10 FILMÓW, KTÓRE WARTO OBEJRZEĆ W DŁUGI DESZCZOWY WEEKEND (cz. 2)

 

Jedna z najsłynniejszych scen z „American Beauty” Sama Mendesa – sen na jawie głównego bohatera

 

Wczoraj udostępniłam ten artykuł na swoim prywatnym fejsbukowym profilu i zrobiło się ciekawie, bo pojawiły się sugestie wspaniałych filmów, które także warto obejrzeć. Romek podrzucił kilka pozycji „must have”, ale że większość z nich to filmy nowsze, a ja chcę przypomnieć o tych nieco starszych, to zapraszam na koniec – co nieco Wam zdradzę 😉 A tymczasem…

6. Na kryzysy wieku średniego i każdego – „American Beauty” (rok produkcji 1999)

Wyobraźcie sobie zamożną amerykańską rodzinę tak nudną aż się chce wymiotować. Szablonowa żona, pracoholiczka Carolyn (cudowna Annette Bening), szablonowy mąż, pracujący w biurowym boksie, Lester (wspaniały Kevin Spacey), szablonowa, trochę neurotyczna i gigantycznie zakompleksiona nastolatka Jane (Thora Birch) i szablonowe problemy. Żyją w świecie, w którym nie okazuje się emocji i nie ma się uczuć. Pierwsze namiętności wygasły, miłość dawno opuściła ten dom, a jej miejsce zajęły wzajemna niechęć i obłuda. Praca, zawodowy sukces żony, dom, szkoła to wszystko jest ważniejsze niż wzajemne relacje. Ale – jak w zwiastunie – przyjrzyj się bliżej… Gdzieś tam w tej ciszy, nudzie i szablonowości czai się burza, która wywróci świat całej trójki do góry nogami. Wszystko zmienia się, gdy Lesterowi, uważanemu przez żonę i córkę za nieudacznika, wpada w oko uwodzicielska przyjaciółka córki. Co tu dużo mówić – dojrzały mężczyzna po prostu zakochuje się w gówniarze, marzy o niej i śni na jawie. Co więcej, ona też uważa, że Lester „jest kjut” 😉 Wszyscy wiemy, jak silnym impulsem do działania i zmian może być uczucie. Nie inaczej jest w tym przypadku – Lester rzuca pracę i postanawia „zacząć od nowa”. To z kolei pociąga za sobą całą serię wydarzeń, które nieodwracalnie zmienią życie każdego członka tej rodziny.

Obsypany Oscarami film (najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz, najlepsza pierwszoplanowa rola męska dla Kevina Spacey, najlepsze zdjęcia) to obraz symboliczny. Nie przejdziecie wobec niego obojętnie. Każe Wam także zastanowić się nad własnym życiem. Warto!

Zwiastun znajdziecie tutaj (sam w sobie jest wart obejrzenia)

A film TUTAJ

7. Dla miłośników kryminałów – „Podejrzani” (rok produkcji 1996)

Kiedy pokazywałam ten film mojej córce, pytanie „jak to się skończy” padało średnio co 15 minut (moja córka bardzo wciąga się w filmowe emocje) 😉 Prawda jest jednak taka, że oglądając „Podejrzanych” (Oscar za najlepszy scenariusz i drugoplanową rolę męską dla Kevina Spacey – taaak! też kocham tego faceta!), każdy siedzi jak na szpilkach i nikt nie spodziewa się takiego zakończenia, jakie oferują mu scenarzysta i reżyser.

To historia pokazująca próbę rozwikłania pewnej kryminalnej zagadki. Na statku stojącym w porcie w Los Angeles wybucha gaz i ginie 27 osób. Policja przesłuchuje ocalałego poparzonego mężczyznę, który z przerażeniem w oczach twierdzi, że widział Keysera Soze, którego uważa za diabła. Wśród podejrzanych jest niepełnosprawny Verbal Kint (Kevin Spacey), który w zamian za nietykalność zgadza się współpracować z policją i opowiedzieć, jak doszło do wybuchu. Tak zaczyna się historia pełna niesamowitych opowieści, w której nikt nie jest tym, kim się nam początkowo wydaje. Wciągający aż do zatracenia obraz Bryana Singera słynie z najmniej przewidywalnego finału ever. Jeśli nie widzieliście, to obejrzyjcie koniecznie. I bez przewijania! 😉

Tutaj macie trailer

A TUTAJ jest cały film

8. Dla buntowników – „Buntownik z wyboru” (rok produkcji 1997)

W tym filmie aż boli, że czasem nie da się dosłownie przetłumaczyć tytułu. Oryginalny tytuł obrazu według scenariusza Matta Damona i Bena Afflecka (na co dzień przyjaciół i znanych aktorów, którzy też grają główne role) to „Good Will Hunting”. Bohater nazywa się Will Hunting (Matt Damon), ale tytuł zapisany w taki sposób oznacza „polując na dobrą wolę” (good – dobra, will – wola, hunting – polowanie), a film to zmagania Willa z samym sobą, swoim buntem, nagle odkrytym u niego, bandziora z miejskiego getta, geniuszem matematycznym przerastającym nawet umysły profesorskie, pierwszą miłością i strachem przed zmianą dotychczasowego stylu życia. W tym wszystkim pomaga mu cierpiący po stracie żony psycholog Sean Maguire (zdobywca Oscara za tę rolę Robin Williams), któremu z trudem udaje się przebić przez pancerz młodego buntownika. Z czasem między nim a Willem wywiązuje się niesamowita więź, która nakłania młodego mężczyznę do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Świetne role również Damona i Bena Afflecka, który gra jego kumpla z przedmieść. Genialna scena, w której Affleck opowiada Damonowi, jak marzy, że pewnego dnia nie zastanie go w domu… Aktorzy dostali Oscara za scenariusz tego filmu – jednego z tych, do których po prostu się wraca.

Trailer jest tutaj

A cały film TUTAJ

9. Dla tych, którzy wpadli w tarapaty – „Jerry Maguire” (rok produkcji 1996)

Sam film nie dostał Oscara w ważniejszych kategoriach. Statuetkę odebrał za to niesamowity Cuba Gooding Jr. za brawurową rolę młodego futbolisty, który szuka swojego miejsca w świecie sportu, ale przede wszystkim chce, by jego talent zapewnił byt jego rodzinie. W tym próbuje mu pomóc Jerry Maguire (Tom Cruise), menadżer sportowy, który po próbie pokazania kolegom i szefostwu, jak bezduszny tworzą świat, wylatuje z pracy. Z niczym. Ogłasza, że założy agencję według własnych, uczciwych reguł. Ale nikt nie chce do niego dołączyć. Poza Dorothy (Renee Zellweger), młodą, uczuciową sekretarką, samotnie wychowującą uroczego chłopczyka. Oczywiście jest to film o miłości, ale nie takiej tuzinkowej. Wspaniałymi dialogami opowiada o tym, że nawet gdy osiągniesz dno, zawsze możesz się od niego odbić i zmienić swoje życie. No i… co jest rzadkością wśród nas, ludzi – otwarcie mówi, że kasa jest równie ważna jak miłość. Bo pomaga dbać o tych, których kochamy. Słynna scena, w której Gooding Jr. zmusza Cruisea, żeby wrzeszczał do telefonu „Show me the money!” – do oglądania wielokrotnie 😉

Z ciekawostek dodam, że tytułową rolę Cameron Crowe (autor scenariusza i reżyser) napisał z myślą o Tomie Hanksie. Ale para Cruise/Zellweger… Mrrrr!

Zwiastun jest tutaj

A cały film TUTAJ

10. (już? chyba będę to robić częściej) Dla wszystkich – „Forrest Gump” (rok produkcji 1994)

Film o miłości tak wielkiej, że może ona pokonać wszystko. Nawet śmierć. Nawet chęć innego życia. Nawet niepełnosprawność. Miłości matczynej. Miłości mężczyzny do kobiety. I miłości ojcowskiej. I o tym, że każdy z nas jest trochę jak to piórko, które odkleja się od trawy obok buta bohatera w ostatniej scenie – wolny, ale jednocześnie rzucany tam, gdzie los go poniesie. A życie jest jak… pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co ci się trafi 😉 I że głupi ten, co głupio robi 😀 Cytatów z „Forresta” jest od metra, bo to film po prostu wspaniały, wobec którego nie można przejść obojętnie.

Na tle kilkudziesięciu lat amerykańskiej historii toczy się opowieść o człowieku, którego IQ jest tak niskie, że nie powinien chodzić z rówieśnikami do szkoły. Ale jego serce jest tak wielkie i pełne miłości, że potrafi przezwyciężyć każdą przeciwność losu. A ten mu ich nie szczędzi. Opowiedziana z niezwykłym humorem przez reżysera Roberta Zameckisa historia chłopca, który „zawsze jak gdzieś szedł, to biegł” jest również satyrycznym spojrzeniem na historię Stanów Zjednoczonych (sceny takie jak spotkanie drużyny futbolowej z prezydentem Kennedym czy kiedy mały Forrest uczy tańczyć samego Elvisa Presley’a – bezcenne!).

Oscar dla najlepszego filmu, Oscar za reżyserię, scenariusz, montaż i efekty specjalne (!), Oscar dla Toma Hanksa za genialną rolę główną – absolutnie zasłużone!

Trailerek zobaczcie poniżej

Cały film jest TUTAJ

No i cóż… to by było na tyle. Tak mi się spodobało, że jeszcze powrócę z takimi filmowymi podpowiedziami. W końcu kino ma już 122 lata, więc trochę dzieł powstało 🙂

I na koniec obiecany aneks – od kolegów z FB. Romek poleca także: „Wielkie piękno”, „Młodość”, „Konesera” i „Krupiera”. A Marcin – oprócz ujętego tutaj „American Beauty”, także „Helikopter w ogniu”. Ja bym dodała jeszcze 917297126495695487 filmów, więc na razie się powstrzymam i… do następnego filmowego seansu! 🙂

10 FILMÓW, KTÓRE WARTO OBEJRZEĆ W DESZCZOWY DŁUGI WEEKEND (cz. 1)

Tak, tak… Ten na zdjęciu powyżej to młody Leonardo DiCaprio – w roli, za którą do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego nie dostał Oscara. Zainteresowani?

 

Ta pogoda jest wspaniała! Wystarczy tylko zmienić perspektywę 🙂 Dziś od rana męczyli mnie w pracy, żebym podsunęła jakieś dobre filmy. Może nie wszyscy wiecie, że z wykształcenia tylko oficjalnie jestem polonistką. Tak naprawdę ostatnie lata moich studiów i magisterka kręciły się wokół krytyki filmowej. No i od wieków jestem kinomaniaczką 🙂 Prośba o podsunięcie dobrych filmów podsunęła mi temat na dzisiejszy artykuł. Bo skoro wielu z nas przyjdzie spędzić ten weekend w domu, to znajdźmy najlepsze towarzystwo. Filmowe 😀 I uwaga – będą to filmy stare, niektóre nawet starsze niż ja. Bo z nowymi większość z Was jest na bieżąco. A o starych boskich filmach często nawet nie wiecie. No to Wam powiem 🙂

1. Na wesoło, czyli „Lepiej być nie może” (rok produkcji 1997)

Dwie Oscarowe role – Jacka Nicholsona i Helen Hunt – w genialnej, mądrej, pełnej niezapomnianych postaci komedii Jamesa L. Brooksa. Obok nich równie wspaniali Greg Kinnear i boski, jak zawsze, Cuba Gooding Jr. On – Melvin, introwertyczny autor bestsellerowych powieści dla kobiet z tzw. zespołem obsesyjno-kompulsyjnym, zwanym także nerwicą natręctw, który nie pozwala mu nawet następować na linie na chodniku. Totalnie nieprzystosowany społecznie gbur, cham i… napisałabym nawet gorzej (też na „ch”) 😉 Ona – Carol, mieszkająca z matką i bardzo chorym na astmę synem samotna kobieta, na co dzień pracująca jako kelnerka w restauracji, w której On codziennie jada śniadanie. Plastikowymi sztućcami, które sam przynosi 😀 Każdy człowiek schodzi Melvinowi z drogi, bo albo jest przez niego obrażany, albo nie może z nim wytrzymać. Tylko Carol jest w stanie „normalnie” z nim rozmawiać. Z powodu swojej nerwicy Melvin przywiązuje się do tego, co znane i powtarzalne. Kiedy więc Carol musi z powodu choroby syna zrezygnować z pracy, Melvin uruchamia najlepszego lekarza – żeby tylko kobieta wróciła do pracy i go obsłużyła. W międzyczasie sąsiad Melvina, Simon, utalentowany malarz, zostaje napadnięty w swoim domu i ciężko pobity. Jest gejem, więc uprzedzony do wszystkich pisarz jest uprzedzony do niego podwójnie. W dodatku pies Simona obsikuje klatkę schodową, za co Melvin pewnego dnia zrzuca zwierzaka do zsypu. Przyjemniaczek, nie? 🙂 Po incydencie z napadem menadżer Simona zmusza Melvina do zaopiekowania się psem sąsiada. I tu zaczyna się najlepsza część tej niesamowitej, wyjątkowo pięknej, pozytywnej historii ludzkich emocji, wzajemnych interakcji, uczuć i słabości. Jeśli nie widzieliście, to nawet się nie zastanawiajcie! Zapewniam, że to dwie godziny najlepszego kina i jednocześnie najlepszej rozrywki.

Tutaj macie zwiastun:

A film w dobrej jakości (pamiętajcie tylko, że powstał w 1997 roku) możecie obejrzeć TUTAJ.

