Skip to content

Spotkania z Azją. Bali

Najpiękniejsze wierzenie Balijczyków wiąże się z Nyepi – Dniem Ciszy. Tego dnia cała wyspa zamiera. Dosłownie. Mieszkańcy wyspy zamykają sklepy, warsztaty, bary, biura i urzędy. Nieczynne jest nawet lotnisko. Sami zamykają się w domach. Nie wolno im tego dnia pracować ani nawet zapalić światła. Spędzają dzień w ciszy i modlitwie. Chowają się przed złymi duchami, które tego dnia krążą nad całym światem. Wierzą, że jeśli zobaczą, że na małej wyspie Bali nie ma żadnych oznak życia, pomyślą, że jest ona wymarła i ominą ją. A wtedy Balijczycy będą mogli w spokoju przeżyć kolejny rok. Tak zaczyna się balijski nowy rok.

Moje spotkania z Azją w Kuala Lumpur były spotkaniami z ludźmi. Tutaj też. Ale najpierw muszę napisać o wyspie. Bo Bali jest człowiekiem. Pełna życia, wyjątkowa, nieprzewidywalna, dobra, ciepła, hojna, niezwykła. Bali jest jak człowiek. Jej życie wyznaczają fazy księżyca, a codzienne obowiązki – wschody i zachody słońca. Bali jest ludźmi, którzy tutaj żyją. To oni, pozostając w symbiozie z naturą i swoimi bogami oraz w zgodzie ze sobą nawzajem, tworzą niepowtarzalny klimat tego jedynego na świecie miejsca, którego mieszkańcy – otoczeni przez muzułmański świat całej Indonezji – stworzyli swoją własną religię, podporządkowując jej życie nie tylko pojedynczego człowieka, ale społeczności i całej wyspy.

Hinduizm balijski jest jedyny w swoim rodzaju. Mieszkańcy nazywają go Agama Tirtha (religia świętej wody). Jest to odmiana hinduizmu, która zachowała się do tej pory na tylko na tej indonezyjskiej wyspie. Oprócz hinduizmu, zawiera wiele elementów buddyzmu i lokalnego animizmu, czyli wiary, że ludzie, zwierzęta, rośliny, zjawiska przyrody, gwiazdy, planety, rzeki, lasy, góry, jeziora, a nawet określone miejsca czy martwe przedmioty to istoty duchowe, mające duszę i przez to mogące wchodzić w relacje z innymi istotami duchowymi – mogą na siebie oddziaływać, reagować i wywoływać pewne działania.

Religia wyznacza życie mieszkańców na równi z fazami księżyca czy wschodami i zachodami słońca. Podporządkowany jest jej każdy dzień. Bo każdego dnia Balijczycy składają bogom ofiary i modlą się. Sama nazwa wyspy prawdopodobnie pochodzi od słowa „ofiara”. Canang sari, maleńkie dary z kwiatów ułożonych na uplecionych w rodzaj koszyczka liściach palmowych, składa się tutaj wszędzie – znajdziesz ja na progu domu, w samochodzie, w biurze, warsztacie, barze, przy drodze, w domowej kapliczce. I oczywiście w świętych wodach, które są w każdej miejscowości.

Święte wody, od których balijską nazwę wzięła ta religia, pomagają mieszkańcom oczyszczać się z całego zła, które się w nich, jak w każdym człowieku, zbiera. Ten niby prosty rytuał poruszy jednak każdego cudzoziemca, który będzie miał szczęście go dostąpić. Uwierzcie mi na słowo! Oczyszczanie polega na składaniu canang sari dla świątyni, które znajdują się po drodze do świętej wody, czyli dla bogów, dla natury, i dla człowieka. Te trzy sfery mają tu znaczenie. Trzykrotnie obmywasz głowę, trzykrotnie obmywasz usta i trzykrotnie pijesz wodę ze źródeł. Rytuał kończy się trzykrotnym zanurzeniem pod lodowatym wodospadem. Przeszłam go i na pewno przed wyjazdem jeszcze zawitam do Świętej Wody, do której tutaj, w Sebatu, mam 5 minut drogi. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu czuję potrzebę. Nie powiem Wam, że coś się zmienia. Że wyszłam z tej wody jako inny człowiek. Że nagle świat stał się inny i zaczęłam myśleć inaczej. Albo wierzyć w balijskich bogów. A jednak sam rytuał w połączeniu z tym, jak wielka jest wiara Balijczyków w to, że woda naprawdę oczyszcza, a składane ofiary naprawdę pomagają pozyskać przychylność bogów i uspokoić złe duchy czy nieczyste dusze błąkające się po ziemi, sprawia, że nie można przejść obok tego obojętnie. Co poczułam? Spokój. Coś, czego mi najbardziej w życiu brakuje. Wyciszenie. Coś, czego żyjąc w zachodniej cywilizacji nigdy nie mogę dostąpić. I jeszcze coś, czego nie potrafię jeszcze nazwać. Może uda mi się, kiedy powrócę do źródła. Albo kiedy powrócę na Bali, bo że tak będzie, nie mam wątpliwości.

Powrócę tu dla przyrody i ludzi. W Polsce, kiedy przemierzasz jakąś miejscowość czy ulicę w mieście ludzie w najlepszym razie omijają Cię w milczeniu. Tutaj każdy się do Ciebie uśmiecha, pozdrawia „hello”, „good morning”, „how are you”. Nie mówią po angielsku. Przynajmniej większość mieszkańców wsi. Ale nauczyli się tych kilku słów, żeby móc uprzejmie pozdrowić przyjezdnych, tak jak pozdrawiają codziennie siebie nawzajem. Są przyjaźni, otwarci i piękni w swoich „od czapy” zachodnich T-shirtach, podniszczonych sarongach i japonkach (bo tanie, wygodne i łatwo zdjąć klękając w świątyni czy u Świętej Wody).

Symbolem pogody ducha Balijczyków jest ich stosunek do zmarłych. Kiedy umierają, nikt nie płacze. W domu odbywa się mały, wesoły rytuał w kapliczce. Potem zmarli są niesieni na cmentarz, gdzie chowa się ich płytko pod ziemią, by czekali na pogrzeb. Pogrzeby odbywają się nawet i co dwa lata, bo są po prostu bardzo drogie. A drogie są, bo muszą mieć odpowiednią oprawę. Pogrzeb to wielka impreza, na którą zaprasza się całą wieś i rodzinę z dalszych miejscowości. Pełna radości, tańców, śpiewów i pysznego indonezyjskiego jedzenia. Zwłoki zmarłych są palone na stosie wypełnionym kwiatami, a prochy zbierane do kokosa (Wayan, zwany też przez przyjaciół Boem, powiedział mi, że może do tego służyć tylko żółty kokos). Kokos umieszcza się w zbudowanej specjalnie w tym celu przydomowej świątynce. Znajdziecie je tutaj przy każdym domu. Chowają się za odrębnymi murami. Wstęp jednak mają tam tylko Balijczycy. Mnie, dzięki Boemowi, udało się przynajmniej wetknąć tam obiektyw.

– Wy po prostu mieszkacie razem ze swoimi zmarłymi – zauważyłam po takiej wizycie.

– Tak, oni są częścią nas – odpowiedział Boem.

Bali jest jak człowiek. Bali jest człowiekiem. Bali jest ludźmi, którzy tu żyją i tworzą tę niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju kulturę. Najlepsza rozrywka Boema to oglądanie filmów. Tak jak ja i moja córka, i miliony ludzi w całym zachodnim świecie, uwielbia Avengersów. Ale uwielbianie Avengersów nie przeszkadza mu codziennie składać ofiar, uczestniczyć w rytuałach i wozić canang sari na przedniej szybie samochodu. Co więcej, myślę, że żyjąc tak blisko bogów Boem, o którym opowiem Wam jutro, patrzy na Avengersów całkiem inaczej niż cały zachodni świat. Bardzo mu tego zazdroszczę 🙂 Ale tak… po balijsku, pozytywnie.

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: