Gdyby ktoś mnie zapytał o Top 10 doświadczeń (nie wydarzeń) z mojego życia, na pierwszym miejscu zdecydowanie byłoby macierzyństwo, a raczej „bycie matką”. Jakoś nie lubię słowa macierzyństwo, bo mi się kojarzy tak gniazdowo, łożyskowo, wysiadująco… „Bycie matką” jest bardziej podmiotowe i sprawcze.
Nie stać mnie na dzieci
Powinnam pewnie taki ranking zacząć od numeru 10, ale dla zmyły zaczynam od 1, a potem będzie 9 itd. 😉 Bo jest okazja – jutro Dzień Matki – a okazje są po to, żeby z nich korzystać. „Bycie matką” u mnie zaczęło się dość dziwnie, bo długo myślałam, że nie chcę mieć dzieci, że nie jestem gotowa sprowadzać na ten świat kogoś, kim nie wiem, czy będę umiała się zająć, i że – to był właściwie najważniejszy argument – nie stać mnie na dzieci, a nie chcę, żeby się wychowywały w takich warunkach jak ja, czyli po prostu w biedzie.
A jednak pewnego dnia, gdy weszłam w 28. rok życia, coś mi się w mózgu nagle przestawiło i tego zapragnęłam. Nie jakoś bardzo. Nie był to cel mojego życia. Ale mówiąc oględnie – przestałam temu zapobiegać. Mimo wszystko jednak długo nie zachodziłam w ciążę, więc już zaczęłam myśleć, że jednak nie jest mi to dane. I pomyślałam sobie, że to dobrze, że widocznie tak ma być.
Pani inkubator
Tyle że gdy już to zaakceptowałam, okazało się, że jednak jest mi to dane. Choć jak zwykle w moim życiu, droga do celu miała być długa i wyboista. Krótko po tym, jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży, niemal utraciłam pracę. Niemal, bo zdążyłam „uciec” na zwolnienie. Zresztą nie bez powodu. Okazało się, że ciąża jest zagrożona i lekarz kazał mi przerwać wszelkie możliwe aktywności. Krótko mówiąc – mogłam co najwyżej leżeć, czytać książki (przeczytałam ich wtedy więcej niż na moich studiach polonistycznych!), jeść, pić i pachnieć. Nawet kurs prawa jazdy, gdzie już doszłam do etapu jazd, musiałam przerwać. Uziemienie. I w sumie, gdybym myślała o „posiadaniu dzieci” (też nie lubię tego sformułowania) tak jak myślałam przed ciążą, uważałabym się w tej sytuacji za inkubator. Ale hormony zrobiły swoje, więc korzystałam z tej okazji, że nic nie muszę, a nawet NIE MOGĘ, na maksa. Po prostu zajęłam się sobą.
Jeden z cudów
Niewiele to pomogło, bo kiedy już gotowy był pokój Oli (bez USG wiedziałam, że to będzie dziewczynka i cały czas miała imię), po rutynowej wizycie lekarz wysłał mnie do szpitala na obserwację, bo niby wszystko było dobrze, ale „coś mu nie grało”. Lekarz miał szósty, a nawet siódmy zmysł, bo dwa dni później nad ranem obudziłam się w szpitalu w kałuży krwi i jak mi później powiedziano, dosłownie minuty decydowały o życiu mojego dziecka i moim. Nie wiem, jak to jest dziś, ale odklejone łożysko było w tamtym czasie, 22 lata temu, bezapelacyjnym zagrożeniem życia i dziecka, i matki. Fakt, że byłam wtedy w szpitalu, a nie sama, w domu, uważam za jeden z kilku cudów, których miałam szczęście w życiu doświadczyć. Gdyby nie to, nie wiadomo, czy byłybyśmy dzisiaj obie na tym świecie…
Przytulona do kaloryfera
Z nocy, której urodziła się moja córka, pamiętam kilka rzeczy. W mojej pamięci wyglądają jak takie filmowe flashbacki, urwane kadry, jak w filmach pokazujących jakieś tragedie lub symboliczne momenty:
- położna przynosi mi na salę operacyjną ciepłą kołdrę, bo z utraty krwi i gigantycznego stresu trzęsę się nie do opanowania i nie mogą mnie przygotować ani do narkozy, ani do cesarskiego cięcia,
- pielęgniarka podaje mi kartę zgody na operację i długopis do jej podpisania, którego nie jestem w stanie utrzymać w palcach, bo tak się trzęsę (notabene gdy następnego dnia zobaczyłam ten podpis, powiedziałam, że żaden grafolog nie uznałby go za mój),
- mówię do anestezjologa, który stoi nade mną, że nie mogę oddychać, gdy on przykłada mi maskę ze znieczuleniem, a on odpowiada: „zaraz pani będzie mogła” i po tym film – nomen omen – mi się urywa,
- łóżko ze mną na pokładzie jedzie ciemnym korytarzem starego szpitala i anestezjolog wybudza mnie z narkozy, pytając jak się nazywam, a ja zamiast odpowiedzieć pytam, co z moim dzieckiem i słyszę: „ma pani zdrową córkę”; i zasypiam,
- przebudzam się, półprzytomna, w ciemnościach, w których nie widać nic, i czuję nieprawdopodobne zimno, trzęsę się nie do opanowania, ale w pobliżu czuję ciepło,
- rano budzę się na dobre, kurczowo obejmując stary, żeliwny kaloryfer – moje źródło ciepła, które wyczułam leżąc w łóżku gdzieś obok niego i które pomogło mi przetrwać drugą najgorszą noc w moim życiu; pierwsza to była noc oczekiwania na wieści o moim tacie, który – co już wiedzieliśmy – prawdopodobnie umrze (tato zmarł 25.11.1989 roku, Ola urodziła się 25.11.2001 roku, dokładnie w rocznicę) i była jeszcze noc trzecia, wiele lat później, gdy mój mąż odebrał sobie życie; i oby to były te trzy razy, do których sztuka…
Pępowina przecięta dwa razy
Ale już jestem… jesteśmy obie po tej stronie i… wracam do tematu bycia matką. Na pewno nigdy nie byłam typem mamuśki, kwoki, matki-Polki. I chyba jakiś dobry anioł nade mną czuwał nie tylko ratując mnie i Olę, ale też „informując” mnie tym traumatycznym zdarzeniem, że to jedno dziecko mi „wystarczy”. Bo to prawda. Nigdy nie byłam stworzona jako „matka dzieciom” 😉
Ale jestem pewna, że temu jednemu, które jest mi dane, dałam maksimum najlepszych rzeczy, które rodzic może dać dziecku – ogromne ilości miłości, ciepła i pełnej akceptacji.
„Matkowałam” jej wtedy, kiedy był na to czas, stawiałam granice, kiedy był na to czas, a kiedy przyszedł na to czas, zaczęłam się z nią przyjaźnić, bo rozumiem, że pępowina musi być przecięta dwa razy – realnie przy porodzie i wirtualnie, gdy pozwalamy własnemu dziecku ruszyć we własne życie. Jestem dumna z tego, że Ola zawsze miała prawo wyrażać swoje zdanie i było ono słuchane i uwzględniane. Bo dziecko, choć jest dzieckiem, to jest też człowiekiem, tyle że małym. Ale wyjątkowo interesującym i… o, matko! (nomen omen) ILE OD DZIECI MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ RZECZY, TO NIE DO WIARY!
Nauka od dzieci
Ale tylko jeden przykład, bo przecież mając 22-letnie dziecko można napisać na ten temat całą książkę, o ile nie serię. Ten przykład to choroby. Pamiętam, jak Ola przechodziła ospę. Przechodziła ją strasznie. Chyba nie było na jej ciele fragmentu bez wykwitów, a jej higiena w tym czasie i smarowanie tych cętków trwało codziennie ze dwie godziny. Ale jednocześnie jedno z najbardziej „szczęśliwych” jej zdjęć (niestety, nie mogłam go znaleźć w naszych archiwach) to było zdjęcie cętkowanej na biało Oli w białym dresie. Mimo że swędziało ją jak diabli i nie raz płakała przy tych wszystkich „zabiegach”. A druga to kiedy będąc już w gimnazjum złapała jelitówkę i tak się odwodniła, że trafiła do szpitala. To był 1 kwietnia, prima aprilis, a jej odwodnione żyły, z których nigdy nie było problemu pobrać krwi, zapadły się tak, że pielęgniarki prawie z lupami siedziały nad jej rękami. I Ola wtedy, odwodniona, wycieńczona, z krwawymi wybroczynami pod oczami od wymiotów, uśmiecha się i mówi: „moje żyły postanowiły zrobić wszystkim prima aprilis i się schowały”. No, jak tu nie kochać?!
I mało który dorosły potrafi przechodzić choroby z taką godnością i dystansem, jak dzieci.