2. Na smutno, czyli „Czułe słówka” (rok produkcji 1983)

Ups, znów będzie film Jamesa L. Brooksa (ale mało kto tak jak ten gość potrafi zagrać na naszych emocjach). „Czułe słówka” to Oscarowa adaptacja powieści Larry’ego MacMurtry’ego (chętnym mogę pożyczyć książkę) z kolejnymi niesamowitymi rolami. Oscary za najlepszy film, najlepszą reżyserię, najlepszy scenariusz, najlepszą rolę aktorki pierwszoplanowej (Shirley MacLane), najlepszą rolę aktora drugoplanowego (Jack Nicholson – no, cóż, Brooks go lubi). Matka (Shirley MacLane) i córka (Debra Winger) nie znoszą się. To właśnie dlatego Emma, córka, wcześnie wychodzi za mąż. Chce wyrwać się z domu. Trafia na mężczyznę, którego Aurora, matka, nie akceptuje. Zresztą jak większości wyborów Emmy. Ich relacje aż kipią od negatywnych emocji, złośliwości Aurory i niesamowitego wręcz w tym wszystkim spokoju Emmy. Ten film to niesamowicie wciągająca i wzruszająca historia trudnej miłości… matki i córki, która w pewnym momencie swojego życia dowiaduje się, że ma nieuleczalną chorobę nowotworową, a potem jeszcze – że mąż ją zdradza, jednak postanawia być dzielniejsza od wszystkich. W tle toczy się druga historia – budząca się dojrzała miłość Aurory i jej zwariowanego sąsiada, byłego astronauty, kobieciarza i bonvivanta Garreta (Nicholson).

Ten film po prostu trzeba zobaczyć. Ale uwaga – nie ma takiego człowieka, który by nie potrzebował chociaż własnego rękawa do otarcia łez w scenie rozmowy Emmy w szpitalu z jej dziećmi.

PS Mamy tu polski akcent – piękne zdjęcia Andrzeja Bartkowiaka.

Zwiastun możecie obejrzeć tutaj:

https://www.youtube.com/watch?v=gmZneIDTrwI

A na cały film zapraszam TUTAJ (pamiętajcie, 1983 rok)

3. Krwawo, ale z humorem, czyli „Pulp Fiction” (rok produkcji 1994)

Filmy Quentina Tarantino trzeba lubić, ale okazuje się, że większość lubi (nawet jeśli nie odczytuje wielu intertekstualnych cytatów). Niesamowitość i wyjątkowość tego reżysera bierze się stąd, że – o czym pewnie mało kto dziś pamięta – ten kinomaniak (mamy coś wspólnego!) swojego fachu uczył się… pracując przez pięć lat w wypożyczalni kaset video (pamięta ktoś jeszcze taki przeżytek?). Żeby rzetelnie informować klientów o tym, co im poleca, oglądał wszystko, jak leci. I tak właśnie stworzył swój – tak inny od wszystkich – warsztat. Właściwie mało jest jego filmów, których bym nie kochała, bo jak można nie kochać „Django” (jednego z najnowszych) czy „Wściekłych psów” (pierwszego filmu Tarantino)? Ale „Pulp Fiction” to jest dla mnie w ogóle jeden z filmów wszech czasów. Zamknięta w konwencji kina gangsterskiego, z genialną obsadą aktorską (wielki come back Johna Travolty w roli Vincenta) historia dwóch płatnych morderców Vincenta i Julesa (wspaniały Samuel L. Jackson), którzy działają trochę tak jak team policyjny, wymierzając na zlecenie gangsterów „sprawiedliwość” z wersetami Biblii na ustach. W patchworkowej kompozycji filmu pojawiają się też niemal równoważne wątki żony gangstera (niezapomniana Uma Thurman) i pary okradającej klientów restauracji (Tim Roth i Amanda Plummer). A wszystkie przeplatają się wzajemnie i łączą, co zresztą uwielbiamy u Tarantino. Złota Palma w Cannes mówi sama za siebie.

Trailerek tutaj:

A film znajdziecie TUTAJ (uwaga, dłuuugi jest – jak zwykle u Tarantino). Aha – niesamowitych ról jest tu znacznie więcej: Harvey Keitel, Bruce Willis, Christopher Walken czy sam reżyser! Naprawdę warto!

4. Bajka dla dorosłych, czyli „Przyczajony tygrys, ukryty smok” (rok produkcji 2000)

Tak, tak… Chińczycy też potrafią robić filmy, i to jak! Ale tylko jeśli mieszkają w USA 😉 Przynajmniej na razie. Sceny walki z tego filmu (choć widziane już wcześniej np. w Matrixie, bo i choreograf ten sam) wyznaczyły trendy na kolejne lata, które dziś możemy już oglądać powszechnie, np. w serialach takich jak „Marco Polo” (dostępny na Netflix.pl). A sam nagrodzony Oscarem w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny obraz Anga Lee (obejrzyjcie też koniecznie jego „Tajemnicę Brokeback Mountain” o miłości gejowskiej w trudnym świecie kowbojów czy „Rozważną i romantyczną”, adaptację powieści Jane Austen) to w rzeczywistości opowiedziana trochę jak bajka dla dorosłych historia miłości. I tyle. Nie powiem Wam więcej, bo tym razem byłby to za duży spoiler 😉 Na pewno coś dla miłośników kultury Wschodu.

Zwiastunik macie tutaj

A film można obejrzeć TUTAJ

5. Gdy życie okazuje się piękne, czyli „Co gryzie Gilberta Grape’a?” (rok produkcji 1993)

Lasse Hallström to jeden z moich ulubionych „reżyserów od emocji”. Ten szwedzki reżyser tworzący w Hollywood jest autorem takich cudownych filmów, jak „Czekolada”, „Wbrew regułom” czy wyciskacz łez dla miłośników zwierząt i nie tylko – „Mój przyjaciel Hachiko” z boskim, jak zawsze, Richardem Gere i wspaniałym psem Hachi (jak potrzebujesz się wypłakać, obejrzyj koniecznie).

„Co gryzie Gilberta Grape’a?” to obraz wyjątkowy nie tylko z powodu genialnej roli nastoletniego Leo DiCaprio (do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego wtedy przegrał w rywalizacji Oscarowej z Tommy Lee Jonesem w „Ściganym”), ale też z powodu całej, okropnie pokręconej historii młodych ludzi (Johnny Depp i Juliette Lewis), którzy trafiają na siebie w małym, nudnym, smutnym, sennym miasteczku gdzieś w USA, w okolicznościach tak niesprzyjających, jak to tylko możliwe (Johnny opiekuje się niepełnosprawnym bratem i monstrualnie grubą matką, Juliette – jest tylko przejezdną turystką) i wywiązuje się między nimi piękne, niezwykłe, pierwsze młodzieńcze uczucie (no i ta para jest taka piękna!). Więcej też nie powiem, bo to po prostu trzeba zobaczyć. Także z tego powodu, że nie tylko DiCaprio był wtedy na początku swojej drogi artystycznej, ale i Johnny Depp, i Juliette Lewis. Wszyscy – wspaniali!

Aha! I zdjęcia robił Sven Nykvist (też Szwed), ulubiony operator Ingmara Bergmana, specjalista od tworzenia obrazów, zamiast zwykłych filmowych ujęć (najlepsze moim zdaniem to „Fanny i Alexander”, zresztą nagrodzone Oscarem).

Tutaj trailer

A cały film TUTAJ

No i zapraszam jutro na ciąg dalszy. A tymczasem życzę emocjonujących seansów 🙂

HOMO SUM… MOJA ŻYCIOWA SPOWIEDŹ

Wady… Kto ich nie ma? Ale kto się do nich przyznaje? Zwłaszcza przed samym sobą? To jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Ludzie często mówią: „znam swoje wady”. Naprawdę?

Naprawdę to nawet jeśli je znasz, nic z tego nie wynika, dopóki nie zaczniesz się im przyglądać z uwagą. Jakie są? Czy są powodem, że masz w życiu problemy, że radzisz sobie gorzej, że tracisz ukochane osoby, że odchodzą Twoi przyjaciele, że psują się Twoje związki, że ludzie nie chcą Cię słuchać, że Tobie samemu bywa ze sobą niełatwo, że nie osiągasz celów, że nie umiesz ich wytyczać, że nie chudniesz, nie tyjesz, nie ćwiczysz, za dużo ćwiczysz, że masz kłopoty w pracy, że masz problemy z dziećmi, z mężem, z żoną, z mamą, babcią, teściową, teściem i dziadkiem. Ciotkami i wujkami. Przyjaciółmi. Kolegami z biura czy z taśmy. Tą zbyt miłą ekspedientką w sklepie, obrażoną na cały świat kasjerką. Wszystkim.

Wady są z jednej strony super. To one wspólnie z zaletami sprawiają, że jesteśmy JACYŚ. Kreślą nasz obraz w oczach innych, z którego nie zdajemy sobie sprawy, dopóki czasem nie spojrzymy na siebie cudzymi oczami.

