PODCAST. Bo we mnie jest…

poniedziałek, 29 maja, 2023 0 0

Rozbieranie słowa kurwa w poprzednim odcinku, zaprowadziło nas do kurnika i do rozwiązłego koguta, a z takiego miejsca to już w sumie dosyć prosta i krótka droga do seksu, więc zgodnie z obietnicą, rozbiorę dzisiaj słowo seks. 

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

GOOGLE PODCASTY

APPLE PODCASTS

BULLHORN.FM

Trudna sfera intymna

Nie wiem, jak w innych językach, ale mam wrażenie, że my, Polacy, mamy pewien problem z nazywaniem wszystkiego, co jest związane z życiem intymnym, i to w sumie nie jest mój wymysł, bo przeprowadzono na ten temat różne badania, które faktycznie potwierdzają, że wpływ na dystans do „tych spraw” miał czas zaborów, kiedy jedyną ostoją języka polskiego był Kościół katolicki. A tu o intymności to nawet dzisiaj się mówi w sposób – przyznacie sami – infantylny albo co gorsza (z przykrością to stwierdzam) wypaczony. A potem przyszedł czas PRL u i domy z betonu, w których nie było wolnej miłości, jak kiedyś śpiewała Martyna Jakubowicz. 

Językoznawcy i seksuolodzy uważają, że na szczęście to się zmienia, a szczególnie, że każda para tworzy swój własny język erotyczny i jest z tym coraz lepiej. Ale niestety, oprócz całkiem ładnych i zgrabnych słów, takich jak zbliżenie czy kochanie się zostały nam niestety w polszczyźnie takie koszmarki, jak współżycie, stosunek płciowy, obcowanie płciowe albo jeszcze gorzej spółkowanie. Czy już to jest prawdziwy dramat (i w zasadzie to kojarzy mi się tylko ze światem zwierzęcym) kopulowanie.

I tu, cały na biało, w glorii zwycięzcy, bo wkrótce zdominuje tę sferę, nazewniczą, wkracza do naszego języka seks

Jakie są Wasze preferencje?

Seks przyszedł do nas z języka francuskiego albo z angielskiego. Wybierzcie sobie sami, zgodnie z tym, jakie są Wasze preferencje (mówię oczywiście o słowie, a nie o czynności). 

Pierwotne znaczenie tego słowa w obu tych językach to płeć. Francuskie sexe i angielskie sex wywodzą się z łacińskiego słowa sexus o takim samym znaczeniu, czyli płeć. W słowniku wyrazów obcych Michała Arcta[i] z 1936 roku to słowo pojawia się po raz pierwszy, chociaż dość dziwnie, dlatego że bez wyjaśnienia, co ono znaczy. Podane są dwie formy – sex w wersji angielskiej oraz spolszczona wersja tego słowa, którą wszyscy obecnie znamy. 

Według fachowców to, że nie przetłumaczono tego słowa, jest jakimś przeoczeniem wydawniczym, bo w tym samym słowniku pojawia się również słowo seksualny, pochodzące od słowa seks, oraz związek frazeologiczny seksapil, pisany wówczas jako dwa słowa sex appeal, i one już są w słowniku wyjaśnione.

Słowo seks znaczeniu płeć istniało w języku polskim bardzo długo, dlatego, że jeszcze w latach 60. XX wieku pojawia się ono w słownikach w tym znaczeniu. 

Bo we mnie jest…

Ale słowniki sobie, a żywy język sobie, bo chociaż – tak jak wspomniałam – w latach 60. XX wieku w słowniku słowo seks nadal pojawia się tylko w znaczeniu płeć, to w 1962 roku Jeremi Przybora użył go oficjalnie jako określenia atrakcyjności seksualnej, pisząc wylansowaną w Kabarecie Starszych Panów piosenkę „Bo we mnie jest seks”, którą Kalina Jędrusik zaśpiewała tak zmysłowo, że jej tytuł natychmiast kojarzy się z nią, kiedy go słyszymy.

W samych Stanach Zjednoczonych[ii], bo to tam ukuło się to nowe znaczenie tego słowa, seks jako aktywność seksualna zaczyna się pojawiać dopiero w 1918 roku, a w znaczeniu zbliżenie, współżycie płciowe dopiero w roku 1929 i wówczas był to to dwuwyrazowe wyrażenie sexual intercourse, czyli dosłownie, tak jak mamy to w polskim, obcowanie płciowe. A znany nam dzisiaj samodzielny rzeczownik seks jest po prostu skrótem od tej nazwy. Akurat Amerykanie bardzo lubią skróty i w sumie mnie to nie dziwi, skoro tam wszystko jest takie wielkie.

Co Was podnieca?

Ale wróćmy do Polski. W polszczyźnie razem z seksem pojawił się już wcześniej wspomniany wyraz seksapil, początkowo jako związek frazeologiczny, bo w języku angielskim są to dwa słowa sex appeal, czyliatrakcyjność seksualna (w polszczyźnie w tej chwili jest to już jeden wyraz). 

I taka mała dygresja. Ja to słowo znam od dziecka, bo jestem z czasów, kiedy w telewizji były jeszcze dwa kanały i w pierwszym programie Telewizji Polskiej co niedziela leciała taka seria, która się nazywała „W starym kinie”, gdzie wyświetlano polskie firmy międzywojenne. I jest taka komedia, zresztą bardzo ją lubiłam i mam wrażenie, że ona do dzisiaj może być bardzo ciekawa, gdyby ją trochę zremasterowano, bo wizualnie niestety nie jest już specjalnie atrakcyjna. Ta komedia z 1937 roku, czyli sprzed dwóch lat przed II wojną światową, zatytułowana jest „Piętro wyżej” i jest w niej taka piosenka „Seksapil” i jej refren leci mniej więcej tak: 

Seksapil to nasza broń kobieca 

Seksapil to coś, co was podnieca 

Wdzięk, styl, charm, szyk 

Tym was zdobywamy w mig 

Jeden znak, a już nie wiecie sami,

Co i jak, wzdychacie godzinami,

Ech, och, ach, ach 

I męczycie się aż strach

I co zabawne – tę piosenkę w filmie śpiewa mężczyzna w przebraniu kobiety, a w rolę tę wcielił się bardzo znany przedwojenny polski aktor Eugeniusz Bodo. I jak oglądałam tę scenę, tę piosenkę na Youtubie, to śmiałam się sama do siebie, że gościu był prekursorem wszystkich filmowych przebieranek! O całe dziesięciolecia wyprzedził Wojciecha Pokorę W „Poszukiwany, poszukiwana” czy Dustina Hoffmanna w „Tootsie”, czy też – żeby poszukać trochę bliżej – Eddiego Redmayne’a w „Dziewczynie z portretu”. No, po prostu masakra. 

Tu wrzucam link do Youtube, gdzie znalazłam na akurat ten fragment tego filmu. 

Co jest sexy?

Celowo mówię o tym seksapilu, dlatego że zwróciłam uwagę, widzę to już w języku, że ten rzeczownik powoli już się starzeje i wychodzi z użycia, zanika, a to dlatego (myślę, że taka właśnie jest kolej rzeczy), że wypiera go, i to z ogromnym wdziękiem, przymiotnik sexy (jest to też przysłówek). Skupmy się teraz na słowie sexy. Opisuje ono kogoś lub coś, co jest atrakcyjne pod względem płciowym, ale też fizycznym i wizualnym, więc w zasadzie możemy tak nazwać wszystko i każdego, kto lub co jest pożądane lub atrakcyjne bardziej niż coś czy ktoś inny. 

Według Wielkiego Słownika Języka Polskiego[iii] można tak powiedzieć na przykład o:

  • kobiecie (ja bym także dodała, że o mężczyźnie – w końcu mamy równouprawnienie), 
  • o sukience (ja bym też dodała inną część garderoby, także męskiej, na przykład dla mnie męska koszula jest bardzo sexy),
  • o kształcie, 
  • o zawodzie (sexy może być na przykład zawód, strzelam, swego czasu był sekxy zawód hydraulika, może być sexy zawód stewardesy, cokolwiek sobie wybierzecie, co jest dla was sexy i nazwiecie to sexy, to takie będzie).

Mój były szef mówił na przykład, że MacBook jest sexy i ja się z tym w stu procentach zgadzam, bo wszystkie sprzęty Apple są sexy i w ogóle wiele przedmiotów, wiele przedmiotów wokół nas jest w sexy. Rozejrzyjcie się wokół siebie albo zajrzycie do mediów społecznościowych. Ja naprawdę ciągle widzę coś sexy: sexy buty, sexy biżuterię, sexy samochód, sexy płytki na ścianę, co jest związane też z jedną z moich profesji, mniej słownej i słowotwórczej. 

Dzisiaj na przykład, kiedy to nagrywam, uczyłam się grać w sexy grę, czyli w golfa. Czemu golf jest sexy, nie wiem! Po prostu musisz się ubrać odpowiednio, jest to piękne pole golfowe, jest pięknie zielono, jest dużo uprzejmości, wszyscy są dla siebie mili, są pewne reguły, których trzeba się trzymać… I to wszystko wydało mi się, wydaje mi się bardzo sexy. 

Z archiwum X

Słowo sexy jest też seksowne wizualnie, przynajmniej dla mnie. Chodzi o pisownię, bo chociaż poprawna jest też forma w seksi, czyli forma spolszczona, to ja zawsze piszę to słowo w angielskiej wersji, którą w zasadzie każdy też zrozumie i niemal każdy potrafi prawidłowo wymówić. Dlaczego tak piszę? Bo po pierwsze, ta forma też jest poprawna, a po drugie, mimo że w naszym alfabecie istnieje litera X, to używamy jej w bardzo niewielu słowach, o ile w ogóle jeszcze jej używamy. A sexy, co w polszczyźnie jest bardzo rzadkie, może być pisane przez -XY na końcu, co sprawia, że to słowo jest jeszcze bardziej sexy.

I mimo że językoznawcy rekomendują wersję spolszczoną, ja chcę Was troszeczkę przeciwko niej zbuntować, właśnie ze względu na tę literę X, bo mimo że mamy ją w alfabecie, jest ona w nim już właściwie chyba tylko po to, żebyśmy mogli porządkować alfabetycznie wyrazy z innych języków, więc namawiam – piszmy sexy w wersji angielskiej 😉

A już supersexy rzecz w przymiotniku sexy to jest odmiana, bo jej po prostu nie ma! I nikt się nie pomyli, nikt nie popełni błędu, nikt nie zaliczy wpadki na pierwszej randce, źle odmieniając to słowo, bo po prostu nie trzeba go odmieniać! 

Językowy flirt

Pomyślcie sobie teraz, jak to dobrze, że język jest żywy i że tak lubi flirtować z innymi językami, bo gdyby nie to, nigdy nie doczekalibyśmy się takiej ładnej nazwy jak seks i takich pięknych określeń jak sexy, więc według mnie seks jest w naszym języku jak zbawienie i wszedł do jego formy zarówno oficjalnej, jak i potocznej, więc w odróżnieniu od kurwy, którą rozbierałam tydzień temu, seks jest słowem grzecznym i bezpiecznym. 

I na tym dzisiaj skończę. Nie zapowiem, jakie słowo będę rozbierać w przyszłym tygodniu. Niech to będzie niespodzianka. 


[i] https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/seks-z-Ameryki;14868.html (online 19.05.2023)

[ii] http://www.poradniajezykowa.us.edu.pl/baza_archiwum.php?POZYCJA=2620 (online 19.05.2023)

[iii] https://wsjp.pl/haslo/podglad/62782/sexy (online 19.05.2023)

Top 10 doświadczeń mojego życia. Nr 1. Bycie matką

czwartek, 25 maja, 2023 0 0

Gdyby ktoś mnie zapytał o Top 10 doświadczeń (nie wydarzeń) z mojego życia, na pierwszym miejscu zdecydowanie byłoby macierzyństwo, a raczej „bycie matką”. Jakoś nie lubię słowa macierzyństwo, bo mi się kojarzy tak gniazdowo, łożyskowo, wysiadująco… „Bycie matką” jest bardziej podmiotowe i sprawcze.

Nie stać mnie na dzieci

Powinnam pewnie taki ranking zacząć od numeru 10, ale dla zmyły zaczynam od 1, a potem będzie 9 itd. 😉 Bo jest okazja – jutro Dzień Matki – a okazje są po to, żeby z nich korzystać. „Bycie matką” u mnie zaczęło się dość dziwnie, bo długo myślałam, że nie chcę mieć dzieci, że nie jestem gotowa sprowadzać na ten świat kogoś, kim nie wiem, czy będę umiała się zająć, i że – to był właściwie najważniejszy argument – nie stać mnie na dzieci, a nie chcę, żeby się wychowywały w takich warunkach jak ja, czyli po prostu w biedzie. 

A jednak pewnego dnia, gdy weszłam w 28. rok życia, coś mi się w mózgu nagle przestawiło i tego zapragnęłam. Nie jakoś bardzo. Nie był to cel mojego życia. Ale mówiąc oględnie – przestałam temu zapobiegać. Mimo wszystko jednak długo nie zachodziłam w ciążę, więc już zaczęłam myśleć, że jednak nie jest mi to dane. I pomyślałam sobie, że to dobrze, że widocznie tak ma być. 

Pani inkubator

Tyle że gdy już to zaakceptowałam, okazało się, że jednak jest mi to dane. Choć jak zwykle w moim życiu, droga do celu miała być długa i wyboista. Krótko po tym, jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży, niemal utraciłam pracę. Niemal, bo zdążyłam „uciec” na zwolnienie. Zresztą nie bez powodu. Okazało się, że ciąża jest zagrożona i lekarz kazał mi przerwać wszelkie możliwe aktywności. Krótko mówiąc – mogłam co najwyżej leżeć, czytać książki (przeczytałam ich wtedy więcej niż na moich studiach polonistycznych!), jeść, pić i pachnieć. Nawet kurs prawa jazdy, gdzie już doszłam do etapu jazd, musiałam przerwać. Uziemienie. I w sumie, gdybym myślała o „posiadaniu dzieci” (też nie lubię tego sformułowania) tak jak myślałam przed ciążą, uważałabym się w tej sytuacji za inkubator. Ale hormony zrobiły swoje, więc korzystałam z tej okazji, że nic nie muszę, a nawet NIE MOGĘ, na maksa. Po prostu zajęłam się sobą.

Jeden z cudów

Niewiele to pomogło, bo kiedy już gotowy był pokój Oli (bez USG wiedziałam, że to będzie dziewczynka i cały czas miała imię), po rutynowej wizycie lekarz wysłał mnie do szpitala na obserwację, bo niby wszystko było dobrze, ale „coś mu nie grało”. Lekarz miał szósty, a nawet siódmy zmysł, bo dwa dni później nad ranem obudziłam się w szpitalu w kałuży krwi i jak mi później powiedziano, dosłownie minuty decydowały o życiu mojego dziecka i moim. Nie wiem, jak to jest dziś, ale odklejone łożysko było w tamtym czasie, 22 lata temu, bezapelacyjnym zagrożeniem życia i dziecka, i matki. Fakt, że byłam wtedy w szpitalu, a nie sama, w domu, uważam za jeden z kilku cudów, których miałam szczęście w życiu doświadczyć. Gdyby nie to, nie wiadomo, czy byłybyśmy dzisiaj obie na tym świecie…

Przytulona do kaloryfera

Z nocy, której urodziła się moja córka, pamiętam kilka rzeczy. W mojej pamięci wyglądają jak takie filmowe flashbacki, urwane kadry, jak w filmach pokazujących jakieś tragedie lub symboliczne momenty:

  1. położna przynosi mi na salę operacyjną ciepłą kołdrę, bo z utraty krwi i gigantycznego stresu trzęsę się nie do opanowania i nie mogą mnie przygotować ani do narkozy, ani do cesarskiego cięcia,
  2. pielęgniarka podaje mi kartę zgody na operację i długopis do jej podpisania, którego nie jestem w stanie utrzymać w palcach, bo tak się trzęsę (notabene gdy następnego dnia zobaczyłam ten podpis, powiedziałam, że żaden grafolog nie uznałby go za mój),
  3. mówię do anestezjologa, który stoi nade mną, że nie mogę oddychać, gdy on przykłada mi maskę ze znieczuleniem, a on odpowiada: „zaraz pani będzie mogła” i po tym film – nomen omen – mi się urywa,
  4. łóżko ze mną na pokładzie jedzie ciemnym korytarzem starego szpitala i anestezjolog wybudza mnie z narkozy, pytając jak się nazywam, a ja zamiast odpowiedzieć pytam, co z moim dzieckiem i słyszę: „ma pani zdrową córkę”; i zasypiam,
  5. przebudzam się, półprzytomna, w ciemnościach, w których nie widać nic, i czuję nieprawdopodobne zimno, trzęsę się nie do opanowania, ale w pobliżu czuję ciepło,
  6. rano budzę się na dobre, kurczowo obejmując stary, żeliwny kaloryfer – moje źródło ciepła, które wyczułam leżąc w łóżku gdzieś obok niego i które pomogło mi przetrwać drugą najgorszą noc w moim życiu; pierwsza to była noc oczekiwania na wieści o moim tacie, który – co już wiedzieliśmy – prawdopodobnie umrze (tato zmarł 25.11.1989 roku, Ola urodziła się 25.11.2001 roku, dokładnie w rocznicę) i była jeszcze noc trzecia, wiele lat później, gdy mój mąż odebrał sobie życie; i oby to były te trzy razy, do których sztuka…

Pępowina przecięta dwa razy

Ale już jestem… jesteśmy obie po tej stronie i… wracam do tematu bycia matką. Na pewno nigdy nie byłam typem mamuśki, kwoki, matki-Polki. I chyba jakiś dobry anioł nade mną czuwał nie tylko ratując mnie i Olę, ale też „informując” mnie tym traumatycznym zdarzeniem, że to jedno dziecko mi „wystarczy”. Bo to prawda. Nigdy nie byłam stworzona jako „matka dzieciom” 😉

Ale jestem pewna, że temu jednemu, które jest mi dane, dałam maksimum najlepszych rzeczy, które rodzic może dać dziecku – ogromne ilości miłości, ciepła i pełnej akceptacji. 

„Matkowałam” jej wtedy, kiedy był na to czas, stawiałam granice, kiedy był na to czas, a kiedy przyszedł na to czas, zaczęłam się z nią przyjaźnić, bo rozumiem, że pępowina musi być przecięta dwa razy – realnie przy porodzie i wirtualnie, gdy pozwalamy własnemu dziecku ruszyć we własne życie. Jestem dumna z tego, że Ola zawsze miała prawo wyrażać swoje zdanie i było ono słuchane i uwzględniane. Bo dziecko, choć jest dzieckiem, to jest też człowiekiem, tyle że małym. Ale wyjątkowo interesującym i… o, matko! (nomen omen) ILE OD DZIECI MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ RZECZY, TO NIE DO WIARY!

Nauka od dzieci

Ale tylko jeden przykład, bo przecież mając 22-letnie dziecko można napisać na ten temat całą książkę, o ile nie serię. Ten przykład to choroby. Pamiętam, jak Ola przechodziła ospę. Przechodziła ją strasznie. Chyba nie było na jej ciele fragmentu bez wykwitów, a jej higiena w tym czasie i smarowanie tych cętków trwało codziennie ze dwie godziny. Ale jednocześnie jedno z najbardziej „szczęśliwych” jej zdjęć (niestety, nie mogłam go znaleźć w naszych archiwach) to było zdjęcie cętkowanej na biało Oli w białym dresie. Mimo że swędziało ją jak diabli i nie raz płakała przy tych wszystkich „zabiegach”. A druga to kiedy będąc już w gimnazjum złapała jelitówkę i tak się odwodniła, że trafiła do szpitala. To był 1 kwietnia, prima aprilis, a jej odwodnione żyły, z których nigdy nie było problemu pobrać krwi, zapadły się tak, że pielęgniarki prawie z lupami siedziały nad jej rękami. I Ola wtedy, odwodniona, wycieńczona, z krwawymi wybroczynami pod oczami od wymiotów, uśmiecha się i mówi: „moje żyły postanowiły zrobić wszystkim prima aprilis i się schowały”. No, jak tu nie kochać?!

I mało który dorosły potrafi przechodzić choroby z taką godnością i dystansem, jak dzieci.

Jak się żyje z ADHD?

sobota, 20 maja, 2023 0 0

ADHD. Zdiagnozowałam je u siebie już dawno. Sama, bo to nie jest takie ADHD jako jednostka chorobowa, tylko takie życiowe. Ale dopiero niedawno dotarło do mnie, że jest to przypadłość z gatunku takich, które doskonale opisuje tytuł przeboju Rolling Stones „I can’t get no satisfaction”. Na szczęście, tylko sam tytuł, bo treść mojego życia jest jednak dużo bogatsza niż to, o czym śpiewa Mick Jagger.

Moja zawodowa niespecjalizacja

Wracam na bloga z takim wyznaniem i jednocześnie z postanowieniem regularnego pisania (dosłownie wpisałam je w swój grafik zleceń dla klientów), właśnie dlatego, że dociera do mnie ostatnio, ile z takim ADHD wiąże się negatywnych (chociaż też pozytywnych) rzeczy. 

Pozytywne są takie, że nigdy nie ma nudy. Nie potrafiłabym np. zawodowo robić tylko jednej rzeczy przez całe życie, a nawet przez kilka lat. Będąc na studiach polonistycznych ukończyłam je jako jednocześnie nauczyciel i krytyk filmowy. Mając wiedzę z teorii filmu zostałam korektorem w gazecie. Będąc korektorem i po opublikowaniu zaledwie jednego artykułu (!) zostałam redaktorem naczelnym. W międzyczasie byłam przez jeden rok szkolny nauczycielem. Potem rzecznikiem prasowym dużego zakładu, a później znów redaktorem naczelnym innej gazety, później jeszcze innej, potem tylko (a bardziej aż, bo to najlepszy czas w mojej dziennikarskiej pracy) dziennikarzem. Później zdarzył się pierwszy epizod pracy typowo biurowej w biurze poselskim, a jednocześnie koordynacja fajnych, dużych imprez Miasto Dzieci i Zjazd Świdniczan. Potem zaczęła się praca w public relations i marketingu, którą w mniejszym lub większym zakresie kontynuuję do dzisiaj w ramach mojej firmy, jednocześnie z kolejną pracą biurową i jednocześnie z moją już czteroletnią nową „niespecjalizacją”, czyli projektowaniem wnętrz. Ufff! A to tylko część.

Nazywam to „niespecjalizacją”, bo ani w mediach, ani w żadnej innej pracy nigdy nie zamknęłam się w jednej tematyce. Nigdy też nie była to tylko jedna praca. Można wręcz powiedzieć, że wyspecjalizowałam się w niespecjalizowaniu się 😉 I to mnie właśnie ostatnio gniecie w duszę, bo zaczęłam się zastanawiać, czy nie trwonię moich zdolności do tego czy tamtego, robiąc tyle różnych rzeczy, zamiast skupić się na jednej i rozwijać się w jakimś konkretnym kierunku. 

I to nie jest tak, że coś mi się nudzi, więc szukam czegoś innego, bo te wszystkie rzeczy z różnym nasileniem i w różnych proporcjach i konfiguracjach współwystępują cały czas. To jest po prostu to ADHD, które pcha mnie do tego, żeby ciągle próbować nowych rzeczy – obojętnie, czy przychodzą do mnie same, czy ja je wymyślam, jak niedawno nagrywanie podcastu. Ja po prostu muszę, inaczej się uduszę, jak śpiewał kiedyś Jerzy Stuhr. Czy mam do tych rzeczy talent? Nie mam pojęcia! Jakoś wychodzą. Ale na pewno do próbowania mam 😉

Moja życiowa niekonsekwencja

Prywatnie nie jest lepiej. Dopiero niedawno doceniłam trwałość przyjaźni i innych bliższych relacji. W młodości miałam szczególną łatwość „odpuszczania” przyjaźni. Pozwalałam im się dosłownie rozłazić. I absolutnie nie było tak, że ktoś mi się nudził, więc pojawiał się ktoś inny. Po prostu pojawiał się ktoś inny, wnosił coś nowego, czego wcześniej nie znałam, więc moje ADHD pchało mnie w to „nowe”, choć nigdy to nie była rewolucja, zawsze „ewolucja”. A ja byłam za młoda i za głupia, żeby nad tymi relacjami bardziej popracować. Być może dziś współistniałyby – tak jak te moje zawodowe zajęcia.

Wyjątkiem był wczesny okres mojego wdowieństwa, kiedy faktycznie nastąpiły totalna rewolucja oraz rewizja, tym razem – mimo okoliczności – dość świadoma, wszystkich moich relacji. Takie działanie jest jednak, co wiem z wielu lektur na temat przeżywania żałoby, dość typowe, więc traktuję to jako odstępstwo od normy.

Nawet na tym blogu… Czytam różne blogi – podróżnicze, kulinarne, o filmach, aranżacji wnętrz, modzie, urodzie, kosmetykach, książkach, fitnessie, finansach i one wszystkie są o czymś bardzo wyspecjalizowanym. Nawet lifestylowe blogi, w które przynajmniej w teorii mógłby się wpisywać mój, są bardziej konkretne tematycznie. A tu? Tyle różnych tematów, że nie przypiszesz do żadnej kategorii. Czy ja mam z tym problem? No, mam! A przynajmniej miałam do niedawna. Może dlatego też trochę zaniedbałam tego bloga, bo przestałam czuć w nim jakąś tożsamość? 

Ale w tym roku odrabiam wiele lekcji. I wiem, że właśnie ten blog, to jest MOJA tożsamość, moje patrzenie na świat, moje jego obserwacje, moje refleksje na różne tematy. Bo mój świat to nie jedna praca, i nie jeden dom z jego powtarzalnością. Mam tego o wiele więcej. Sama sobie tyle tego narobiłam i nagromadziłam przez lata. Więc i w mózgu dzieje się dużo, i w myślach, i widzi się od razu więcej, a w moim przypadku jest jeszcze coś, co wyniosłam z pracy w mediach – potrzeba podzielenia się tym, co widzę i jak to widzę. Zaczęło się lata temu od felietonów w gazecie i tak mi zostało. I od Was wiem, że to właśnie dlatego chcecie (czy chcieliście, bo Was zaniedbałam) to czytać. Tak więc WRACAM. 

Ucieczka od powtarzalności

Jeszcze jeden element tej „spowiedzi”. Miałam też w życiu okres stagnacji, takiej nudy i powtarzalności, jakiej dzisiaj kompletnie nie rozumiem, mimo że sama w niej przez kilka ładnych lat tkwiłam. 

Był taki czas, kiedy wyjeżdżałam z rodziną co roku w to samo (lub podobne) miejsce na urlop i spędzałam go według tradycyjnego polskiego schematu. Podobnie powtarzalnie spędzałam popołudnia, weekendy, święta itd. Po latach jednak myślę, że ten czas też był potrzebny, bo po pierwsze, Ola była wtedy mała, a dzieci potrzebują tego rodzaju stabilności (a teraz ma z tego jakieś wspomnienia), a po drugie, mając takie doświadczenia na koncie już wiem, że nigdy więcej nie chcę już i nie będę tak odpoczywać. Nawet na starość.

Nie rozumiem dziś takiej powtarzalności, choć akceptuję ją u innych (ich życie, ich wybór), bo w międzyczasie odrobiłam konkretną lekcję z życia, i to nie na własne życzenie. I wiem, że jest krótsze niż nam się wydaje. I że carpe diem jest jedną z najbardziej aktualnych filozoficznych myśli wszech czasów.

Od dziesięciu lat nie pojechałam na urlop dwa lata z rzędu w to samo miejsce, chociaż też nie jest tak, że nie ma miejsc, do których nie chciałabym wrócić. Bo chciałabym. Wiem już też, że jeden wyjazd w roku to za mało. 

Co do mojego czasu wolnego to co chwila wyszukuję nowe pasje – do gór pewnego dnia dołączył rower, do roweru – fitness, do fitnessu teraz powoli dochodzi fitness umysłu 😉 Do zainteresowania filmami, serialami i muzyką dołączyły podcasty, a wraz z nimi – tak jak kiedyś z projektowaniem wnętrz – uświadomiłam sobie moją sięgającą studiów fascynację pochodzeniem słów i słowotwórstwem. A że mam to ADHD, to bach! Dziś już w sieci hula pierwszy odcinek podcastu o pochodzeniu słów i nie tylko. Bo pewnego dnia po prostu zrozumiałam, że chcę i muszę tego spróbować, inaczej się uduszę 😉

Jak się żyje z życiowym ADHD?

No właśnie. Wygląda to wszystko z jednej strony bardzo ciekawie, bo nie raz słyszę od znajomych (raczej tych dalszych), jakie mam superciekawe życie. Może i tak. Zresztą, faktycznie, tak jak napisałam na początku – nudy nie ma. Z drugiej niektórzy mogą pomyśleć, że jestem zdrowo jebnięta i coś mam nie tak pod sufitem, że nie mogę usiedzieć w miejscu i że może sobie coś w ten sposób rekompensuję. Jak jest, tego ja sama nawet nie wiem. Może trochę jednego i drugiego, a może co całkiem co innego. Wiem na pewno, że to wszystko ma swoje dobre i złe strony. 

Dobre strony 

  • jestem w stanie zagłębić się w każdą dziedzinę (no, może poza fizyką kwantową i budową skomplikowanych urządzeń elektronicznych) i dzięki dobremu researchowi napisać wartościowy artykuł na każdy temat, co sprawia, że jeszcze nigdy nie musiałam sama szukać klientów,
  • nie zamykam się na naukę nowych rzeczy, wręcz jak coś bardzo „czuję”, to dążę za wszelką cenę do tego, żeby się tego nauczyć – dzięki temu mam dzisiaj tyle różnych umiejętności, których nie nauczyłabym się zamykając w jednej dziedzinie zawodowej, na przykład potrafię projektować wnętrza i mam już nawet na tym polu maleńkie sukcesy,
  • wiem już na własnym przykładzie, co może jeden człowiek i że jeśli tylko chce, może bardzo dużo i od razu przypominają mi się słowa Jana Nowickiego, które wypowiedział, kiedy miałam niesamowitą możliwość zrobić z nim wywiad:

„człowiek powinien przede wszystkim pięknie przeżyć to, co jest jego skarbem – życie”

Polecam ten wywiad, bo to bardzo pouczająca rozmowa z niesamowicie mądrym życiowo człowiekiem, więc wrzucam tutaj

Złe strony

  • w żadnym z moich zajęć nie stałam się i już nie stanę ekspertem na poziomie naprawdę eksperckim, jaki podziwiam u wielu osób,
  • mam czasem poczucie, że się rozdrabniam, zamiast na czymś konkretnym skupić i to konsekwentnie rozwijać,
  • czasem wpadam w dołek pod tytułem „niczego w życiu tak naprawdę nie osiągnęłam”, co jest chyba najgorszą z tych złych stron i niestety – powtarzalną, czego najbardziej w tym nie lubię.

Puenta – wracam na bloga

Powrót do blogowania jest moją puentą tych rozważań, bo analizując to, co mnie gniecie i porównując z tym, co jest w tym dobre, uświadomiłam sobie, że jednak jest jedna rzecz w życiu, w której się specjalizuję. Tą rzeczą jest pisanie. Każda jego forma, każdy gatunek, każda długość, każde przeznaczenie. I to jest prawda, co napisałam kilka lat temu we wstępie do mojego bloga – że jestem w pisaniu jak Forrest Gump. Zawsze jak coś robię, to piszę. Tak właśnie jest. Tym zarabiam niemal przez całe moje życie i to z tego powodu znajduje mnie większość moich „prac”. Nawet w projektowaniu wnętrz przychodzi taki czas, zwłaszcza przy poważniejszych projektach, związanych dalej ze sprzedażą czy wynajmem, że trzeba stworzyć treść, która w tym pomoże. I ja to robię. Po to umiem.

Dlatego, Moi Drodzy, wracam na bloga, którego trochę przewietrzyłam, usuwając artykuły niczemu i nikomu już niesłużące, i którego wnętrze wkrótce zaprojektuję na nowo. Ale tymczasem chcę Was ponownie zaprosić do jego czytania. Tę relację (z Wami) też zaniedbałam, więc jej odbudowywanie jest dla mnie formą pokuty 😉 i terapii.

PS Fanpage Fabryka Słowa to teraz wspólny profil i mojego starego bloga, który trochę odświeżyłam pod kątem treści, i nowego, raczkującego podcastu, którego można słuchać na platformach:

SPOTIFY: https://open.spotify.com/show/1I9dsZqUrueBaCJsqbUEr3

APPLE PODCASTS: https://podcasts.apple.com/pl/podcast/fabryka-s%C5%82owa/id1688244359  

Zachęcam do słuchania i zapraszam do obserwowania podcastu, a w przyszłości może do subskrybowania, bo dla subskrybentów szykuję fajne rzeczy.

PODCAST. Nie mogłam wybrać lepszego słowa

piątek, 19 maja, 2023 0 0

Jest takie jedno słowo w języku polskim, w którym jak u tegorocznego zwycięzcy Oscara za najlepszy film i jest „wszystko, wszędzie, naraz” i nie do wiary, że w pięciu zestawionych ze sobą literach może być tyle ekspresji, tyle różnych emocji, negatywnych, pozytywnych. 

I ile jest kontekstów, w jakich użyjemy tego słowa, tyle ono ma znaczeń. Używamy go, gdy jesteśmy wściekli, zaskoczeni, zdziwieni, oczarowani, przerażeni, pełni uznania zadowoleni, niepewni, a niektórzy używają go nawet jako przecinka, czego absolutnie nie polecam, bo to jest najgorsze z możliwych form użycia tego słowa. Co to za słowo? 

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

GOOGLE PODCASTY

APPLE PODCASTS

BULLHORN.FM

Już pewnie się domyślacie. To stara dobra kurwa. Nie mogło być inaczej. Na pierwszy odcinek podcastu, w którym rozbieram słowa do naga, nie znajdę nic lepszego od pięknej i powszechnie znanej kurwy. Nie mam bardziej popularnego i rozpowszechnionego polskiego wulgaryzmu. A jakbyśmy zapytali takiego na przykład Niemca czy Anglika, jakie zna polskie słowo, to jak myślicie, jakie powie pierwsze? 

Mówimy kurwa, gdy jesteśmy wściekli, o, kurwa!, gdy coś nas zaskoczy, ty kurwo, gdy chcemy kogoś obrazić, i dzisiaj to nie jest już nawet kierowane tylko do kobiet. Powiem więcej – zmiany w kontekstach, w jakich używamy słowa kurwa, doskonale pokazują, że nasz język jest żywy i ciągle ewoluuje. 

Tak więc dziś na tapecie mamy kurwę, więc po prostu weźmy ją w obroty. 

Przyznam wam się, że przez pewien okres, mojego życia, na szczęście krótki, który nazwałabym dawno i nieprawda, bo na samą myśl o tym okrywam się sromem, żyłam w takim przeświadczeniu, że słowo kurwawzięło się od la kurwa, które w kilku językach, między innymi po hiszpańsku, znaczy zakręt, a które z kolei pochodzi od łacińskiego słowa curva, które oznacza krzywą. Nie wymyśliłam sobie tego sama, chociaż jestem dość kreatywna. Musiałam gdzieś to przeczytać., chociaż dziś, kiedy przygotowując się do tego podcastu, poszukiwałam w Internecie znaczenia słowa kurwa tak właśnie wyjaśnionego, to nie udało mi się tego znaleźć, a podobno w Internecie nic nie ginie. Ale pamiętam, że to tłumaczenie było takie, że kurwy zawsze stoją na zakręcie czy gdzieś na rogu, pod latarnią, i tam szukają okazji. Jakoś to do mnie przemówiło, nie wiem, dlaczego. Nie zagłębiałam się też wtedy znaczenie tego słowa. 

Na szczęście, w międzyczasie zdobyłam znacznie większą wiedzę na temat pochodzenia kurwy i innych słów i dzisiaj mogę się nią z wami podzielić. 

Google: zachowania seksualne kur

Otóż słowo kurwa pochodzi od kury. Od KURY – tak od tej samej, od której jemy jajka (chyba że jesteście weganami, to nie jecie). Niemniej dzisiaj postaram się udowodnić wam, że kurwa ma z jajami niemal tyle samo wspólnego co kura, bo to właśnie zachowania kur miały naszym przodkom przypominać zachowania kobiet lekkich obyczajów. 

Dzisiaj dość trudno potwierdzić, skąd to się wzięło, a poszukiwania w Google na podstawie frazy z „zachowania seksualne kur”, którą wpisałam chociaż doprowadziły mnie do całkiem interesujących treści, to jednak nie znalazłam w nich żadnej informacji o rzekomej rozwiązłości kur. Natomiast, co chyba nikogo nie zdziwi, znalazłam mnóstwo informacji na temat rozwiązłości koguta i to jest trop, który prowadzi nas prościutko do kurnika. 

Otóż słowo kura i kurwa mają wspólny rdzeń, jakim jest kur. I jest to prasłowiańskie słowo oznaczające koguta. Zresztą kur na koguta. Mówiło się w języku polskim przez całe stulecia, więc nawet jeszcze w XVII wieku mieliśmy samca, czyli kura i samicę, czyli kurę, a więc to kogucik, nazywany wówczas kurem, stał się wzorcem nazwy kurwa i teraz ma to sens, bo jak wiadomo, kogut to bardzo rozwiązłe zwierzę, które zmienia partnerki jak rękawiczki, czyli po prostu się kurwi. 

Jak ewoluowała kurwa?

Ewolucja słowa kurwa w naszym języku jest naprawdę bardzo ciekawa. Istnieją przesłanki, aby sądzić, że początkowo kurwami nazywano, oczywiście w sposób obelżywy, ale tylko niezamężne matki, a nie przedstawicielki – jak to się dzisiaj pięknie eufemistycznie mówi – najstarszego zawodu świata. 

Istnieje taki dokument zapisany w XIII wieku na płacie kory brzozowej, w którym niejaka Anna prosi swojego brata o pomoc dla siebie i swojej córki, bo jakiś mężczyzna oskarżył ją o nadużycia finansowe i chcąc ją obrazić, nazwał ją kurwą. I zrobił to prawdopodobnie dlatego, że posiadała nieślubną córkę. 

Taka mała dygresja… bo jak sobie o tym pomyślę, to jak w ten sposób na to patrzeć, to ta kurwa robi się bardziej swojska, bo dzisiaj wokół nas jest tyle niezamężnych matek, których absolutnie nikt nie piętnuje. Przeciwnie, raczej je wspieramy i doceniamy. Ja sama przez pierwsze trzy lata życia mojej córki również byłam jedną z nich, więc można powiedzieć, że mam trzyletni staż w byciu kurwą. 

Syn nieślubnej matki

Wróćmy jednak do tematu. Jeszcze w staropolszczyźnie znajdujemy ślady istnienia w języku słowa kurwa w podobnym znaczeniu, czyli jako niezamężnej matki. W rotach sądowych z 1415 roku jest taki cytat jakiegoś przesłuchiwanego człowieka, w którym znalazł się taki fragment „kurwie macierze syny” i gdybyśmy chcieli te słowa „kurwie macierze syny” dosłownie przełożyć na współczesny język polski, oznaczają „syna zrodzonego z kurwy”, czyli syna, którego matką jest kurwa, i oznacza po prostu syna niezamężnej matki. 

Dzisiaj powiedzielibyśmy, że po prostu oznacza skurwysyna, co przecież jest okropnie wulgarnym i bardzo obelżywym słowem. Natomiast sądząc po kontekście, w którym wtedy zostało to użyte, było to raczej sformułowania opisujące fakt, że syn jest nieślubny, choć nie było ono ani oficjalne, ani sympatyczne. 

A skoro już od kurwy dotarliśmy do jej syna, to powiedzmy sobie jeszcze, że współcześnie używany wulgaryzm skurwysyn, o którym wspomniałam przed chwilą, oznaczał pierwotnie właśnie nic innego. Jak to, że taki człowiek jest zrodzonym z kurwy synem, czyli synem kobiety lekkich obyczajów, więc w zasadzie bardziej to obraża matkę niż syna. Taka jest prawda, tyle że dzisiaj używamy tego słowa całkowicie w oderwaniu od jego pierwotnego znaczenia, choć oczywiście robimy to nadal w sytuacjach, kiedy chcemy kogoś naprawdę bardzo mocno obrazić. 

Słowo skurwysyn jest wyrazem pochodnym zbudowanym na podstawie słowotwórczej kurw- i takich wyrazów jest bardzo wiele. Są mniej i bardziej udane. Oczywiście nikt ich nie tworzy specjalnie – po prostu się pojawiają w języku, jak większość słów czy nowych tworów słownych, tak zwanych neologizmów. Ale są niektóre z nich są ciekawsze, lepiej brzmiące i więcej wyrażające niż inne. I jeśli chodzi o słowo utworzone na podstawie słowo twórczej kurw-, to ja mam dwa, które naprawdę są według mnie wyjątkowo udane.

Pierwsze to jest mieć wkurwa, co oznacza być bardzo mocno zdenerwowanym na coś, na kogoś albo ogólnie zdenerwowanym. 

A drugie to jest majstersztyk, jeśli chodzi o wulgaryzmy – słowo nakurwiać. W ten sposób opisujemy bardzo intensywne wykonywanie czegoś, na przykład jakiejś pracy. Ja jak się spieszę z jakimś zleceniem, to często nakurwiam na klawiaturze. A Maria Peszek ze swoim słynnym ojcem, znakomitym aktorem Janem, stworzyli w pandemii w ramach „Hot sixteen challenge 2” piosenkę, w której śpiewają między innymi:

„nie ma już nic,

skończył się tlen, 

nakurwiam zen, 

nakurwiam zen”

Możemy też w ten sposób opisać jakiś bardzo silny ból, na przykład, gdy boli nas głowa tak bardzo, że żadne środki nie działają, to przecież nie powiemy „boli mnie głowa”, tylko „nakurwia mnie głowa”. 

Ale kochani, ja wcale nie namawiam Was do używania wulgaryzmów. Nie chciałabym, żebyście tak odebrali ten pierwszy odcinek. Jeśli chcecie, to zawsze są opcje grzeczniejsze i oczywiście namawiam również do ich stosowania, bo wyrazy są w języku po to, żeby ich używać. Dla kurwy są to eufemizmy zawierające ten sam rdzeń, czyli kur- i to są na przykład takie powiedzenia:

  • kurczę, 
  • kurczę pieczone,
  • kurka wodna, 
  • kurde, 
  • kurdebele,
  • kurna, 
  • kurna chata, 
  • kurtka

Albo jeszcze są takie, też związane z kurami, jak kurza stopa czy kurza twarz

Ulżyjcie sobie

Chciałabym jednak, żebyście nie bali się wulgaryzmów, bo one nie są niczym złym, jeśli oczywiście odpowiednio ich używamy. Na pewno nie powinny być stosowane w języku publicznym ani w mediach. Poza tym nie mogą być taki przecinkiem, jak słyszymy czasami u osób – powiedzmy sobie to eufemistycznie – mniej wykształconych, których rozmowy czasem mamy okazję podsłuchać niechcący na ulicy. 

Kluczem wulgaryzmów jest ich moc, która objawia się tylko wtedy, kiedy przychodzi okazja do ich stosowania, taka wewnętrzna potrzeba, która wypływa wprost z naszych trzewi, kiedy mamy w sobie tyle emocji, których nie jesteśmy w stanie wyrzucić w żaden inny sposób, jak po prostu używając mocnego przekleństwa. I one zawsze wtedy przychodzą same. I co jest według mnie ważne – jeśli przychodzą, to pozwólmy im z nas wypłynąć. One naprawdę potrafią przynieść ulgę. Wulgaryzmy, oczywiście odpowiednio użyte, mają naprawdę wielką moc, a to, że potrafią przynosić ulgę, zaraz Wam pokażę. Przeczytajcie to na głos albo odsłuchajcie w moim nagraniu tego podcastu:

„Kurwa! Zrobiłam to! Nagrałam pierwszy odcinek podcastu”. 

„Kurka wodna! Zrobiłam to! Nagrałam pierwszy odcinek podcastu”.

Słyszycie tę subtelną różnicę? Bo ja tak. Nie ma się co oszukiwać. Taka kurwa potrafi wyrazić więcej emocji niż tysiąc innych słów i lepszej puenty tego odcinka nie wymyślę.

A jeśli zainteresowało Was moje rozbieranie słów, to zapraszam na kolejny odcinek, w którym rozbiorę słowo seks. Do naga, oczywiście.