Skip to content

10 RZECZY W STANACH, KTÓRE ZROBIŁY NA MNIE NAJWIĘKSZE WRAŻENIE

Home sweet home… Nie jestem domatorem. Wbrew temu, co mówią o ludziach spod mojego znaku (czyli raka), nie potrafię usiedzieć na miejscu, lubię zmiany, szukam nowych doznań i ciągle uczę się czegoś nowego. A jednak po trzech tygodniach spędzonych w Stanach i nieplanowanym extra tygodniu na Mazurach, dokąd ledwo wróciłam zza oceanu, moje ukochane Resibo przeniosło swoje biuro, doceniłam to, że mam własny kąt 😉

I jeszcze bardziej doceniam, kiedy odkąd wróciłam, wciąż nie mam nawet kiedy się nim nacieszyć ani wrócić do dawnego rytmu. Ale może to szok pourlopowy, tyle że łagodniejszy, bo z mazurską kwarantanną ha ha ha 😀

Mimo wszystko jednak powoli wracam do rzeczywistości, bogatsza o nowe doświadczenia i… żądna kolejnych wrażeń. Teraz jednak czas na trochę podsumowań dotyczących mojej pierwszej z wielu (mam nadzieję) podróży życia – czyli trzytygodniowej wyprawy do USA. Oto totalnie subiektywny i mocno zawężony (w końcu byłam tylko w Nowej Anglii i odrobinę w Nowym Jorku) spis 10 rzeczy, które w Stanach zrobiły na mnie największe wrażenie (od końca, coby budować napięcie):

10. Idiotoodporne, bezpieczne drogi

IMG_9705

Nic dziwnego, że w tym kraju egzamin na prawo jazdy zdaje się najprościej na świecie. Składasz wniosek, opłacasz egzamin, badają Ci wzrok, robisz sobie zdjęcie do „drivers licence” i już przystępujesz do egzaminu. Składa się on z teorii i praktyki. Teoria to kilkadziesiąt pytań, przy których możesz popełnić pięć-sześć błędów, a praktyka to przejazd przez plac manewrowy (możesz skorzystać ze swojego własnego auta!), na którym zaimprowizowano przykładowe skrzyżowania dróg. Jeśli zdasz, już tego samego dnia dostajesz tymczasowe prawo jazdy i możesz śmigać po „higways”, a właściwe prześlą Ci pocztą.

Nie dziwi takie podejście, jeśli poznasz amerykańskie drogi. Są schludne, gładkie (w większości), bezpieczne i niewiarygodnie dobrze oznakowane. Ważniejsze znaki ostrzegawcze, jak np. STOP, są „zapowiadane” wcześniej. Jadąc widzisz informację, że wkrótce czeka Cię znak STOP, więc możesz się przygotować. Nakazy skrętu w prawo czy w lewo są komunikowane słownie, i to DOsłownie 😉 Np. „lewy pas MUSI skręcić w lewo”, „prawy pas MUSI skręcić w prawo” itd. itp. Trudno opisać tu wszystkie udogodnienia dla kierowców. Jeździłam trochę po drogach Nowej Anglii wynajętym Fordem Fusion (także idiotoodpornym, bo jak większość samochodów w USA – z automatyczną skrzynią biegów) i powiem Wam – bajka!

Co więcej – Amerykanie raczej nie szaleją na drogach. Kiedy moi znajomi w Stanach powiedzieli mi, że kierowcy w tym kraju „nie spidują” („don’t speed”), zdziwiłam się. W filmach wygląda to inaczej! 😉 Ale uwierzcie mi – nawet jeśli delikatnie przekraczają prędkość, nie jest to taka jazda na złamanie karku, jaką często spotyka się na naszych drogach. Szczerze mówiąc, jako kierowca z tzw. ciężką nogą musiałam się nieźle wyczilować, żeby nie przyprawiać o zawał serca moich różnych pasażerów 😀 Ale dałam radę, zwłaszcza że były wakacje i chill był czymś normalnym 🙂

Aaa… skoro jestem przy drogach i samochodach to jeszcze muszę wspomnieć o automatach do rozmieniania pieniędzy wszechobecnych na tamtejszych parkingach. Boska rzecz!

