Skip to content

Długość dźwięku samotności

Jaka jest? Jak długo trwa? Do kiedy czujesz się w niej komfortowo, a od kiedy nie? I jak to jest po prostu być samemu ze sobą? Tak całkiem, w oderwaniu od wszystkiego. Opowiem Wam dziś o jednym z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu. Samotnych wakacjach w Beskidzie Niskim.

Tak się jakoś złożyło w tym dziwnym, pandemicznym roku, że długo odkładałam swój urlop, mimo że już kilka lat temu zrozumiałam, jak bardzo jest on potrzebny dla zdrowia psychicznego. Trochę to było zależne ode mnie, ale w dużym stopniu niezależne. Tak po prostu wyszło. Tak też wyszło, że przez to odkładanie nie miałam na ten urlop żadnego towarzystwa. Musiałam zdecydować, czy po prostu dać sobie wolne i zaszyć się w domu, czy zdecydować się na samotną wyprawę, co do której zawsze twierdziłam, że jest to coś, co mogłabym zrobić. Tak więc postanowiłam się przekonać.

Jako swój cel wybrałam Beskid Niski – część Polski wciąż jeszcze pełną tajemnic i nieodkrytych miejsc. A przede wszystkim uczęszczaną nawet mniej licznie niż Bieszczady, które już niestety mają turystyczną skazę. Piękne góry, cudowne krajobrazy, klimatyczne miejsca. I podobno, choć już dzisiaj, po powrocie, mogę to potwierdzić – najdziksze góry w Polsce. Nieprawdopodobne, szczerze mówiąc.

Bywały dni, kiedy w czasie moich wędrówek przez kilkanaście kilometrów nie spotkałam żywego ducha, za wyjątkiem ludzi, którzy prawdopodobnie byli w wiejskich domach, mijanych przeze mnie samochodem lub pieszo. Albo owiec, koni, czy krów na pastwiskach. Momentami otaczałaby mnie cisza, jakiej wieki całe nie słyszałam. Otaczałaby, gdyby nie mój permanentny szum w uchu 😉

Wyznaczyłam sobie cele i je zrealizowałam. Chciałam mieć pokój z widokiem i to się udało, choć całkiem niechcący. Chciałam zdobyć na pewno Lackową, piętnasty szczyt w Koronie Gór Polskich, chciałam przejść się łąkami z widokiem na góry, zobaczyć panoramy ze szczytów. Chciałam się zmęczyć. Chciałam też mieć czas, żeby poczytać, obejrzeć filmy czy seriale w nadmiarze bez wyrzutów sumienia i zająć się projektami wnętrz, których cały czas wciąż kilka na mnie czeka (i dziękuję właścicielom tych wnętrz za cierpliwość). I to wszystko mi się udało. A ja wciąż nie jestem usatysfakcjonowana. Co jest ze mną nie tak?

Rzecz w tym, co zrozumiałam będąc tam całkiem sam na sam ze sobą. Były podczas mojego wyjazdu dni, kiedy jedyne słowa, jakie wypowiadałam, to było zamówienie obiadu w restauracji. A każdego dnia wracałam do pensjonatu, do pokoju z przepięknym widokiem, w którym jednak nie czekały na mnie nawet koty, jak w domu. To ostatnie dotarło do mnie dopiero po powrocie i po tym, jak zobaczyłam, jakim przywiązaniem mnie darzą te zwierzaki. W tej chwili oba leżą tuż przy mnie, bo nie mogą się ode mnie oderwać, odkąd wróciłam do domu.

Uświadomienie sobie tego, jak bardzo można być samotnym, było najtrudniejszym doświadczeniem tego wyjazdu. Przez cały ten czas było zaledwie kilka osób, które się regularnie odzywały, pytały, jak się mam i generalnie były zainteresowane MNĄ, a nie obrazkami, które wrzucałam w social mediach. To też dało mi do myślenia. Bo przecież mam TYLU znajomych, przyjaciół itp. itd. Prawda jest jednak taka, że każdy żyje własnym życiem i choć to truizm, w tej sytuacji okazał się wręcz filozoficzną sentencją. Każdy ma swoje życie do przeżycia. I chce tego czy nie chce, skupia się przede wszystkim właśnie na tym.

Miałam więc sposobność doświadczyć zarówno ciszy realnej, jak też wirtualnej i emocjonalnej. Doświadczyłam też takiej ciszy, która sprawiła, że jak na jawie przyśnił mi się mój tata, który nie śnił mi się od 30 lat, a zmarł 32 lata temu. Rozmawiałam z nim o absolutnie przyziemnych sprawach, co czyniło ten sen jeszcze bardziej realistycznym. To nie wszystko. Mimo pięknego miejsca, urlopu i pięknych planów na każdy dzień, budziłam się tam pełna obaw i niepewności, co mam robić, bo przecież byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie i swoje własne decyzje. W dodatku pogoda temu sprzyjała. Jej chwiejność sprawiała, że te decyzje podejmowałam dopiero po przebudzeniu i przeanalizowaniu prognoz dla miejsc, w których chciałam się znaleźć.

A jako wisienka na tym pełnym jesiennych, zielono-rudo-brązowych barw torcie pojawiła się kontuzja, która do tego wszystkiego uświadomiła mi nieuchronność zbliżania się do jesieni życia. Na kilka dni i kilkadziesiąt kilometrów górskich spacerów i wspinaczek moje lewe kolano powiedziało: „pierdolę to” i wysłało mi ostrzeżenie. Tak naprawdę, jak tak teraz analizuję, to oba moje kolana próbowały mi coś powiedzieć po każdej tegorocznej forsownej przejażdżce na rowerze i po każdym ostrzejszym treningu. Ale przecież ja jestem wciąż młoda i niezniszczalna! Tyle że to nieprawda. I o tym też się podczas tej mojej wyprawy przekonałam.

Jak długi jest dźwięk samotności? Nie potrafię tego precyzyjnie określić. Może to były te 464 km, które przejechałam, by znaleźć się w Wysowej Zdroju? Może tych kilkadziesiąt kilometrów, które samotnie przewędrowałam po górach? Może wszystkie te kilometry, włącznie z wczorajszym powrotem? A może te ułamki sekund, w których chciało mi się wyć, jak wilkom, których podobno w Beskidzie Niskim nie brakuje, podobnie jak innych dzikich i ginących zwierząt. Niestety, nie spotkałam żadnego, ale właściwie nie żałuję. To kolejna rzecz na świecie, z którą nie chciałabym się musieć mierzyć samotnie…

W przedostatni dzień trafiłam na jeden z licznych w Beskidzie Niskim cmentarzy wojennych z czasów I Wojny Światowej – cmentarz nr 60. Są ponumerowane i oznaczone na szlakach. Nie jestem fanką podróży śladami militarnymi, ale te cmentarze to jeden z symboli tych gór, więc chciałam zobaczyć, jak wyglądają. Cmentarz nr 60 jest wyjątkowo malowniczy – zachowały się niemal wszystkie krzyże, poza jednym, i widać, że ktoś dba o to miejsce. Jak można wyczytać z pamiątkowej tabliczki, pochowano na nim 174 żołnierzy armii austro-węgierskiej w 4 mogiłach zbiorowych i 63 pojedynczych. Wśród tych pojedynczych znalazłam jedną mogiłę, przy której musiałam przystanąć na dłużej. Najpierw dlatego, że wyróżniała się wyglądem od innych, potem dlatego, że była to mogiła Żyda, a ja ze względu na swoją wyjątkową niechęć do wieprzowiny często powtarzam, że w poprzednim wcieleniu musiałam być Żydówką i ta kultura mnie od zawsze fascynuje, a wreszcie dlatego, że właśnie wtedy, tam, w tym miejscu, na tym cmentarzu, przy tym grobie, poczułam się tak jak pochowany w nim Mendel Brod – sama pośród tak wielu.

Dziś już jestem u siebie i doszłam do siebie. Ale to doświadczenie i to, co przeżyłam i zrozumiałam, zostanie we mnie już na zawsze. I znów sprawdziło się moje stare credo – jeśli chcesz kogoś naprawdę poznać, zabierz go w góry. Zabrałam. Poznałam. Czas na zmiany…

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: