I <3 NEW YORK

„I like New York in June, How about you?…” Pamiętacie tę piosenkę? Śpiewa ją Robin Williams w tragikomedii „The Fisher King”, gdzie gra pogrążonego w szaleństwie po śmierci żony profesora literatury. Towarzyszy mu zakochany w sobie prezenter radiowy, grany przez Jeffa Bridgesa, który jest pośrednią przyczyną śmierci nie tylko żony profesora, ale i kilkorga innych ludzi zabitych w restauracji przez jego słuchacza. Los styka ich przypadkiem, gdy wyrzucony z radia Jack stacza się, chce popełnić samobójstwo, a ratuje go bezdomny kloszard Parry (dawniej Henry Seagan, profesor literatury). Jeśli nie pamiętacie lub nie oglądaliście, koniecznie go znajdźcie. Ale do rzeczy.

W filmie Terry’ego Gilliama, „tego od Monty Pythona”, Parry obsesyjnie poszukuje Świętego Graala, który ma go uzdrowić. Jego wrogiem i źrodłem strachu jest przerażający Czerwony Rycerz, pojawiający się w najmniej odpowiednich momentach i zmuszający do natychmiastowej ucieczki. A wszystko to rozgrywa się na ulicach współczesnego Nowego Jorku.

Nowy Jork, zwany przez Amerykanów New York City (w odróżnieniu od stanu o tej samej nazwie), odgrywa w tym filmie niemal tak samo ważną rolę co bohaterowie. To tu, w przypominającej zamek dawnej zbrojowni na Upper East Side, znajduje się według Parry’ego Święty Graal i tutaj, w niezliczonych zakamarkach Central Parku, oszalały wdowiec znajduje schronienie. Nie bez powodu w filmie przewija się wylansowana w latach czterdziestych przez Judy Garland i Mickey Rooney’a piosenka „How about you?” o tym, jak piękny jest Nowy Jork w czerwcu…

Wspominam o tym filmie i piosence, bo to właśnie wtedy pierwszy raz poczułam chęć zobaczenia Nowego Jorku. Dlaczego muzycy, filmowcy i zwykli ludzie tak wariują na punkcie tego miasta? Dlaczego uważają, że Nowy Jork to stan umysłu, jak śpiewał nowojorczyk Billy Joel? I o co chodzi z tym Big Apple? I wreszcie miałam szansę to zrozumieć.

https://www.youtube.com/watch?v=30yU6CtlWV8

WHERE ARE YOU FROM?

Nasze standardowe pytanie do taksówkarzy ze słynnych Yellow Cabs. Skąd jesteś? Bangladesz, Ghana, Pakistan, Nepal, znowu Bangladesz… Próżno wśród nich szukać Amerykanów. Jak już pisałam, nisko płatne prace wykonują tu imigranci ze wszystkich niemal stron świata. Wbrew temu, co czytałam wcześniej, daje się z nimi całkiem sensownie dogadać, choć próżno oczekiwać harwardzkiego akcentu 😉 W zasadzie są tacy, jak taksówkarze na całym świecie – jedni rozgadani do przesytu, inni milczący aż się robi nieprzyjemnie. A jednak wszyscy bardzo uprzejmi, bardzo pomocni, bardzo uczciwi,
jeżdżący czystymi samochodami (z jednym wyjątkiem, ale pewnie potwierdzającym regułę).

image

Nie bez powodu pytaliśmy taksówkarzy, skąd są. Według statystyk, w NY mówi się ponad 800 (!) językami świata i jest to najbardziej zróżnicowane etnicznie miasto na naszym globie. Ta współczesna Wieża Babel liczy ponad 8,5 mln mieszkańców żyjących na powierzchni 790 km2, co oznacza, że jest najgęściej zaludnionym miastem w Stanach i jednym z najgęściej zaludnionych na świecie.

Spotkasz tu ludzi każdej narodowości. Jesz kolację w Arturro’s w Greenwich Village, restauracji założonej przez włoskich emigrantów w latach 60., a potem wchodzisz do pobliskiego sklepu z kapeluszami, a tam za ladą Rosjanka, a przed ladą – Polak 🙂 Tak tu prostu jest.

STATE OF MIND

Czasem to samo słowo określa dwie różne rzeczy, rzadziej się zdarza, że dokładnie tak samo jest w dwóch różnych językach. Jak stan, ang. state, który oznacza zarówno stan jako nazwę jednostki terytorialnej w USA, jak też stan człowieka, np. stan ducha czy właśnie stan umysłu.

Rację miał Billy Joel śpiewając, że jego rodzinne miasto to stan umysłu. To takie miejsce, które albo od razu pokochasz, albo znienawidzisz. Jest przytłaczająco wielkie, nigdy nie zasypia (to prawda!), ludzie żyją tu szybko i w wiecznym pośpiechu, nawet turyści, bo w krótkim czasie chcą zobaczyć jak najwięcej. Potężny ruch samochodowy, co chwila klaksony samochodów, zwłaszcza taksówkarzy, silny gwar ludzkich głosów na ulicach mogą dać w kość każdemu miłośnikowi ciszy i spokoju. W upalne dni, tak jak wtedy, kiedy my zwiedzaliśmy NY, to potężne blokowisko kumulujące ciepło bywa nie do wytrzymania, zwłaszcza że nawet w metrze, mimo że jest pod ziemią, jest gorąco jak w piekle, więc tym bardziej doceniasz, kiedy wsiadasz wreszcie do klimatyzowanego wagonu.

Z drugiej strony jest tak prosty topograficznie, że Boston czy Wrocław przy nim to prawdziwe labirynty. Z południa (downtown) na północ (uptown) prowadzą aleje, z których najbardziej znaną jest piąta – Fifth Avenue, a z zachodu na wschód i odwrotnie – ulice nazwane po prostu numerami, np. West 70th Street (czyli Siedemdziesiąta Zachodnia), na której były nasze apartamenty, wynajmowane na co dzień artystom z Broadway’u. Wyjątek stanowi Broadway – najstarszy nowojorski szlak, który jest jednocześnie aleją (biegnie z południa na północ), jak i ulicą (z zachodu na wschód). Tak wyglada centrum, bo dalej ulice mają już klasyczne nazwy. Tak samo proste jak to, co nad ziemią, jest nowojorskie metro, czyli Subway. Jedziesz albo Uptown, albo Downtown. Proste? 🙂

Słynny Times Square, który bardziej jest ulicą niż placem, ze wszystkimi tymi gigantycznymi billboardami, neonami, światłami i tysiącami turystów powoduje za pierwszym razem ból głowy tak silny, że chcesz uciekać jak najdalej. Ale kiedy tam wracasz i na przykład wychodzisz ze spektaklu na Broadway’u nocą w taką jasność, że nie wiesz, czy to dzień, czy noc… Bezcenne!

image

No i Central Park… 341 hektarów (!) zieleni, krętych ścieżek, starych drzew, pięknych trawników, skwerków, alejek, fontann, mostów i tajemnic… Jak toto uchowało się w samym środku tej betonowej dżungli, nie pytajcie. Grunt, że się uchowało, bo nie ma drugiego takiego miejsca na świecie. I nic dziwnego, że tak często „występuje w filmach” 🙂

BIG APPLE

Dopiero w Nowym Jorku dowiedziałam się, dlaczego nazywają go Big Apple. Wcześniej przyjmowałam, że to ma jakiś związek z topografią (dwie połówki jabłka czy coś w tym stylu), ale jak widzicie wyżej, nic z tych rzeczy.
Nazwa ta pochodzi od… wyścigów konnych (!), a konkretnie nowojorskiego toru, który przez dżokejów z całego kraju był w latach dwudziestych nazywany Big Apple. Podsłuchał to dziennikarz „New York Morning Telegraph”, niejaki John J. Fitz Gerald, i tak nazwał swoją kolumnę na temat wyścigów konnych – „Around Big Apple”. Wkrótce taka nazwa NY weszła do słownictwa potocznego nowojorczyków. A spopularyzowali ją w latach trzydziestych muzycy jazzowi (a jakże!) z Harlemu, jednej z dzielnic NY. Potem nazwę trochę zapomniano, ale w latach siedemdziesiątych zaczęto lansować hasło „I <3 NEW YORK” oraz dawne „przezwisko” miasta – właśnie Big Apple, które pojawiło się wtedy dosłownie na wszystkich materiałach reklamowych NY. I zostało do dzisiaj.

image

Cóż… Wielkie Jabłko jest tak wielkie, że gdziekolwiek ugryziesz, smak jest inny. Dlatego nie zanudzam, bo do opowieści o NY jeszcze na pewno wrócę. Może już jutro, w samolocie powrotnym do kraju nad Wisłą?…

OBRAŹCIE MNIE! ;)

Czasem żeby dotknąć historii, nie trzeba zwiedzać obiektów, muzeów, galerii i famous places, jak mawia Larry. Czasem wystarczy spotkać człowieka, który sam w sobie jest historią, jak Geena, kelnerka w jednej z najstarszych bostońskich restauracji Durgin Park, która pracuje tam… czterdzieści lat!!!
A Geenę poznałam tak.
Kiedyś przy kolacji, na którą wpadła Jennifer, córka naszego gospodarza, wywiązała się rozmowa o naszej planowanej wycieczce do Bostonu. Oboje, ojciec z córką, uznali, że absolutnie koniecznie musimy zjeść lunch w Durgin Park, gdzie kelnerki mają być dla klientów, jak to określiła Jennifer, niemiłe. „Muszę tam pojechać!” – zadecydowałam natychmiast. No i cóż… było to kolejne rozczarowanie 😉

Nikt na mnie nie krzyczał, nikt mnie nie obraził, nikt nie był niemiły. Co za zawód!

Larry uprzedzał co prawda, że „aż tak źle nie jest” i żebym się nie spodziewała zbyt wiele, ale jednocześnie opowiedział historię związaną ze wspólnymi stołami, których w Durgin Park jest wiele i siada się tam przysiadając do nieznajomych. Otóż pewnego razu on i jego brat, który miał konferencję w Bostonie, spotkali się tam na obiad. Niewiele było miejsca, więc usiedli przy wspólnym stole z jak się pózniej okazało farmerami z Teksasu, małżeństwem z dwójką dzieci oraz parą, która właśnie odbywała miesiąc miodowy i miała nadzieję na intymny wieczór we dwoje 😉 Wszyscy trochę się zdziwili, po czym świetnie się razem bawili.

image
Przy okazji muszę wcisnąć małą dygresję.
Do przyjazności ludzi tutaj wobec całkiem obcych ludzi my w naszej pełnej nieufności i wycofania Polsce będziemy dochodzić jeszcze kilka stuleci. Poziom ich socjalizowania się, chęci pomocy, wsparcia i absolutna swoboda i szczery, niewymuszony uśmiech, z jakim to robią, sprawia, że nawet w sklepie ze zbyt dużym wyborem produktów czujesz się po chwili, jak u siebie.

Dystans znika dosłownie w trzy sekundy. Tyle dokładnie trzeba, żeby wypowiedzieć „How are you?”

Polacy, co zawsze zauważał Larry, są nieufni, niechętni obcym. Żeby nie szukać daleko – ja sama taka byłam, zanim nie poznali nas oficjalnie wspólni znajomi, mimo że od kilku miesięcy siedziałam w pokoju nauczycielskim dokładnie naprzeciwko tego staruszka z Ameryki 😉
Wracam jednak do Bostonu, Geeny i Durgin Park. Zdziwieni, że nikt na nas nie krzyczy, nie próbuje obrazić, wręcz przeciwnie – Geena i w większości latynoska reszta obsady byli przemili. O co chodzi? Wreszcie Larry postanowił zwierzyć się Geenie, która nas obsługiwała, że przywiózł tam przyjaciółkę z Polski pełną nadziei, że ją ktoś zwyzywa, a tu nic! 🙂
Kelnerka opowiedziała nam wtedy historię Durgin Park. Kiedy jeszcze nie było nas na świecie (nas, czyli także Larry’ego), zresztą tak się właśnie reklamuje DP – restauracja, która powstała, zanim się urodziłeś – a Boston był tylko rybacką osadą, rybacy, którzy pracowali nocami, wracali głodni na śniadanie, czasem zostawali na lunch. To właśnie serwowała pierwotna knajpa portowa Durgin Park – śniadania od 6.00 rano i lancze.

image
Rybacy, jak to rybacy, próżno wśród nich szukać osób dystyngowanych i okrzesanych. Byli to prości ludzie, niestroniący od alkoholu i nieprzebierający w słowach. I właśnie od słowa do słowa się zaczęło… Jak rybacy zaczęli obrażać obsługę, obsługa, też nie w ciemię bita, zaczęła obrażać swoich klientów. Tak narodziła się wielowiekowa tradycja wzajemnego obrażania w Durgin Park, z której (oprócz bajecznie dobrego jedzenia, oj, potwierdzam!) zaczęła słynąć portowa knajpa, ściągając więcej i więcej klientów.
I co się z nią stało, z tą tradycją? Zapytałam po usłyszeniu tej historii jeszcze bardziej zawiedziona. „Cóż – powiedziała Geena. – Młodzi ludzie tego nie rozumieją. Dla nich obsługa musi być miła, żeby przetrwać w konkurencyjnym świecie”.

Jakie to smutne… Ci młodzi to żadnej świętości nie potrafią uszanować ha ha ha 😀

Na koniec jednak trochę optymizmu. Geena, której podziękowaliśmy sowitym napiwkiem, do Larry’ego powiedziała na koniec kilkakrotnie my dear, a do mnie honey. Czyż to nie słodkie, nomen omen? Można zapamiętać do końca życia, nawet bez obrażania 😉

OSIOŁKOWI W ŻŁOBY DANO…

Wczoraj była sobota i wreszcie zrozumiałam, dlaczego Amerykanie spędzają tyle czasu na shoppingu. Ale zanim Wam o tym opowiem… opowiem o 4 lipca, 4th of July, The Independence Day…

A więc poszliśmy na ten festyn… Larry, emerytowany psychoterapeuta, nie zażywał takich plebejskich rozrywek od jakichś trzydziestu lat. Ale że były to moje urodziny, a ja chciałam koniecznie zobaczyć „prawdziwą Amerykę”, zaaranżował, żeby znajoma podrzuciła nas na miejskie stadiony. Postanowiliśmy tam coś zjeść i się zabawić. Wśród atrakcji zapowiadanych w „Amherst Gazette” był pokaz żonglera, turniej jedzenia apple pie i wiele innych. Będą farmerzy i lokalny band i jakieś wyścigi z sianem… Yeah! Będzie amerykańsko! Myślałam.

Cóż… Wyobraźcie sobie teraz moje zdziwienie na widok budek z żarciem takich jak u nas, karuzel, zjeżdżalni, strzelnic takich jak u nas, organizacji tak słabej jak u nas, braku chętnych do konkursów zupełnie jak nas, żonglera tak słabego, że chciałam podejść i mu pomagać, a na okrasę… Foodtruck z polską kiełbasą, gołąbkami, plackami ziemniaczanymi i… wielkim zdjęciem Krakowa na wozie!!! Doprawdy, gdyby nie to, że wszędzie była trawa, prawdopodobnie najciekawszą częścią całej imprezy byłyby harce boiskowe mojej opadniętej ze zdziwienia szczęki 😂 Z drugiej strony… przecież skądś musieliśmy w Polsce czerpać wzorce plebejskich uciech ha ha ha 😀

Jedyna nadzieja na urodziny z prawdziwego zdarzenia była w lodach u Bertucciego i wieczornych fajerwerkach. Niestety, Bertucci tego dnia też postanowił świętować, zamknąwszy uprzednio swój przybytek przy Pleasant Street na cztery spusty. Odbiliśmy się więc od drzwi, poszliśmy zakupić trochę wody, mleka i soków w sklepie czynnym do świątek, piątek czy niedziela i w celu obejrzenia fajerwerków poszliśmy na wzgórze w kampusie uniwersyteckim, jedno z najwyżej położonych miejsc w Amherst. Czekaliśmy pół godziny, bo nie opłacało nam się wracać do domu, by… obejrzeć błyski fajerwerków za drzewami. Tadam! Mój 4 lipca anno domini 2016 uważam za wyjątkowo nieudany, a jednocześnie tak samo wyjątkowo ciekawy i pouczający. Zresztą cały dotychczasowy pobyt to jedno wielkie wsiąkanie w tutejsze życie, ze wszystkimi jego zaletami i wadami.

Ale wróćmy do zakupów. Otóż jest to doświadczenie wyjątkowo frustrujące. Larry żyje prostym życiem emeryta. W dodatku emeryta niedowidzącego, co oznacza, że kupuje rzeczy proste, łatwe w przyrządzeniu, często prefabrykowane. Niestety, ja takich rzeczy nie jadam, a że staruszek lubi moją kuchnię, to z radością gotuję. Niestety, kończy się to i owo, więc trzeba uzupełniać zapasy. I to jest challenge!

Bo Amerykanom nie wystarczy, że mają różne marki i jakości takiej na przykład oliwy z oliwek. Oni jeszcze każdą podzielą na tę do smażenia i tę do sałatek, tę do marynat i tę do pieczenia… I stoisz oto, polska pierdoło, przed gigantyczną półką pełną butelek oliwy z oliwek szukając po prostu oliwy z oliwek extra virgin albo przed półką soków („no pulp”, „some pulp”, „lots of pulp”) albo chleba, którego są setki, ale i tak każdy smakuje tak samo słodko-plastikowo, i rozkładasz ręce, a w głowie neurony zapieprzają tam i z powrotem jak szalone, próbując pomóc Ci podjąć jakąś sensowną decyzję. Wreszcie z randomowo wybranym produktem i lots of pulp w głowie idziesz zrezygnowana, by wrzucić go do koszyka i wyruszyć na równie frustrujące poszukiwania kolejnego. I jak tu się dziwić, że ludzie tutaj całą sobotę spędzają w sklepach 😉

Doprawdy, zakupy tutaj są jak w tej bajce Fredry o osiołku, który w jednym żłobie miał owies, a w drugim siano i zdechł, nie mogąc się zdecydować, co najpierw zjeść. Można stać godzinami i wciąż nie wybrać tego, czego naprawdę się szuka… I niby mają wszystko. A nie mają Majonezu Świdnickiego. Kolejne rozczarowanie! 😂

Ale… znalazłam tu też polski sklep prowadzony przez córkę jednej z założycielek, śliczną, uśmiechniętą brunetkę, która nawet całkiem znośnie mówiła po polsku. Ten nie zawiódł mnie nic a nic. Była i kiełbasa, i gołąbki, i półki pełne zniczy (jak polski, to polski)… No, może pełne to za duże słowo. Pełniejsze niż w peerelu, a to już coś, biorąc pod uwagę wyciągnięty dokładnie z tamtej epoki, tak jak go zapewne stworzyli właściciele, wystrój. Była i musztarda Kosciusko (!), i musztarda Babci Jadzi (who to hell is Babcia Jadzia?), i nawet Kubuś i Tarczyn i faworki, którymi zajadają się teraz moi amerykańscy przyjaciele 🙂

image

image

I na koniec kolejny polski akcent – szynka z Krakusa w Atkins Farms, najładniejszym spożywczym supermarkecie, jaki widziałam w życiu!

image

WELCOME TO AMERICA

– Welcome to United States of America – powiedziała jedna z nielicznych nie-Afroamerykanek na lotnisku Newark. Zanim wylądowaliśmy, z pokładu Lufthansy, zobaczyliśmy rzekę Hudson i słynne wieżowce Manhattanu. Na ten widok, tak znany z filmów, czekałam, odkąd regularnie byłam zapraszana do USA przez Larry’ego, mojego przyjaciela, którego poznałam w Świdnicy prawie 20 lat temu i któremu regularnie odmawiałam, bo ciągle coś… Tym razem sama zaproponowałam, że przylecę.
Ameryka. Ziemia Obiecana milionów ludzi z całego świata, którzy przybywali tu za chlebem i w poszukiwaniu lepszego życia. Kraj kultur i tradycji tak wielu, że z jednej strony trudno to ogarnąć, a z drugiej – kiedy w supermarkecie Big Y znajdujesz opakowanie bułek (ang. rolls) o wdzięcznej nazwie Bulkie albo pijesz wodę mineralną ze źrodła Poland Springs, czujesz, że także i “nasi” mają w tej tradycji i kulturze swój spory udział.

image
Samolot po polsku powiedziałabym „podmiejskiej” 😉 linii United z Newark do Hartford (Connecticut) przylatuje z dwugodzinnym opóźnieniem. Siedzimy w hali odlotów obserwując setki ludzi przemierzających ją w rożne strony świata, walcząc ze zmęczeniem i uświadamiając sobie, że jesteśmy na nogach od blisko 24 godzin, z niewielkimi przerwami na spanie, mimo wielkiej wygody Airbusa 340-600, którym dziewięć godzin przez Atlantyk wiozła nas Lufthansa.
Jakiś Afroamerykanin ogarnia liczne śmietniki, nie mniej czarnoskóra kobieta wozi pasażerów i bagaże, inny czarny mężczyzna obsługuje pobliski bar. Wsród obsługi lotniska doprawdy próżno szukać ludzi rasy – powiedzmy – europejskiej. (-Well, they don’t pay much, so the most of these jobs are taken by people from Jamaica and places like this – wyjaśni mi kilka dni pózniej Larry. Nie płacą tam zbyt dobrze, więc większość takich prac wykonują ludzie z Jamajki i podobnych miejsc).
Wreszcie poruszenie naszych przyszłych współpasażerów i posłuszne ustawienie się w kolejkę do wejścia na pokład daje nam do zrozumienia, że czas już zgarniać naszą uśmiechniętą różową torbę podręczną i resztę bajzlu i też stawać w kolejce. Wchodzimy do samolotu tak zmęczone, że gdy tylko zapinamy pasy, wszystko nam jedno, co się dzieje wokół. Nawet start samolotu, a wierzcie mi, że airbus to to nie był 😉 ani lodowata klimatyzacja nie zakłóciły nam snu. Dopiero jak podeszliśmy do lądowania, z ociąganiem zaczęłyśmy zbierać rzeczy i siebie.
Ale na lotnisku w Hartford czekali już Larry i jego córka Jennifer, więc zmęczenie ustąpiło miejsca ekscytacji. Godzina drogi do Amherst w Massachusettes, naszej bazy wypadowej, minęła na pilnym, mimo że było już chwilę po północy lustrowaniu drogi, budynków, znaków drogowych, ograniczeń prędkości podawanych w milach i rozmowie. Aż wreszcie Jennifer wyrzuciła nas przed uroczym, parterowym domem swojego ojca, położonym jak wiele domów w Amherst przy drodze, ale jakby w lesie. Niesamowite miejsce. I co ciekawe – kolejny mój przyjaciel okazuje się mieszkać w domu przy cmentarzu. To musi coś znaczyć 🙂

image
A więc jestem… Odpoczywam przed kolejnymi wojażami, bo przed nami i Boston, i Nowy Jork, i wiele innych ciekawych miejsc. I poznaję. Ludzi, kulturę, zwyczaje, Amherst… Szlifuję język, próbuję tutejszych potraw, z których chyba największym zaskoczeniem był popover u Judie’s – coś w rodzaju wytrawnego puddingu, który rwie się na kawałki, smaruje masłem, mimo że w procesie produkcji masła mu nie żałowano, albo Apple butter – masłem jabłkowym, znaczy po prostu marmoladą z jabłek. I można wcinać go sobie np. do sałatki. Warto spróbować!

image

Jak tu jest? Bo mnie o to pytacie. Poza tym, że odległości mierzy się w milach, paliwo i lody sprzedaje w galonach, w sklepach rzadkością jest gazowana woda bez smaku, a Connecticut, nazwę sąsiedniego stanu i rzeki, wymawia bez środkowego C, to zupełnie jak u nas. Tak jak u nas, są bezdomni i pijacy, których codziennie rano spotykam na swojej drodze biegając. Tak jak u nas ludzie spotkają się w restauracjach, barach, knajpach, robią zakupy, żyją codziennym życiem. My z Olą, dzięki temu, że nasz host wkrótce skończy 86 lat, wiedziemy – jak to nazwała Ola – spokojne życie emeryta. I baaardzo nam to teraz pasuje. Zbieramy siły, wygrzewamy się na patio, czytamy książki, spacerujemy po pobliskim starym cmentarzu, gdzie wczoraj znalazłyśmy bliskie naszemu nazwisko Dahowski, a dzisiaj – jak wszyscy Amerykanie – będziemy świętować Independence Day, no i moje urodziny, rzecz jasna. Idziemy na miejski festyn, z zawodami farmerów w jedzeniu apple pie, z pokazami żonglera, występem lokalnego bandu (a jak! Na bogato!) oraz całym tym amerykańskim stuffem, okraszonym na koniec fajerwerkami. Yeah!!!