylko jedną, tak jak życie, dlatego dbajmy o nią, pielęgnujmy ją, nie padajmy na ryj, wychodźmy z zawsze z twarzą, nie róbmy niczego na gębę, miejmy zawsze ludzką twarz i najważniejsze – stawajmy zawsze twarzą w twarz ze wszystkim, co przyniesie nam los. 

PODCAST: O awanturze przy kasie, pruciu, szyciu i o łamaniu konwencji praw dziecka

poniedziałek, 19 czerwca, 2023 0 0

Dziś będzie odcinek krawiecki, w którym wcale nie będę szyć, bo dokładnie go sobie przemyślałam, a wszystko zaczęło się od awantury przy kasie w markecie… 

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

APPLE PODCASTS

GOOGLE PODKASTY

BULLHORN.FM

Wszyscy chyba znamy te nerwowe sytuacje marketowe. Kiedy kolejka w jednej klasie jest coraz dłuższa, a wśród czterech kas tylko ta jedna jest otwarta. Nie wszyscy jednak wiedzą, że taki kasjer w markecie nie tylko siedzi, jak to się potocznie mówi, „na kasie”, ale też sprząta, wykłada towar, zmienia ceny i wykonuje wiele innych czynności, o których my, klienci, kompletnie nie mamy pojęcia. 

Awantura przy kasie

I ci „nie wszyscy”, którzy tego nie rozumieją, najczęściej w takiej sytuacji proszą po prostu otwarcie drugiej kasy. No, i zwykle faktycznie po krótszej albo dłuższej chwili to otwarcie drugiej kasy nastąpi. Ale nie zawsze. A szczególnie nie przed długim weekendem, kiedy pracownicy takich marketów mają ręce pełne roboty, by my, klienci, tych marketów, jak prawdziwi Polacy, musimy wtedy wykupować w nich wszystko, jakby właśnie nadciągała apokalipsa. 

No i kiedy stałyśmy z Olą przy klasie w takie właśnie przed -długo-weekendowe popołudnie, jedna klientka poprosiła o otwarcie drugiej kasy, bo faktycznie kolejka za nami robiła się coraz dłuższa. I kasjerka powiedziała, że jej kolega za chwilę otworzy kasę obok, więc kobieta w te pędy ustawiła się przy tej kasie, tak mniej więcej równolegle do nas. 

Na to facet stojący za nami wybuchnął do niej, że kasa jeszcze nie otwarta, a ona już się ustawia i że jak się otworzy, to trzeba się ustawiać po kolei, bo po to jest kolejka. No to kobieta odpyskowała mu, że ona ma tylko jedną rzecz i nie będzie stać w takiej długiej kolejce, skoro zaraz ma być otwarta druga kasa. 

Do tego egzotycznego trójkącika awanturujących się klientów dołączył w gościu, który stał przede mną i właśnie powoli pakował swoje zakupy, przysłuchując się tej aferze koperkowej, która się zrobiła jeszcze bardziej koperkowa, kiedy do niej dołączył. I powiedział, że popiera gościa za mną, bo kolejka to kolejka i obowiązuje wszystkich. Na to znowu kobieta zaczęła wykrzykiwać, że „ja mam tylko jedną rzecz, ja mam tylko jedną rzecz”. No to ten przede mną – że ludzie za mną mają też po jednej rzeczy i grzecznie stoją w kolejce. No to ona znowu, że oni nie mają po jednej, tylko po dwie, trzy, a ona ma jedną.

Córka krawcowej

I zaczęłyśmy się już za Olą głośno śmiać z tego wszystkiego i dla jaj liczyć nasze zakupy, które już były wyłożone na kasie. Powoli ta awantura powoli wygasała, więc spokojnie już spakowałyśmy nasze zakupy, zapłaciłyśmy i wyszłyśmy ze sklepu. I idąc do domu Ola mówi do mnie: „Ale się ludzie do siebie spruli!” 

I wiecie… ja co prawda znam to określenie (w sensie w znaczeniu, w jakim użyła go Ola), ale wtedy nagle po prostu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozwinęło mi się w głowie w prawie cały felieton. Bo słuchajcie! Ja jestem córką krawcowej, więc o pruciu wiem wszystko, naprawdę wszystko, i to z najgorszej strony. Bo nie ma nic gorszego w życiu jak prucie! 

A kiedy byłam dzieckiem, wbrew Konwencji Praw Dziecka, której nie czytałam, ale na bank zakazuje zmuszania dzieci do prucia, byłam przez moją mamę do tego wykorzystywana. Mówię Wam, co ja się w życiu naprułam! To chyba żadne dziecko tak nie miało! A więc skoro pruciu wiem wszystko, no to chętnie się tym z Wami podzielę. 

Słowo pruć pochodzi od prasłowiańskiego czasownika porti, które oznaczało prućdrzeć. Pierwotnie było związane wyłącznie z tkaninami, szyciem, odzieżą i tym podobnymi rzeczami. Sweter się pruł, czyli puszczały oczka w dzianinie, albo można go było spruć z premedytacją, żeby na przykład odzyskać z niego wełnę i nie wiem, zrobić na przykład szalik. Akurat prucie swetrów było taką lepszą formą prucia, którą dostawałam nagrodę. Ale pruć mogły się też (lub można było z premedytacją pruć) szwy, które łączą części ubrania i to był, uwierzcie mi, dramat. 

Bo moja mama specjalizowała się (i do dzisiaj mimo siedemdziesiątki na karku, specjalizuje się) w przeróbkach, a przeróbka – wiadomo – równa się prucie, bo żeby coś uszyć na nowo, trzeba to najpierw popruć. Więc ja naprułam się w życiu za tysiąc krawcowych i mam tego tak dosyć, że jakby mnie ktoś dzisiaj poprosił o sprucie jakiegoś ubrania, to prędzej poprułabym do tego ubrania serią z jakiegoś karabinu niż je popruła. Naprawdę, nienawidzę tego i jedyne prucie, jakie dzisiaj znoszę, to prucie autem przez autostradę i najlepiej bez ograniczeń prędkości. 

Nie lubię też pruć się, więc w sytuacji tej pani z marketu pewnie stanęłabym po prostu w kolejce i to więcej niż pewne, że raz na kilka razy ktoś, kto stoi za mną, widząc, że mam tylko tę jedną rzecz czy dwie, czy trzy, wpuściłby mnie. Wiem, bo sama tak robię i wydaje mi się to normalne.

Ale dziękuję tym ludziom od afery koperkowej, bo dzięki nim i tej sklepowej wymianie zdań mam dzisiaj felieton o bardzo ciekawych słowach. 

Spruć się do kogoś

Pruć się, czy częściej spruć się to dzisiaj potoczne, można też powiedzieć, że młodzieżowe (not anymore, gówniarze) określenie sytuacji, w której ktoś wydziera się na kogoś, ma pretensje, kłóci się, ale w taki bardzo zażarty sposób, no, po prostu czepia się kogoś. Jest genialne, według mnie, bo nie wiadomo, czy to był efekt zamierzony, czy nie, ale przenosi to, co jest efektem prucia na sferę emocjonalną i jest bardzo obrazowe – bo gdy rozprowadzamy ubranie, w pewnym sensie je rozdzielamy, tylko w kontrolowany sposób. Takie prucie się, w sensie kłócenie się, jest jak rozdzieranie szat. 

Jeszcze ciekawiej się to prezentuje w porównaniu ze swetrem, gdy prujemy sweter, to zwijamy wełnę w kłębek, a od kłębka do nerwów droga już jest bardzo krótka.

Prujący się przestępca

Podobne, bardzo plastyczne rozumienie, określenia spruć się czy rozpruć się znane jest w języku przestępczym i oznacza, że ktoś kogoś wsypał, wydał policji, odsłonił pewną tajemnicę. Żebyście sobie to wyobrazili, tak jak przestępcy mogli o tym myśleć, to zamknijcie teraz oczy i wyobraźcie sobie, że macie misia. Takiego, jakiego mieliście w dzieciństwie, który zna wszystkie Wasze nawet najbardziej wstydliwe tajemnice. Takiego, wiecie, totalnie wymiętoszonego, bez jednego oka, oplutego nieraz przez sen… I pewnego dnia widzicie wystającą z jego łapy czy ucha nitkę i ciągniecie za nią, ona się pruje, a z misia te Wasze skrzętnie skrywane tajemnice wysypują się na światło dzienne. I to właśnie jest takie sprucie się lub rozprucie się przestępcy na policji podczas przesłuchania. 

W ogóle ten język przestępczy jest bardzo ciekawy, bo jest bardzo obrazowy. Jak sobie przypomnicie pochodzenie słowa hajs z poprzedniego odcinka, czyli pieniędzy tak gorących, że trudno je utrzymać w rękach, to myślę, że jeszcze lepiej zrozumiecie, o czym ja mówię. 

A propos przestępców to z ich światkiem nieodłącznie kojarzony jest alkohol. Wiecie, prohibicja, przemyt alkoholu, gangsterzy i tym podobne rzeczy. I z tym wiąże się kolejne słowo związane z pluciem, bo napruć się tu po prostu się schlać. 

Od prucia do szycia

Ale skoro mówię o temacie prucia, które jest elementem szycia, zwłaszcza kiedy czyjaś mama specjalizuje się w przeróbkach i wykorzystywaniu dzieci do prucia, wbrew Konwencji Praw Dziecka, to powiem jeszcze o szyciu. 

Szycie to przecież nie tylko tworzenie ubrań butów, torebek, pościeli, zasłon i tak dalej. Nieźle szyć można też na przykład będąc aktorem, który zapomni tekstu, ale nie chce, żeby widzowie to zauważyli. Albo na przykład będąc uczniem na egzaminie, który dostał pytanie, na które nie zna odpowiedzi, ale próbuje ją wyrazić tak, żeby komisja nie zwróciła na ten brak wiedzy uwagi. 

To też jest bardzo plastyczne, obrazowe użycie słowa szyć, bo oznacza próbę zaszycia, zamaskowania jakiejś luki czy po prostu dziury w głowie, która w takich sytuacjach następuje. 

Słowo szyć pochodzi od prasłowiańskiego šiti. Od szycia z kolei pochodzą słowa, takie jak szwaczka, czyli kobieta zajmująca się zawodowo szyciem w szwalni, oraz szewc, czyli mężczyzna, rzemieślnik zajmujący się zawodowo szyciem butów. 

Przy okazji taka ciekawostka – kiedyś szef nie tylko szył buty, ale też inne elementy odzieży czy wystroju domu, ale potem zastąpił go krawiec. No, to teraz skoro jesteśmy przy krawcu, to skąd się wzięło to słowo i dlaczego krawiec szyje, a nie na przykład „krawcuje”? 

Słowo krawiec wzięło się od kroju, krojenia, bo taki krawiec to był pan, który szył ubrania na miarę, czyli od podstaw, czyli mierzył gościa wykrajał (wykrawał) z materiału elementy do zszycia i zszywał. A krawcowa to pierwotnie nikt inny jak żona krawca. Dopiero w czasach emancypacji tego zawodu pojawiła się jej żeńska forma. 

Od szycia do materiału

Użyłam też przed chwilą słowa materiał, a jest coś, co też nieodłącznie kojarzy się z szyciem, pruciem, krawcem, szwaczką, krawcową, krojeniem, więc też muszę je jeszcze dzisiaj rozebrać. Wiele wskazuje na to, że słowo materiał do polszczyzny przyszło z Niemiec, ale ma korzenie łacińskie. Po łacinie materialisznaczył materialny, substancjalny, czyli mówiąc bardziej obrazowo – taki, którego możemy dotknąć, poczuć zmysłami. Ogólnie jest to określenie jakiegoś surowca, który służy do wytwarzania produktów, ale tak się złożyło, że w języku fachowym związanym z produkcją odzieży materiałem, a dawniej też materią nazywa się i tkaniny, i dzianiny. Możliwe, że ma to coś wspólnego z powiedzeniem „Tak krawiec kraje, jak mu materii staje”, które opisuje sytuację, kiedy dostosowujemy wymagania do możliwości, jakie mamy. 

Ja przez długie lata pracowałam jako dziennikarka i my też robiliśmy materiał, szliśmy na materiał, zbieraliśmy informacje do materiału, z którego potem powstawały artykuły czy jakieś materiały (właśnie) wideo. Niejeden dziennikarski materiał wziął się od jakiejś awantury! 

I tak, moi drodzy, idąc po nitce do kłębka z awantury w sklepie ja utknęłam dla Was kolejny felieton o pochodzeniu słów. Mam nadzieję, że Wam się spodobał. Jeśli tak, to koniecznie zasubskrybujcie mój kanał i zaobserwujcie profile w mediach społecznościowych, a spragnionych słowa mówionego zapraszam do słuchania podcastów (linki są we wstępie).