Daaaawno nic tu nie pisałam i czuję się, jakbym porzuciła własne dziecko 🙁 Ale. Pracuję jak głupia. Pracuję w pracy. Pracuję w domu. A jeszcze od początku roku sama sobie wytwarzam dietę pudełkową, więc pracuję jeszcze ekstra jako kucharka i zaopatrzeniowiec. Wystarczy? 🙂 Ale żeby nie było, że się obijam z pisaniem (bo przecież to jedyna rzecz, jaką naprawdę potrafię robić), postanowiłam dzisiaj, z okazji Dnia Kobiet, podrzucić Wam lekturę fragmentu mojej książki. Tak, tak – nie porzuciłam planów wydawniczych. Książka jest właściwie skończona. Prawa do scenariusza na jej podstawie prawdopodobnie zakupi TVN 😉 ha ha ha 😀 A ja wtedy będę pracować tylko w pracy (bo lubię), a w domu – będę pisać książki 😀
No, chyba że po lekturze tego fragmentu powiecie mi, że nie chcielibyście tego przeczytać. To wtedy zamknę się w sobie i znów przez miesiąc nie napiszę nic na blogu ha ha ha 😀 Żarcik 😉
A oto i on:
– My, Polacy, jesteśmy doprawdy dziwnym narodem – dywagowała po swojemu Helena podnosząc do ust porcję surówki z białej kapusty. – Przygarnęliśmy komputer, hot-dog, lunch i weekend, jogging, peeling i lycrę, topless, market, logo, popcorn i dziesiątki innych anglicyzmów w prawie niezmienionej postaci, ale poczciwą sałatkę z szatkowanej kapusty uczyniliśmy Colesławem.
– Nic dziwnego, brzmi swojsko… Władysław, Stanisław, Bolesław – to imiona, które budowały ten kraj – wtórował jej uśmiechnięty wuj Stefan, a wszyscy zgromadzeni przy stole w ogrodzie Elizy wybuchli gromkim śmiechem.
– Właśnie! I Czesław! – dołączyła się Anka.
– Czesław śpiewa! – Maciek i Anka niemal równocześnie zaczęli nucić piosenkę polskiego wokalisty wychowanego w Danii:
Nienawidzę cię Polsko, na to nic nie poradzę
Nienawidzę cię Polsko, bo nade mną masz władzę (…)
Towarzystwo było w komplecie i w wyśmienitych humorach. Wypadające w maju, niemal tego samego dnia, czterdzieste urodziny Elizy i siedemnaste Anki były okazją do zebrania rodziny i przyjaciół w pełnym słońca i kwitnących różaneczników ogrodzie.
Iwona siedziała rozpromieniona jak nigdy wcześniej, choć Elizie zawsze wydawało się, że była najpogodniejszą osobą na świecie, obok wiecznie uśmiechniętego, przemiłego i wyjątkowo utalentowanego żeglarza Marcina, który brodę nosił jeszcze zanim modna stała się drwaloseksualność. Marcin zdobył chyba wszystkie możliwe międzynarodowe laury wśród żeglarzy-adwokatów. Na co dzień spokojny, ustatkowany i wzięty pan mecenas, w każdej wolnej chwili zamieniał się w pływającego po morzach i oceanach, stawiającego sobie kolejne wyzwania, kapitana jachtowego, który w dodatku… miał własny jacht. Poznali się we wrocławskiej klinice, w której Iwona i matka Marcina brały chemię. W życiu nie ma przypadków…
***
To wyjątkowo silne uczucie rozwinęło się błyskawicznie właśnie dzięki przyjaźni tych dwóch kobiet w różnym wieku, dotkniętych jednak tą samą chorobą, które kilkunastokrotnie spotykały się w szpitalu, by toczyć kolejną bitwę z rakiem. Marcin zawsze towarzyszył matce, a Eliza – Iwonie. Zwróciła na niego uwagę, bo ciągle rozmawiał przez telefon chodząc tam i z powrotem za przeszklonymi drzwiami korytarza. Elizę irytowało to, bo ona zawsze wyłączała na ten czas telefon. Koncentrowała się wyłącznie na Iwonie i na tym, żeby po wszystkim towarzyszyć jej bez swoich problemów i trosk.
Któregoś dnia Eliza zobaczyła Iwonę, jak wychodzi z sali, z trudem prowadząc wózek, na którym siedziała starsza kobieta. Rozmawiały ze sobą, jakby znały się od lat, a kobieta wskazywała za przeszklone drzwi. Iwona, tak jak lekarka, też najwyraźniej miała swoją Helenę, choć jej mama żyła i była cudowną osobą.
– Tam jest mój syn, podjedź tam, kochanie – wykrzyknęła dość głośno. Iwona posłusznie podążyła we wskazaną stronę, kiwając po drodze głową na Elizę, żeby szła z nimi.
Wszystkie trzy wyszły przez drzwi w momencie, gdy mężczyzna właśnie skończył rozmowę i spojrzał na Iwonę w ten szczególny sposób, jakiego nie można pomylić z żadnym innym spojrzeniem. Eliza wielokrotnie była właśnie świadkiem tego, jak mężczyźni patrzą na jej piękną przyjaciółkę. Tym razem było jednak w tym spojrzeniu coś więcej. I Eliza zobaczyła to szybciej.
***
– Mówię ci, Iwona, facet wyglądał jakby go piorun pierdolnął ha ha ha – powiedziała jak zwykle klnąca w chwilach silnych emocji Eliza. – Zresztą tego spojrzenia nie da się udawać. Musisz się z nim umówić, bo najwyraźniej tobie też się spodobał, mam rację?
– Fajny facet, co mam ci powiedzieć? – przyjaciółka nie patrzyła na Elizę, tylko gdzieś w przestrzeń za oknem samochodu, a na jej twarzy błąkał się coraz bardziej rozświetlający ją uśmiech.
To było jasne. „Flow”, którego tak długo szukała Iwona, był od pierwszego spotkania, i to obustronny.
– Będą z tego dzieci ha ha ha – Eliza, której udzieliła się radosna magia tamtego poranka, nie mogła się powstrzymać od żartu.
– Ej, przestań! Co ty wygadujesz! Nawet nie wymieniliśmy numerów – opierała się Iwona.
– Wy nie, ale jego mamie dałaś numer? – Eliza uśmiechnęła się nie czekając na odpowiedź. – Zobaczysz, że jutro zadzwoni.
***
Marcin zadzwonił do Iwony jeszcze tego samego wieczora. Zaprosił ją na kolację i od tamtej pory byli nierozłączni. Minęło pół roku. Iwona wygrała tę bitwę chorobą i została żeglarzem jachtowym, a wkrótce miała robić kurs sternika. Mama Marcina straciła obie piersi, ale od kilku tygodni żyła pełnią życia. I pełnią szczęścia swojego syna i ukochanej przyszłej synowej.
***
Maria, mama Marcina, siedziała obok nich obojga i razem z dziećmi Elizy śpiewała kolejną piosenkę Czesława:
Znalazła raz pewna pani aparat do bani.
Sentymentem, wzruszona wzięła go w ramiona.
I czule do niego rzekła: ty jesteś rodem z piekła.
A ja jestem rodem z nieba,
nic więcej nie potrzeba, nic więcej nam nie potrzeba.
Całe towarzystwo podrygiwało w takt włączonej przez Maćka z iPoda przez głośnik muzyki, której dźwięki przerwał stukaniem widelca o kieliszek Marcin. Kiedy Maciek ściszył, pan mecenas wstał i wyprostował się, jakby właśnie miał przemawiać przed sądem. Zapadła cisza, naprawdę jak na rozprawie.
– Uuu, będzie mowa obronna – zaśmiała się Eliza, na fali wcześniejszych wygłupów i widząc tak poważnego nagle Marcina.
– Dzięki, Eliza – żeglarz, najwyraźniej z ulgą, głośno wypuścił powietrze. – Miało być poważnie, ale sam się już tą powagą zdążyłem zestresować ha ha. Kochani! Będziemy szaleć na weselu! Iwona zgodziła się za mnie wyjść!
Złapał Iwonę za rękę, zaprezentował wszystkim pierścionek, głośno cmoknął ją w policzek, po czym podniósł i zakręcił, a ona śmiała się w głos. Maria patrzyła na nich z uśmiechem i uwielbieniem, a w jej oczach szkliły się łzy szczęścia. Anka robiła im właśnie zdjęcie i wrzucała na Facebooka (ciekawe, co powie Iwona…). Maciek zerkał na Kingę, swoją dziewczynę, którą poznał na studiach w Gdańsku i z którą też połączyła ich pasja do żeglowania. A wuj Stefan i Helena…
***
…wuj Stefan i Helena właśnie złapali się za ręce, też wstali i oboje łomotali widelcami w kieliszki, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Nikt, poza Lucky Czarusiem, który oparł się łapami o stół obok Heleny i próbował zrozumieć, co też jego państwo zamierzają w związku z tym hałasem i czy wiąże się to z kolejnym podrzuconym mu smakołykiem.
Podniecony tą najwyraźniej przyjemną wizją pies zaczął podskakiwać, szczekać i ciągnąć za obrus tak niebezpiecznie, że wreszcie Eliza spojrzała w tamtą stronę.
– A wy co tak stoicie? – wykrzyknęła zdziwiona tak głośno, że pies przestał szczekać, a reszta towarzystwa też spojrzała w stronę Heleny i Stefana.
– Bo my… no… bo…my… – Stefan jąkał się jak kiedyś pewnie niejeden jego uczeń przy odpowiedzi.
– Bo my też mamy coś do ogłoszenia – Helena jak zwykle stanowczo wkroczyła do akcji.
– Tak – Stefan wreszcie nabrał pewności siebie. – My też się pobieramy!
– O ja pieprzę! – Eliza jakimś dziwnym zrządzeniem losu powstrzymała swoje emocjonalne zapędy i nie zaklęła mocniej. – A to się porobiło…
***
I co Wy na to? Da się czytać? 🙂
Brak komentarzy