Jak oni nas widzą? Bo nigdy tak, jak my sami siebie. I czy to ważne, jak nas widzą? Bo przecież powinniśmy być przede wszystkim sobą. Akceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy. Czuć się dobrze w swoim własnym towarzystwie. Żyć po swojemu. Myśleć, tak jak chcemy myśleć. Słuchać zdania innych, ale szanować własne. Korzystać z ich rad, ale tylko wtedy, kiedy uważamy, że będzie to dobre dla nas.

Ja mam wady. Taaaakie wady, że czasami aż nie wierzę, że jeszcze z nimi żyję.

Najgorsza jest ufność i łatwowierność. W sumie dziwne, bo życie dało mi wystarczająco wiele dowodów i powodów, żeby nie ufać i nie wierzyć. A jednak. Zanim przychodzi sceptycyzm (na szczęście, czasem przychodzi), szarogęszą się ufność i wiara w dobre intencje innych. Zawsze, ale to zawsze zakładam dobre intencje. Możecie mnie więc oczarować uroczą mową i ja w nią uwierzę. I będę potrzebowała dłuższej chwili, zanim dotrze do mnie, czy faktycznie Wasze intencje są dobre, czy złe. Gdy to drugie, zwykle już jest za późno na reakcję i dostaję po dupie 😉

Kolejna moja wada to ogromny problem z przyjmowaniem krytyki. Niby umiem. Bo wiem, że tak. Ale tylko wtedy, kiedy jestem przygotowana, że krytyka może wystąpić. Na przykład wtedy, kiedy wysyłam komuś moją książkę i wręcz oczekuję krytyki, bo wiem, że każda opinia jest na wagę złota pod kątem przyszłej czytelniczej percepcji. Ale kiedy ktoś krytykuje mnie znienacka, a zwłaszcza gdy ta krytyka następuje po czymś, co wymagało ode mnie dużo wysiłku – zamieniam się w walczącą o swoje lwicę. Nawet jeśli nie mam racji 😀

Nieśmiałość… Taaak, wiem… Pewnie nikt z moich znajomych, nawet bardzo bliskich, nie przypisałby mi takiej cechy.

Gdybyście jednak wiedzieli, ile wysiłku kosztuje mnie czasem zwykła rozmowa z kimś, kto mi w jakiś sposób imponuje lub wobec kogo czuję się gorsza (z różnych powodów)… Jeszcze na studiach bałam się odezwać słowem na zajęciach, chowałam się w najdalszych kątach i płonęłam żywym ogniem wydobywającym się z moich policzków, gdy proszono mnie o wypowiedź lub – nie daj Boże – chwalono. I dziwne, bo dzisiaj – kiedy moja córka ma problem z przyjmowaniem pochwał – ja się dziwię. A przecież ona jest identyczna jak ja w jej wieku!

Słaba silna wola 😉 Oj, o tym mogłabym napisać książkę albo stworzyć nowego bloga 😂 Ileż to razy zaczynałam coś i nie kończyłam? Obiecywałam sobie coś i nie dotrzymywałam słowa? Chciałam i zaraz natychmiast znajdywałam powody, „żeby nie”? 😀 Cóż… ciekawe jest to, że kiedy robię coś dla kogoś, to nie ma, że nie dotrzymam słowa, nie ma, że będę wyszukiwać powody, „żeby nie”, nie ma w ogóle opcji, żeby nie zrobić czegoś, o co ktoś mnie poprosi (obojętnie, czy prywatnie, czy zawodowo).

Czemu więc nie umiem zadowalać i sprawiać, że jestem dumna sama z siebie?

I jeszcze coś – ten nieznośny brak wiary w siebie! Dacie wiarę? A jednak! Bo niby co powstrzymuje mnie przez wypełnieniem „nakazu Tkaczyka” – „real artists ship” (prawdziwi artyści wypuszczają swoje dzieła w świat, nawet jeśli narażają się tym samym na krytykę, bo jednocześnie dają sobie i swoim dziełom szansę)? Niby dlaczego nigdy do końca nie wierzę, kiedy ktoś mnie chwali? Niby dlaczego nie umiem sobie powiedzieć „yes, you can!” I niby dlaczego tak często tutaj piszę w tonie „yes, you can”. Bo tym samym siebie samą zagrzewam do walki 😀 😂

Cóż… Nobody’s perfect! Ta stara prawda wygłoszona w jednej z najsłodszych komedii wszech czasów „Pół żartem, pół serio” każe mi jednak cieszyć się z moich wad. Choć źle mi czasem z nimi – na przykład wtedy, kiedy wkurzam się na córkę, że w domu jest bajzel (zwłaszcza na podłodze – tę moją schizę już znacie), a przecież nie jestem, nie będę i nawet nie chcę być perfekcyjną panią domu (no bo… wiadomo, że tylko nudne kobiety… itp. itd.). Albo kiedy nawet mnie łatwiej byłoby powiedzieć: „ok” albo „tak jest” albo „masz rację”, niż wykłócać się o rzeczy, które w perspektywie życia są zupełnie nieistotne.

Z drugiej strony… dzięki moim wadom i ich świadomości i ciągłej pracy, żeby – nie, nie żeby się ich pozbyć, bo to moim zdaniem jest prawie niemożliwe, ale żeby nad nimi chociaż trochę panować – wiem, że jestem prawdziwa.

Jestem sobą i jestem, jaka jestem.

I czasem mi z tym źle, a czasem zajebiście. I czasem żyje mi się cudownie, a czasem mam ochotę nie żyć. I czasem nie potrzeba mi nikogo, by żył razem ze mną, a czasem nie wyobrażam sobie starzeć się samej. I mam jeszcze i tę wadę, że nigdy, ale to nigdy nie tracę nadziei. Contra spem…

PS No i wady fizyczne… Ma je każdy. Ja też. I czasem ciężko z nimi żyć. Kiedy nie byłam samotna, one nie istniały. Czy to logiczne? Nie wiem, ale tak było. A jak Wy myślicie? I jak Wy dajecie sobie z nimi radę?

CO MI ZROBILI TKACZYK I OPYDO? ;)

Dwóch Pawłów wyznacza ostatnio kierunki moich myśli i idących w ślad za nimi czynów. Jak wiecie, skończyłam książkę. Niestety, mam z nią pewien kłopot… A właściwie mam ze samą sobą kłopot…

Nigdy nie byłam typem perfekcjonisty. Nigdy nie czepiałam się detali. Nigdy nie zaprzątałam sobie głowy drobiazgami, zwłaszcza tymi, nad którymi większość ludzi mogłaby przejść do porządku dziennego. Mój dom nie wygląda jak spod igły (zresztą podobno tylko nudne kobiety mają sterylnie czyste domy). Ja nie zawsze mam perfekcyjną fryzurę czy makijaż (co ja mówię – prawie nigdy nie mam! 😂). Moja córka nie ma idealnej mamy, a moje koty – idealnej właścicielki. Jedynie w pracy staram się nie mieć bajzlu, ale jak się dużo robi, to… sami pewnie wiecie 🙂

Tymczasem w przypadku książki… którą tak naprawdę skończyłam w sierpniu 2015 roku, nie mam skrupułów – obrabiam, przerabiam, przetwarzam, zmieniam wątki, dokładam, odejmuję, słowem – certolę się z nią jak z małym dzieckiem. Wybieram znajomych, którym daję ją do przeczytania, z których każdy żyje inaczej i zajmuje się czym innym, żeby na nich „przetestować” efekt (dzięki nim też udoskonalam ją) i wszyscy mówią „fajna książka”, ale… tutaj pojawiam się ja. Moja nieznana dotąd natura perfekcjonisty, która nagle objawiła się, gdy stawką jest coś, co przez całe życie było moim marzeniem i co zawsze chciałam zrobić, każe mi przetwarzać to miliony razy.

Powiem Wam, że nie znałam siebie z tej strony i już mi ze mną źle 😂

A przecież wiem, że potrafię pisać i wiem, że jeśli wydam tę książkę i uda się znaleźć paru czytelników, to pisanie (moja życiowa pasja) zyska nowy wymiar, bo głowę mam pełną kolejnych historii, różnych bohaterów, zapamiętanych drobnych niesamowitości, które czynią ludzi tak fascynującymi „obiektami” dla kogoś, kto pisze i tworzy historie…

A jednak! Perfekcjonizm w tej materii doprowadza mnie do szału. I jak by tego było mało… mniej więcej w tym czasie, kiedy oczekiwałam na dostawę „Narratologii” Pawła Tkaczyka, moja córka podsunęła mi vloga Pawła Opydo i jego serię „Złe książki”

I nastało ZŁO 😀

Bo Anita z jednej strony pochłaniała książkę Tkaczyka, a z drugiej – vlogi Opydo. I z jednej strony była „Narratologia”, która teoretycznie uczy, jak opowiadać historie w biznesie w celach promocyjno-reklamowo-sprzedażowych, a tak naprawdę ktoś taki jak ja odczytywał w niej jeszcze instrukcje dla siebie jak pisarza, a z drugiej – „Złe książki”, które sprawiały, że ktoś taki jak ja porównywał swoją z nimi. Czy jest sens i logika? Czy bohaterowie nie są głupkowaci? Czy jak ze sobą rozmawiają, a nawet myślą o czymś, to jest to wiarygodne? I tak dalej, i tak dalej. I przyszły nowe rozmyślania nad książką. I nowe czytania – już prawie codziennie, prawie jak Listów Apostolskich na mszach 😂