9. Old Deerfield – miasto-muzeum, Muzeum Emily Dickinson i campus uniwersytecki Uniwersytetu Massachusetts w Amherst, Bridge of Flowers w Shelburne Falls

IMG_9599

Musiałam te rzeczy wrzucić do jednego punktu, bo punktów sobie wyznaczyłam za mało, a wszystkie są warte wzmianki. Old Deerfield to takie miasteczko, w którym wszystko jest „jak dawniej”, a niektóre historyczne domy przeniesiono tu kawałek po kawałku, by je zachować. Choć w większości mieszkają ludzie, to jednak domy są traktowane jako obiekty muzealne i udostępniane turystom w określonych godzinach. Jeśli oglądaliście stare amerykańskie historyczne filmy, to na pewno Wam się tam spodoba.

IMG_9355

Tak się złożyło, że najsłynniejsza amerykańska poetka Emily Dickinson, której wiersze nawet Amerykanom trudno czasem zrozumieć 😉 urodziła się tam, gdzie była nasza baza wypadowa – w Amherst. Muzeum zostało stworzone w jej rodzinnym domu, a oprowadzał nas po nim przyjaciel Larry’ego Jeff, który takie sobie właśnie zajęcie wymyślił na emeryturze. Nie zwiedzam domów-muzeów polskich poetów, ale wątpię, by był w nich specjalny pokój, w którym można się zabawić w sztukę tworzenia wierszy i porozmawiać o nich. Fajna sprawa.

IMG_9329

Amherst to także siedziba Uniwersytetu Stanowego Massachusetts. Campus zwiedziliśmy więc prawie na samym początku i powiem Wam, że gdyby polscy studenci publicznych uczelni mieli takie warunki do nauki, rządzilibyśmy światem, a nawet wszechświatem! ha ha ha 😉 A tak serio… Miasteczko uniwersyteckie to w Amherst drugie miasto, także pod względem liczby ludności. Kiedy my tam byłyśmy, studenci wyjechali, więc została tylko połowa miasta. Campus robi niesamowite wrażenie także dlatego, że jest pięknie położony na wzgórzach.

IMG_9507

No i Bridge of Flowers pod wdzięcznym adresem 22 Water Street w Shelburne… Przesłodka inicjatywa mieszkańców tej niewielkiej miejscowości stworzona w 1929 roku i od tamtego czasu regularnie utrzymywana przez lokalny Shelburne Falls Woman’s Club. Piękne, zadbane, chilloutowe miejsce, tak inne od większości znanych miejsc w tym kraju. Niby to tylko kwiaty na moście, ale jednak – robi wrażenie!

8. Wszędobylskie „how are you”

Oli, której artystyczna dusza woli spędzać czas w czterech znanych kątach wśród znanych osób, się to nie podobało, ale ja – człowiek „doludny” – byłam zachwycona tym, jak łatwo Amerykanie nawiązują znajomości. Dystans, jak już pisałam kiedyś wcześniej, znika dokładnie w trzy sekundy, dokładnie tyle, ile brzmi wypowiedzenie słów „how are you”. I mimo że to tylko grzecznościowa formułka, na którą odpowiada się po prostu „fine” (bo po co narzekać, jak mówiąc „fine” nawet, gdy masz doła, czujesz się ciut lepiej?) i ewentualnie pyta z wzajemnością „how are you”, to jednak naprawdę robi robotę.

Ci, którzy mnie znają, ewentualnie czytają mojego bloga, wiedzą, że nie lubię być z ludźmi na „pan/pani”, że nie lubię tworzyć sztucznych dystansów, że mam alergię na wiecznie niezadowolonych sprzedawców i urzędników, zrozumieją, jak dobrze mi tam było. „How are you?” Fine! 🙂

7. Metropolitan Museum of Art

IMG_9939

Miejsce, w którym zgromadzono wszystko zewsząd w najlepszej możliwej do uzyskania formie. Sposób na to, żeby sztukę wprowadzić pod strzechy, i to w naprawdę wyszukanej formie, bo w postaci cudnych gadżetów – dość powiedzieć, że w muzealnym sklepie, mimo że nogi odmawiały nam już posłuszeństwa, spędziłyśmy z Olą ponad godzinę i wydałyśmy furę kasy!

Sam budynek – jak wszystko w Stanach – jest gigantyczny i początkowo może zniechęcać, ale kiedy wejdziesz do środka, to nawet jeśli nie każdy rodzaj sztuki Cię interesuje (albo w ogóle nie interesujesz się sztuką), to i tak znajdziesz coś dla siebie, bo jak przejść obojętnie wobec autentycznych egipskich mumii, autentycznych marokańskich salonów czy autentycznego złota Azteków!!!??? 🙂 No nie da się!

6. Times Square i Nowy Jork nocą

IMG_9999

Pierwszy raz byłam tam za dnia i choć słynny nowojorski plac zrobił na mnie już wtedy wrażenie, to jednak zmęczenie po podróży i pierwsze zetknięcie z Wielkim Jabłkiem w takim wydaniu było – powiedzmy oględnie – dość męczące. Tysiące turystów, gigantyczne, błyskające milionem świateł billboardy, do tego jeszcze niemiłosierny upał, jaki towarzyszył nam podczas całej wyprawy do Nowego Jorku. Ale… jak już pisałam, wychodzisz nocą z Majestic Theatre wprost w jasny dzień stworzony na Times Square, który podobnie jak cały NY nigdy nie śpi, i czujesz coś niesamowitego. My zwieńczyliśmy to wieczornym spacerem przez blisko 30 nowojorskich przecznic, z 42. West Street na 70 West Street, gdzie był nasz apartament. Wrażenia… nie do opisania.

5. Central Park

IMG_9933

Właściwie to mogę nic w tym miejscu nie pisać, tylko wrzucić zdjęcia. Żałuję, że nie miałam okazji pobyć w Central Parku dłużej i odkryć więcej jego niesamowitych zakamarków. Co w nim najcudniejsze, to to, czego my, Polacy, jeszcze długo będziemy się uczyć – publiczna zieleń utrzymywana z publicznych pieniędzy należy do obywatela. Jak obywatel ma ochotę rozłożyć sobie na trawce w parku kocyk i wyciągnąć kosz z jedzeniem – to obywatel może, a nawet powinien, bo o taki właśnie Central Park obywatel przez wieki walczył. IDEAŁ miejskiego wypoczynku!

4. Muzeum i twórczość Normana Rockwella

IMG_9652

To kolejne miejsce, które podczas mojej podróży do USA zwiedzałam z otwartymi ustami. Norman Rockwell (1894-1978) to malarz i ilustrator, który przez cztery dekady komentował nie tylko amerykańską, ale i światową rzeczywistość z precyzją, finezją, dowcipem i trafnością tak wielką, że nie sposób obok jego twórczości przejść obojętnie. Przez te cztery dekady jego ilustracje zdobiły KAŻDĄ okładkę „Saturday Evening Post”, wydawanej od ponad blisko dwustu lat amerykańskiej weekendowej popołudniówki. Ale nie chodzi o to, że zdobiły, tylko JAK. Bo każda jego ilustracja to cała opowieść.

To kolejna rzecz w USA, której nie potrafię opisać. Po prostu trzeba to zobaczyć, zwłaszcza że Rockwell miał zwyczaj malowania swoich prac, które potem lądowały w gazetach jako wielkich obrazów. Niewiarygodne, ale prawdziwe. I naprawdę robi gigantyczne wrażenie. Pewnie spory w tym udział „prawdziwych” postaci. Artysta, który większość życia spędził w Stockbrige, ślicznej małej miejscowości w Nowej Anglii, w której zatrzymaliśmy się, żeby zjeść lunch, znał tam dosłownie wszystkich. I często mu pozowali. Kazał np. dzieciom robić jakieś miny, potem robił im zdjęcia i przenosił na płótno. Genialnie!

Polecam zajrzeć na stronę muzeum Normana Rockwella http://www.nrm.org/. Warto!

3. 9/11 Memorial

IMG_0048

Kiedy samolot uderzył w pierwszą z wież World Trade Centre, byłam akurat w wysokiej ciąży i oglądając TVN24 przysnęłam przed telewizorem. Obudziłam się już w całkiem innym świecie. Każdy, kto oglądał ówczesne relacje z zamachów w Nowym Jorku, wie, o czym mówię. Odwiedzenie Ground 0 w NY, miejsca, w którym stały obie wieże WTC, nazwanego przez Amerykanów 9/11 Memorial, było dla mnie punktem obowiązkowym wizyty w Nowym Jorku.

I powiem Wam, że robi gigantyczne wrażenie. Architekci, którzy wymyślili to miejsce pamięci, nie mogli stworzyć lepszego pomnika dla blisko 3 tysięcy osób, które zginęły w zamachu. Fundamenty południowej wieży zostały omurowane, a pośrodku wbudowano jeszcze mniejszy, ciemny kwadrat, z góry, spod granitowych płyt, na których wyryto nazwiska wszystkich ofiar, spływają ulokowane centymetr jedna obok drugiej wąziutkie kaskady wody rozlokowane na całej długości, które wpływają następnie większym strumieniem do ciemnej otchłani mniejszego kwadratu. Trudno o bardziej wymowny symbol utraty, zniszczenia, tragedii… Wielki szacun dla tych, którzy taki właśnie pomnik postanowili stworzyć.

2. Boston

IMG_0200

Jest kilka miast na świecie, które widziałam na żywo i się zachwycam, ale takiego klimatu jak Boston nie miało żadne z nich. Lotnisko, z którego samoloty startują bezpośrednio nad wodami Zatoki Bostońskiej, sama zatoka z pięknymi, starymi zabudowaniami portowymi, niezliczona sieć ulic, w których naprawdę można się zgubić (y) 😉 a do tego coś, co po prostu podbiło moje serce – idealna kompozycja starych, niskich budynków ze współczesnymi wysokościowcami. Jest to tak wysmakowane, że miejscy architekci powinni być konsultantami wszystkich metropolii świata. Do tego pośpiech taki trochę jakby mniejszy… krakowski, jakbym to nazwała, czyli dużo mniejszy w porównaniu do „pośpiechu warszawskiego”, takiego, jakiego doświadczyłam w Nowym Jorku.

1. Broadway, Broadway i jeszcze raz Broadway

IMG_0073

Jeśli byłoby mi dane polecieć do USA jeszcze tylko raz w życiu, jest jedno miejsce, które wybrałabym bez oglądania się na inne, nawet te, których nie zobaczyłam, a chciałabym. To teatry Broadwayu. Szczerze mówiąc, wrażeń, jakie tam czekają na każdego, nie da się opisać, bo trzeba to po prostu przeżyć. Miałam okazję obejrzeć dwa całkiem różne musicale – „Amerykanin w Paryżu” George’a Gershwina, znany wielu z filmu z Genem Kellym i Leslie Caron, i „Upiór w operze” Andrew Lloyda Webbera, najdłużej grany spektakl w historii Broadwayu – grają go od premiery w 1988 roku! Wow!

Trudno je porównywać, bo każdy z nich to inny rodzaj muzyki, tańca, aktorstwa, inny rodzaj show. I to słowo jest tutaj idealne. To jest takie SHOW, że siedzisz przez dwie, trzy godziny jak zaczarowany i nie wierzysz, że można robić coś tak perfekcyjnie. Tam nie ma miejsca na jakikolwiek błąd, a rozmach i pomysłowość scenografów mogą przyprawić o zawrót głowy. Do tego absolutne mistrzostwo artystów, nawet jeśli grają tylko w zastępstwie… Nie ma się co dziwić, że tam po prostu NIE MA wolnych miejsc, a za najtańszy bilet na „Upiora” trzeba zapłacić 120 dolarów, prawie tyle co za wizę do USA 😉

IMG_0024

No i to by było na tyle. Mam tego więcej. Nie wspomniałam o Holyoke Mountain z niesamowitym widokiem na rzekę Connecticut, drugie po wodospadach Niagara miejsce widokowe w USA, ani o Yankee Candle – sklepie, w którym znajdziesz świeczki o zapachu wschodu słońca, a Mikołaj przez cały rok bawi się z dziećmi i gdzie wielki zegar odlicza dni do Gwiazdki. Ani o ogrodzie Larry’ego, w którym mieszkają wiewiórki drzewne i ziemne, i niesamowite, kolorowe ptaki, jak kardynał czy modrosójka błękitna, u nas nie występujące, a tam przylatujące do ogrodowego karmnika… Ani o Moście Brooklyńskim, ani o wielu innych rzeczach, które widziałam i które mnie zachwycały. Ale to już zostawię dla siebie 🙂

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: