Spotkania z Azją. Welcome to Polandia*

Wsiadamy z Anią do autobusu, który wiezie nas na ostatni samolot w długiej drodze powrotnej – z Doha do Warszawy. Jesteśmy ostatnimi pasażerami, bo wyluzowane po balijskiej przygodzie, czillowałyśmy w quiet roomie trochę za długo 😉 Pani z obsługi  lotów w hidżabie bordo, który jest częścią z uniformu Qatar Airways, mówi do mnie wesoło: „Jesteście ostatnimi pasażerami”. Uśmiecham się i przepraszam. A ona uśmiecha się do mnie. Tak po prostu. I tak kończy się nasza azjatycka przygoda 😀 Bo w autobusie po raz pierwszy od dłuższego czasu słyszymy polszczyznę z innych niż nasze ust. To nas orzeźwia. Cieszy. Ale rozglądamy się wokoło z uśmiechem, którego… nikt nie odwzajemnia. Wszyscy zajęci sobą, tylko zerkają spod oka albo wręcz rzucają spojrzenia mówiące „idiotki, śmieją się jak głupie, a przecież się nie znamy”. Ten brak uśmiechu jest jak kubeł zimnej wody. „Jesteśmy w Polsce” – mówię do mojej przyjaciółki, mimo że suniemy właśnie autobusem po lotnisku w stolicy Kataru.

Najbardziej uniwersalny język świata to uśmiech. To nie ja wymyśliłam, ale lubię to powtarzać. Bo to prawda. Ale dlaczego Polacy są smutasami? Na roztrząsaniu tych i podobnych kwestii upłynęła wczoraj krótka towarzyska część mojego pierwszego dnia w pracy po powrocie z innego, lepszego (nie mam co do tego wątpliwości) świata. Opowiadałam moim najbliższym współpracownikom o tym, jakie wrażenie zrobili na mnie Azjaci. Że są pogodni, nawet jeśli żyją w biedzie. Że się uśmiechają, bo… można. Bo czemu nie? Bo po co się smucić, jak można się nie smucić. „To przez słońce” – powiedział Tomek. „Ja też tak myślę, popatrzcie na południe Europy. Tam wszyscy są zadowoleni” – odpowiedziałam. „Ale Szkoci też się ciągle uśmiechają i są dla siebie uprzejmi” – zepsuła naszą koncepcję Martyna, która trochę mieszkała w Szkocji, więc wie, co mówi. Co więc o tym decyduje? Co decyduje o tym, że uśmiechasz się po prostu dlatego, że możesz? Do obcych też.

Robię zdjęcia straganiarce na street foodzie w Gianyar, a ona do mnie macha przyjaźnie z uśmiechem. U nas… już dawno schowałaby się pod ladą albo posłała mi złowrogie spojrzenie. Proszę Wayana, żeby przetłumaczył moje pytanie, czy mogę tej albo tamtej osobie zrobić zdjęcie, a on mówi: „możesz!”. Bez pytania. Dziwię się, ale po angielski i językiem ciała pytam sama. I naprawdę mogę. A wręcz osoby, którym robię zdjęcia, pozują, „wchodzą w rolę”. Nawet jeśli, tak jak żebrak z plaży w Karangasem, się na nich nie uśmiechają, to są autentyczni, prawdziwi, przecudnie ludzcy. Bez glamuru, blichtru, szpanu. Tacy, jacy są. Jakimi zostali stworzeni. Gary’emu, mieszkańcowi Kuala Lumpur, z którym umawiamy się jednego popołudnia na „zwiedzanie z lokalesem”, też uśmiech nie schodzi z ust. Siedzimy w jego samochodzie, rozmawiamy o zwyczajach, religiach i zwyczajnym życiu Malezyjczyków i potrafimy się śmiać z własnych żartów, a nawet z siebie nawzajem, mimo że znamy się ledwie parę godzin, a na co dzień dzielą nas tysiące kilometrów.

Uśmiech jest dla Azjatów czymś naturalnym. Dla nas – czymś, co wymaga wysiłku. Uczymy się pozytywnego nastawienia, uśmiechając się do siebie w lustrze. Sama zalecam tę metodę. A przecież byłaby zupełnie niepotrzebna, gdybyśmy potrafili uśmiechać się tak, jak oni. Po prostu. Bo możemy. Bo fajnie witać innych ludzi z uśmiechem. Bo wspaniale uśmiechać się do świata. Bo uśmiech potrafi czasem czynić cuda, a śmiech – czyni je zawsze. Ale żeby nie przypisywać tej cechy tylko Azjatom to przejdę na inną szerokość geograficzną. Dwa lata temu byłam w Stanach. Też relacjonowałam tę podróż na blogu. Tak samo pisałam o otwartości Amerykanów, która była jedną z 10 rzeczy, które zrobiły na mnie w USA największe wrażenie. Może nie dotyczyło to śmiechu jako takiego, ale życzliwości i otwartości. I pogody ducha. Powtórzę. Ci, którzy mnie znają, ewentualnie czytają mojego bloga, wiedzą, że nie lubię być z ludźmi na “pan/pani”, że nie lubię tworzyć sztucznych dystansów, że mam alergię na wiecznie niezadowolonych sprzedawców i urzędników, zrozumieją, jak dobrze mi tam było. “How are you?” Fine! 🙂

Śmiech  to zdrowie i to też nie moje powiedzenie. Ale naprawdę ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. I – dla niedowiarków – w badaniach też. Co więcej, w świecie nauki dziedzinę zajmującą się badaniami nad śmiechem nazwano. To gelotologia. Bada i śmiech, i jego wpływ na zdrowie człowieka. Bo śmiech jest najprzyjemniejszym lekarstwem na świecie. Rozładowuje napięcie, więc pomaga walczyć ze stresem. Wzmacnia odporność. A ten najgłębszy uaktywnia mięśnie brzucha i przyczynia się do spalanie kalorii!!! Dlaczego więc nie wykorzystujemy tego, czym obdarzyła nas natura? Co stoi na przeszkodzie, żeby też wychodzić do świata z uśmiechem na ustach? Czemu oni mogą, a my nie?

Pisząc to wszystko trochę oczywiście przesadzam. Znam mnóstwo osób, które potrafią się uśmiechać i śmiać tak po prostu. Sama do nich należę i mam szczęście do otaczania się takimi ludźmi. Ale jako narodowi naprawdę wiele nam jeszcze brakuje. Zwłaszcza w takich kontaktach „ulicznych”. Opowiadałam o tym Sebastiano, właścicielowi hotelu, w którym mieszkałam na Bali. Zapytał: „Ale są ponurzy czy może nieśmiali?” No właśnie. Jak myślicie? Bo nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. A jeśli nieśmiali, to co powoduje, że Azjaci i Amerykanie mogą być… śmiali. Oto i kolejne filozoficzne pytanie 😉

PS Zdjęcie główne jest symboliczne. I Made Ada to najsłynniejszy rzeźbiarz w Indonezji. Zna prezydentów tego kraju, poznał prezydenta Kennedy’ego, sam był pokazywany w CNN-ie, a jego prace reprezentowały Indonezję na Expo w Hiszpanii w 1992 roku. Ma wiele powodów do „bycia celebrytą”, zamykania się przed światem, otaczania murem. A on siedzi u progu swojej galerii, pogodny, zapraszający i uśmiechnięty jednym z najbardziej zaraźliwych uśmiechów, jakie spotkałam w życiu. Można?

*Polandia to indonezyjska nazwa Polski. Indonezja to ten kraj, który ma odwrotną flagę niż Polska. W herbie Indonezji też jest orzeł. Nazywają go Garuda – I Made Ada słynie z rzeźbienia Garudy 😀