Listów Pawłów dwóch 😉

Ale teraz już wiem. Nareszcie wiem, że to nie jest „zła książka”, że to jest ciekawa historia, że to jest podobne (jak budowanie opowieści zaleca Naczelny Narratolog Kraju) do tego, co już znamy, a jednak inne, inaczej ujęte, odwrócone, pokazujące inne punkty widzenia. Że – trochę też dzięki moim recenzentom – bohaterowie nie są plastikowi, że akcja wciąga, nawet tak, że i łzy się pojawiają i że – do jasnej cholery! – czas wypuścić to dziecko w świat, bo inaczej nigdy się nie dowiecie, co ja właściwie napisałam, a ja nigdy się nie dowiem, czy naprawdę potrafię to robić 😀

Tak więc… chwilunia, jeszcze trochę ją „wyprasuję”, a gdzieniegdzie podniszczę i tak jak moja córka, która w tym roku wyrusza do świetnej szkoły, ale z internatem, wyruszy w świat.

Amen.

PAPKA Z MUZGÓ

„Pójść na żywioł czy czekać? Kiedy wg naukowców najlepiej zacząć uprawiać seks?”, „3 rzeczy, które sprawią, że Wasz związek będzie silniejszy”, „Co data urodzenia mówi o Twoim życiu seksualnym?”, „11 powodów, żeby trzymać się za ręce”, „Z którym ciachem powinnaś spędzić walentynkowy wieczór?”…

Przyznam, że cały mój wpis mógłby być wypełniony takimi i podobnymi tytułami, ale doszłam do wniosku, że nie chcę już oglądać niczego, co robiłoby mi papkę z mózgu. Wręcz przeciwnie. Chciałabym jak najczęściej widzieć coś, co mnie wzbogaci, rozwinie, do czegoś natchnie…

Tymczasem jedynym kanałem w telewizji, jaki da się obejrzeć od rana do wieczora (testowałam w jeden zimny i ponury weekend, kiedy byłam chora) jest HGTV, który poznałam będąc w USA i który – ku mojej nieopisanej radości – pojawił się dzięki TVN-owi w Polsce.

Na każdym innym możesz natknąć się na:

a) seriale dokumentalne grane przez amatorskich amatorów i ze scenariuszami tak głupimi, że – jak by powiedziała moja przyjaciółka – od samego słuchania aż zęby bolą,

b) telewizyjne show, w których to rolnik szuka żony albo jakaś para bierze ślub nie mając pojęcia o tym, kto kim jest (nawet w aranżowanych małżeństwach w krajach, gdzie tej zwyczaj nadal funkcjonuje, z grubsza się wie, że on jest synem tego i tamtego oraz ma to i to)

c) seriale fabularne, których fabuła jest tak przewidywalna jak to, że mój kot rano będzie drapał w drzwi sypialni, żebym już wyszła, bo usłyszał, że wstałam

d) w najlepszym wypadku – wiadomości różnej jakości, w zależności od kanału, lub rozmowy polityków, którzy jednak prezentują coraz niższy poziom i coraz mniej się tego da słuchać.

Czy to my jesteśmy coraz głupsi, czy media myślą, że tacy jesteśmy? Z drugiej strony – pracowałam w mediach i wiem, że ich robota polega na tym, że reagują na potrzeby odbiorcy, więc?… Naprawdę aż tak nam się nasze społeczne IQ obniżyło czy może jesteśmy już tak zagonieni w codzienności, że wszystko nam jedno, co nam serwują, byleby zapchać mózg niczym brzuch w McDonaldzie, papką pełną jakichś nieistotnych informacji i byleby przestać myśleć o przyziemnych sprawach, jak kredyt do spłacenia, zepsuty samochód czy opłacenie studiów syna?

Wierzę, że nie jest jeszcze z nami tak źle. Sama od pewnego czasu przekształcam swoją tablicę na Facebooku w miejsce, do którego chce się zaglądać. Sukcesywnie eliminuję ludzi, których posty powodują, że czuję się głupsza niż jestem w istocie (co więcej, czuję, że oni są głupsi niż w istocie są!), odlajkowuję fanpage, które niczego ciekawego nie wnoszą do mojej codziennej rzeczywistości, zalajkowuję te, z których mogę się czegoś ciekawego dowiedzieć lub które mogą stanowić jakąś inspirację. O ironio, tym sposobem większość tego, co regularnie fejsbuk mi wyświetla to… kulinaria! Hahaha 😀